Postanowiłam wziąć się do roboty, żeby nie myśleć zbyt długo o pierdołach. Przywdziałam sztormiak, kask budowlany, obydwie ręce uzbroiłam w sześciokilogramowy młotek oraz kilof i wdrapałam się na dach mojego przyszłego biura. W kozakach na obcasie, po stalowej drabinie. Pełen makijaż i ufryzowana głowa. Następnie z impetem wzięłam się za rozbijanie kominów, które ani raczyły drgnąć. Pełna twórczej pasji sfrunęłam z dachu, chwyciłam w spracowane ręce siekierę i pomknęłam w kierunku drzewa, które stało na drodze do mojej pięknej przesuwanej bramy, stojącej i czekającej na montaż. Drzewo niezbyt ochoczo dało się zrąbać, ale wreszcie się poddało. Pełna kapitulacja nastąpiła, gdy powiesiłam na nim swoje ciało. Teraz nie mogę pisać, odtworzyć słoika z ogórkami ani nawet porządnie podrapać się po plecach, gdyż moje dłonie pięknie napuchły.

Dzwonił kolega, z którym rzekomo właśnie mój mąż załatwiał bardzo ważny kontrakt. Cóż za brak organizacji? Jak można chodzić na dziwki, nie postarawszy się wcześniej o solidne alibi!!! Jestem zawiedziona takim traktowaniem mojej osoby. Jasne, że ja bym go nie sprawdzała. Ale należy przewidywać pewne fakty, jak np. telefon od przyjaciela.

Wsiadłam w samochód i postanowiła sprawdzić ten „kontrakt”. Auto mojego męża stało w tym samym miejscu, co zwykle, gdy jeździł zaspokajać swoje żądze.

I faktycznie. Kontrahent także był, a właściwie kontrahentka. Kontrakt musiał być bardzo ważny, bo samochód cały się kołysał. Ważną sprawę omawiali. Nie chciałam im przeszkadzać, choć byłam pewna, że nie chodziło o duże pieniądze. Zawróciłam i pojechałam prosto na Statoil, gdzie i rolnik, i babcia na motorze robią zakupy.

Płacąc kartą kredytową mojego męża, wykupiłam cały zapas tequili i z bardzo podniecającą myślą, że on musi za ten „kontrakt” płacić gotówką, udałam się do domu. Włożyłam na uszy słuchawki z muzyką Cohena, darowałam sobie wszelkie kurtuazje związane z cytryną i solą, tak podobno niezbędne z piciem tequili, zadbałam jedynie o kieliszek. I kiedy tak piłam na umór, choć z pewnym dystyngowaniem, Brandy i Tequila patrzyły na mnie tak, jakby znały powód mojego opilstwa.

Może i ja powinnam wreszcie zrobić coś, co sprawi mi przyjemność i stworzy pozory szczęścia? Może czas zakończyć etap bycia stateczną, odpowiedzialną i wierną mimo wszystko żoną, której wybujała wyobraźnia wypełnia zakichane życie? Może czas pozwolić sercu i ciału rzucić się na szerokie wody oceanu rozkoszy, bólu, radości i smutku związanego z posiadaniem jak najbardziej realnego kochanka? Albo kochanków? Może dość już wyimaginowanego seksu? Dość podniecających wprawdzie, ale niczego nieniosących za sobą flirtów? Maks, zanim się kompletnie zestarzejesz, może powinnaś zaszaleć? Ach, zapomniałam, że umieram i nie zdążę się zestarzeć. Ja to mam jednak fart. Butelka z tequilą wypadła mi na podłogę. Natychmiast wykorzystała to Brandy i teraz pijany kot i pijany pies leżą obok trzeźwej, niestety, Zuzy. W celu poprawienia mojego wisielczego nastroju, zachowałam się sztampowo i poszłam do fryzjera. Wychodząc stamtąd, przechodzi się zawsze koło wystawy z lustrami. Idę, idę, widzę naprzeciw mnie fajną dziewczynę. Płynie pięknym krokiem, długie jasne włosy opadają jej na ramiona. Myślę: jejku, ale ładna. Szkoda, że taka smutna. Przyglądam się chwilę, idąc wciąż przed siebie, a ona zbliża się do mnie. Po chwili olśnienie: Jezu! Wariatka ze mnie. Przecież to JA!!! Mało nie przywaliłam czołem w lustro. Zawsze tak mam, kiedy tamtędy przechodzę. I tylko wtedy.

To tkwi we mnie od siódmej klasy podstawówki. Brak wiary w siebie, w swój wygląd. Wtedy chłopcy zorganizowali wybory najbrzydszej dziewczyny w klasie i zdobyłam zaszczytny tytuł wicemiss. Do tej pory w swoim mniemaniu jestem brzydulą. I w lustrze widzę brzydulę, choć inni widzą inne odbicie. Czas już skończyć wreszcie tę podstawówkę. Czy kiedykolwiek ją skończę?

Zuzka, wyjdź wreszcie z tej siódmej klasy. Kobieto, już dawno jesteś po liceum. Czasami mam wrażenie, że wszystko, co miało zdarzyć się w moim życiu, już się zdarzyło. Raczej więcej za mną niż przede mną. Jeśli tak czuję, to co?

Surfowałam po Internecie i wyłapała mnie Ewka. – Jesteś? – Jestem.

– Kobito, ale mam doła!

– Ty też? Co się dzieje?

– Eee, nic.

– Nic i masz doła?

– No wiesz, to, co zwykle.

A to „zwykle” polega na tym, że ma obok siebie faceta, którego zna bardzo, bardzo długo, ale nigdy wcześniej nie patrzyła na niego jak na faceta, takiego do wzięcia. Raczej jak na kumpla.

I teraz nagle ją olśniło, że to ten jedyny. Chadzają razem do kina, on przyjeżdża w weekendy, kolacyjka, kino. Kino, kolacyjka gadka-szmatka.

I nic. On sztywny (niestety nie z tego powodu co trzeba i nie tam gdzie trzeba), ona także. Jedno się boi i drugie jeszcze bardziej.

Ewka na samo słowo „kocham”, „miłość” dostawała histerycznych spazmów. Nie było tych słów w jej słowniku. A tu nagle ona pisze:

– Pewnie się uśmiejesz, ale chyba się zakochałam. Aż mi się ciepło zrobiło. A jednak! Trafiło i ją!

– Co ja mam zrobić?

– Prześpij się z nim – poradziłam rzeczowo.

– Nie. Nie o to mi chodzi.

– To o co?

– Ja się nie przełamię. On musi pierwszy. Wiesz, jak byliśmy ostatnio na imprezie i troszkę sobie podlaliśmy, to mnie tak mocno przytulił, że poczułam jak mu z przodu… Chyba że to był telefon komórkowy…

– Ewa, poczekaj chwilę. Ktoś mnie zaczepia.

– Spław go.

– Chwila.

– Dobra. Jestem.

– Spławiłaś go?

– Nie. Sam poszedł. Spytał tylko o pogodę. I prosił, żebym uważała na siebie.

– Co ty jesteś? Stacja meteo? Wariat. To co mam zrobić w mojej sprawie?

– Prześpij się z nim. Zrób kolacyjkę lekkostrawną, żeby nie było niespodzianek. Włącz muzykę, wyłącz telefon i dzwonek. Koty zamknij w szafie, spacyfikuj psa i do dzieła.

– Nie! Będę czekać!

– To czekaj – zgodziłam się z nią potulnie. – Miłość na emeryturze też podobno jest piękna.

– Jesteś złośliwa.

– Nie, nie jestem. Usiłuję tylko pokazać ci, do czego ten wasz wspólny strach przed kompromitacją może was zaprowadzić.

– To co ja mam zrobić? – po raz setny zapytała Ewa.

– Napisałam ci kilkanaście linijek wyżej. Wiesz, świece i te rzeczy.

– Nie – powtórzyła z uporem maniaka.

– To nie – już się powoli zaczynałam gotować. – Słuchaj, czy ty mu powiedziałaś coś miłego? Wysyłasz mu jakieś znaki?

– Nie. Bo ja się boję okazywać emocje. Poza tym okazywanie emocji świadczy o słabości.

– Nie pieprz! Znajdę ci terapeutę. Chcesz?

– Nie. Dziękuję ci, mamo.

– Proszę, córeczko.

– Nie do ciebie to było, głąbie.

– Co nie do mnie?

– Mamo, nie do ciebie. Dziękowałam swojej mamie, bo to jej zasługa.

– Walcz z tym – zdecydowanie zaczęłam się wyrabiać. Mówiłam jak rasowy psychoanalityk.

– Walczę. Ostatnio nawet wzięłam go pod rękę.

– Ile czasu tak się spotykacie?

– Cztery miesiące.

– No, to za jakieś pół roku pozwolisz mu potrzymać się za kolanko. Licząc w tym tempie, to faktycznie wspólny seksualny debiut zaliczycie jako staruszkowie na geriavicie.

– To co mam zrobić?

– Weź sprawy w swoje ręce.

– Nie mogę. Nie jestem jeszcze gotowa. Ani on.

– To nie bierz. Czekaj. W sumie masz czas. Jakieś 30 do 50 lat. I czytałam ostatnio, że już jest trzecia generacja viagry.

– A wiesz, ilu psychoanalityków potrzeba, żeby zmienić przepaloną żarówkę?

– Ani jednego. Kiedy żarówka będzie gotowa, to sama się zmieni. Niecodzienna rozmowa, zważywszy na to, że do niedawna Ewka większą miłością obdarzała świat zwierząt niż ludzi. Poniekąd słusznie.

Mój małżonek znowu szaleje. Miota się po domu, najwyraźniej odczuwa nagłą potrzebę spuszczenia z krzyża. Na mnie nie może liczyć. Przecież ja to taki ugór. Z tego nadmiaru testosteronu połamał na mnie kij od szczotki. Cholera, jak tak dalej pójdzie, nie zarobię na te szczotki. Amelka, dziecko moje jedyne, pyta:

– Słuchaj, dlaczego ty z nim jesteś?

Patrzę na nią i nie wierzę, że to moje dziecko. Czuję się przy niej taka malutka. Zastanawiam się chwilami, kto jest czyją matką. Patrzę bezradnie i nie wiem, co powiedzieć.

– Przecież to twój ojciec.

– I co z tego? Nie widzę związku. (O Boże! „nie widzę związku”? w ustach trzecioklasistki!!!) – Kochasz go? Po tym, co ci robi?

– Kocham. A teraz biegiem do pokoju odrabiać lekcje!

– Oczywiście. Zawsze jak jesteś zakłopotana, to mnie wyrzucasz. To takie typowe dla rodziców – rzuciła przez ramię, wbijając mnie tym w ziemię.

Boję się, że mój Wiarołomny coś przytaszczył do domu. Jakieś paskudztwo.

Byłam u mamy. Na powitanie zapytała, jak się czuję.

– Fizycznie dobrze – odrzekłam wymijająco.

– A psychicznie? – zahaczyła mama.

– Tak sobie.

Poszłyśmy do kuchni, a tam mama bez żadnych ceregieli zapytała:

– Dobra, teraz melduj, co się dzieje.

Ja, grobowym głosem, pąsowa jak róża, wypaliłam:

– Mój mąż coś przytargał. Obawiam się, że to rzeżączka – odrzekłam, jakbym miała za chwilę na to umrzeć.

Mama, zanosząc się od śmiechu, patrzyła na mnie z politowaniem.

– Jeja, dziecko, a ja już myślałam, że się stało coś strasznego.

No tak, to rzeżączka nie zalicza się do chorób, którymi należy się przejmować.

– Dzięki, mamo. Wiedziałam, że potraktujesz mnie poważnie.

– Dziecko, ależ ja cię traktuję poważnie, dlatego właśnie się śmieję. Ty się tak zamartwiasz z powodu rzeżączki? Teraz to się leczy w tydzień. Zwykłym antybiotykiem. Chodź, zjemy sobie lody. „Chodź, zjemy sobie lody????” – nie wierzę. Ja umieram ze strachu przed chorobą weneryczną, a mama proponuje mi lody. Dla niej choroba weneryczna jest warta tyle zainteresowania, co zwykły katar. Ratunku! Pochodzę z patologicznej rodziny!!!

Byłam na urodzinach Ewki. Już taką naszą tradycją się stało, że żadna z nas nie wyprawia urodzin u siebie. Żadna, z wyjątkiem Ewy właśnie. Ona organizuje przyjęcie u siebie… i my organizujemy nasze urodziny u niej. Samo tak jakoś wyszło.