Latamy w kosmos, a nie umiemy pokonać zwykłego raka. Klonujemy zwierzęta, a nadal umieramy na tę dżumę XX wieku.

Boję się. Tak strasznie się boję.

0 Jezu! Pawłowi nie daruję. Miało być bezproblemowo. Rzygałam jak kot. Jeszcze chyba tylko mózgu nie wyrzygałam. Pierwszy i ostatni raz zafundowałam sobie tę chemię. Nie przeżyję następnych pięciu cykli. Żadna siła mnie do tego nie zmusi.

Samo wlewanie nie sprawia bólu. Chyba że pod koniec, gdy próbują znaleźć żyłę, która nie pęknie po wbiciu igły. Większość żył nie wytrzymuje i pęka pod wpływem skrzepów, które się w nich tworzą. Koszmar zaczyna się wtedy, gdy człowiek zostaje odłączony od tej trucizny. Prawie zapomniałam, jak się nazywam, gdzie jestem i co tu robię. Wyłam z bólu i poczucia niesprawiedliwości. Chodziłam po ścianach. Najbardziej wtedy chciałam umrzeć. Leki osłonowe niewiele pomagają.

1 ja mam to powtórzyć za dwa tygodnie? Nie mam mowy. Zwiałam ze szpitala. Wypisałam się na własną prośbę. Po krótkiej, choć burzliwej wymianie zdań z Pawłem. Wiem, że ma rację. Ale ja też ją mam. Muszę przemyśleć sobie wszystko. Poukładać. Przewartościować.

Jestem, a jakby mnie nie było. Mówię, a jakbym nie mówiła. Wstawiam wodę na herbatę zupełnie nie kontrolując tego, co robię. Marzę o herbacie. Samo myślenie o tym, że już za trzy minuty usiedzę w fotelu, podwinę nogi, przykryję się pledem i obejmę dłońmi kubek z gorącym napojem, napawa mnie rozkoszą.

Rozkosz wzrośnie, gdy pomyślę jeszcze o tym, że włączę muzykę. Zgaszę światło, zapalę świece. I będę tak sobie siedziała po cichutko, sama, w tej ciszy. Uwielbiam to. Ten stan. Oszczędnie piję tę herbatę, uważając przy tym, by nie uronić ani kropelki. Dzisiaj jest miętowa z czekoladą. Bo skończyła się o smaku grzanego wina. O Boże, jak ja uwielbiam ten stan. Żebym jeszcze można było przy tym o niczym nie myśleć. Albo… albo chociaż o niczym nieprzyjemnym. Nigdy wcześniej nie pomyślałabym, że takie siedzenie w ciemnościach, przyglądanie się płomieniom świec w rytm płynącej muzyki i popijanie herbatki może dostarczyć mi takich doznań. Orgazm to nic w porównaniu z tym. Nic nie odda tego nastroju. Ja – sam na sam ze sobą. Żebym jeszcze miała sobie coś do powiedzenia. Albo… albo chociaż coś miłego.

Coś upadło. Ostry, metaliczny dźwięk zakłócił tę moją prywatną ciszę. Tę psychiczną „izolatkę”, do której uciekam wtedy, gdy moje skołatane, oszalałe, zdezorientowane myśli nie są już w stanie usiedzieć na miejscu, w głowie, i za wszelką cenę chcą się wydostać. Żeby jeszcze chciały się wydostać naprawdę. Albo… albo chociaż chciały zostać.

Wiem, co upadło na podłogę. Wiem, co rozdarło moją ciszę. Nawet nie muszę się schylać, żeby mieć tę pewność. Uwielbiam siadać z podwiniętymi nogami w fotelu. Zapadać się w nim. Jeden łokieć na oparciu, drugi na kolanie. Ten z oparcia ułożył się jakoś inaczej. Nienaturalnie.

Dłoń puściła już kubek z herbatą. Ale to nie było gwałtowne rozstanie. Bez żadnej szamotaniny, bez łez jak w kłótni kochanków. Pełen spokój. Kontrola. Nadgarstek lekko opada za brzeg oparcia. Jest ciemno. Ciemno w pokoju i w duszy. I ta dusza się wierci. Chce się uwolnić. Bo nie lubi ciemności. Dusza nie lubi mroku. Patrzę na płomień świecy, a w jego blasku widzę cztery poprzeczne kreski na nadgarstku. Widzę, jak nabiegają krwią. I nic. Oprócz czerwonej kreski nic się nie dzieje. Podnoszę to, co upadło.

Robię kolejne cztery nacięcia. Nawet nie boli. Żeby bolało… Albo żeby chociaż już przestało boleć coś innego. Te nacięcia w moim sercu. Żeby ktoś przestał już mi je robić. Albo… albo żeby chociaż nie bolały. Uwielbiam tę ciszę. Chcę być sama. Już tak do końca chcę być sama. Siedzieć w ciemności, słuchać muzyki i sączyć herbatę. Sama ze sobą. Ja i ja. Ona i ona. Ja i ona.

Nic mi ostatnio nie wychodzi. Nawet noże były zbyt tępe. Żeby były tępe. Albo… albo chociaż żeby ich wcale nie było. Coraz mniej rozumiem z tego, co dzieje się wokół mnie. Chociaż się staram. Za słabo? Dziadek ma osełkę. Naostrzy.

Głupia. Naostrzy. Jeśli go o to poproszę. Bo dla mnie zrobi wszystko. Najpierw naostrzy, ja potem zrobię znowu osiem nacięć i tym razem się uda.

A dziadek, kiedy dowie się, co zrobiłam – umrze. Tak po prostu zwyczajnie sobie umrze. Bo po co ma dalej żyć? Jestem dla niego wszystkim. To jest jedyny mężczyzna na świecie, który mnie kocha. Zwyczajnie mnie kocha. Bezinteresownie. Tak jak umie jego 80-letnie serce. Kochał mnie tak samo 25 lat temu, gdy wsadził mnie do antresoli bo tego chciałam. A ja popchnęłam drzwiczki i wypadłam. I on z tej miłości biegł ze mną na rękach szpitalnym korytarzem, krzycząc: „To moja wnuczka. Ratujcie ją”. Byłam nieprzytomna. Sama nie wiem, dlaczego do dziś widzę tę scenę. Dziś nie wziąłby mnie na ręce. Ale tak samo mocno by krzyczał.

Łatwo jest się unicestwić. To proste, choć trudne. Ale co z tymi, którzy zostają? Można brać odpowiedzialność za swoje życie. Ale czy można żonglować życiem najbliższych?

Pora wstać z fotela. Włączyć światło. Zamiast Ordonówny słuchać hip-hopu. Tylko dlaczego tak ciężko mi się podnieść? Żebym tak mogła wstać. Albo… albo chociaż żebym nie musiała siadać. Płyta się skończyła. Świece zgasły. Herbaty już nie ma. I cisza jakby inaczej brzmi.

Włosy zostają na poduszce. Po pierwszym cyklu? Boję się wziąć szczotkę do ręki.

Za kilka dni lecę do Paryża. Bardzo chcę czuć się dobrze. Pomyślę o wszystkim później. Później. Jutro, jutro.

Muszę odciążyć moją głowę. Postanowiłam wysłać Wymyślonego na placówkę. Będzie ambasadorem. Wszystko jedno, kim będzie. Niech leci. Muszę odpocząć.

Wylatuje już dzisiaj. Jak jednym zdaniem można wymazać część swojego życia? Okazuje się, że bardzo szybko. Bezboleśnie. Ale pod warunkiem gdy coś boli cię mocniej. Już nie wiem, czy bardziej dokucza mi ciało, czy dusza? Wyrzuciłam Wymyślonego z mojej głowy i jest mi smutno. Nie będę mogła już oddawać się wyrafinowanej wyobraźni. Nie ma na nią miejsca.

Jego samolot spadł 23 minuty przed lądowaniem. Nic mi już nie zostało. Nic oprócz tego, co we mnie. Wspomnienia. Jak się śmiał. Do mnie. Jak płakał. Przez mnie. Jak mnie przytulał, gdy tańczyliśmy. Jak mnie dotykał. Wchodził we mnie. Jak mnie całował.

Jak się złościł.

Jak krzyczał.

Że mnie kocha i nigdy nie pozwoli mi odejść.

Sam odszedł. Pozostał mi po nim jeden SMS w telefonie: KCBM.

Kocham Cię Bardzo Mocno.

Pocałunek na ustach.

Dotyk jego dłoni na moim policzku. Tuż przed odlotem.

Oddech na karku.

Niedopita herbata w kubku z Gdańska. Kupiłam mu ten kubek, bo był na nim napis: „Najlepszy kochanek na świecie”.

Został jego zapach na pościeli, na ręczniku. W moich włosach.

Ostatnie spojrzenie żegnające mnie za bramką odprawy pasażerów lotu 467. Lot 467 z Warszawy do Aten. Dobranoc, Wymyślony. Nie mam już łez. Wybacz.

Serce, moje serce. Tak bardzo boli. I ten dźwięk… Znajomy odgłos. Moja dusza się stłukła. To odgłos stłuczonej porcelany…

Robię wszystko, żeby się nie załamać i nie umrzeć, zanim umrę na tego raka, co to go w sobie noszę.

Wyjechałam do Paryża w fatalnym stanie ducha i ciała, a wróciłam w jeszcze gorszym. O jeden dzień wcześniej. Czułam się tak źle, że po prostu musiałam lecieć wcześniej, bo zwyczajnie bałam się, że umrę we Francji. Taki irracjonalny strach.

Podróż samolotem upłynęła bardzo miło, sympatycznie i komfortowo, w oparach czerwonego i białego wina. W ramach integracji europejskiej integrowałam się z pasażerem siedzącym obok mnie. Integrowaliśmy się winem, oczywiście. Cały lot przegadaliśmy. Po kolejnej buteleczce stwierdziłam, że ja już więcej nie, bo inaczej będzie mnie taszczył jako dodatkowy bagaż.

Kiedy taksówka podwiozła mnie pod hotel, zamarłam z przerażenia. Wyglądał jak Ritz, a tyle pieniędzy to ja nie miałam. W środku okazał się też być piękny. Jak Ritz.

I zostawiłam w tym Ritzu moje piękne czarne stringi od Triumpha suszące się na grzejniku. Zakupione na Okęciu w strefie wolnocłowej. Nie sądzę, żeby odesłali.

Kiedy wyszłam z konferencji, poszukiwałam taksówki, ale było ciężko, więc szłam przed siebie. Robotnicy drogowi bardzo głośno wyrażali swoje zdanie na mój temat, głośno gwiżdżąc, jeszcze głośniej mlaszcząc oraz krzycząc: ulała!!!

Z ulgą dostrzegłam postój taksówek. Niczego nie zwiedziłam, ledwo mogłam chodzić, nic nie jadłam, nie piłam, za wyjątkiem tego, co podali w samolotach. Rano, gdy się wymeldowywałam, recepcjonista zapytał, czy korzystałam z barku w pokoju. Oczywiście, że nie korzystałam, ponieważ nie wiedziałam, że go mam. Pędem pognałam do pokoju i sprawdziłam zawartość: dwa malutkie koniaczki, dwa malutkie winka, dwie butelki wody mineralnej gazowanej oraz dwie niegazowanej, dwie butelki coca-coli, dwie soku pomarańczowego, dwie jabłkowego, dwie paczki orzeszków solonych oraz dwa pudełeczka cukierków. To ja, idiotka z prowincji, w nocy umierałam z gorączki i odwodnienia, a tuż obok mojego nosa miałam lodówkę z takimi frykasami!!!

W samolocie natychmiast poprosiłam o dwie butelki wina: białe i czerwone, i jeszcze szybciej schowałam je do torby. Będę miała na wieczór. Wypiłam dwie szklanki soku, jedną za drugą, jednym duszkiem. Następnie poprosiłam o herbatę, którą osłodziłam pieprzem. Nawet niezła była, po wrzuceniu cytryny.

Gdy wysiadałam z bardzo, bardzo małego samolotu w Warszawie, o mało nie spadłam ze schodów, straciwszy równowagę. To przez moje zakupy poczynione we francuskim sklepie wolnocłowym. Przytrzymała mnie stewardesa.

Ponieważ przyleciałam o czasie, zdążyłam na pociąg. Na Dworcu Centralnym ulitował się nade mną bezdomny i zataszczył mi walizkę na peron – ja taszczyłam pięć ciężkich reklamówek. W przypływie dobroci dałam mu dziesięć złotych polskich. To i tak niewiele w porównaniu z tym, ile zapłaciłam za taksówkę wiozącą mnie z francuskiego lotniska do hotelu. Jak sobie to przeliczyłam na złotówki, to prawie zemdlałam. Zapłaciłam tyle, ile wynosi zasiłek dla bezrobotnych.