Poszłam na zakupy, w swym bezgranicznym optymizmie sądząc że poprawi to mój nastrój. Myślałam, że jeśli wydam troszkę gotówki, zrobi mi się lepiej – mniej sentymentalnie. I faktycznie. Kompetencja pań w sklepach po prostu powaliła mnie na ziemię. Od razu sfrunęłam z obłoków na ziemię. Okazało się bowiem, że kupienie w dzisiejszych, strasznie recesyjnych czasach butów czy czegokolwiek powyżej godziwej kwoty, dodam, nie jest rzeczą łatwą, a dla mniej odpornych może nawet okazać się niewykonalną. Nie wiem, czy wzbudziłabym zainteresowanie personelu, nawet gdybym zaczęła ostentacyjnie wynosić im towar ze sklepu. Były tak zajęte dyskusją, że śmiem twierdzić, że nie. Przy okazji dowiedziałam się, stojąc obok nich (cholernie chciałam sobie kupić te buty), że istnieją aż cztery rodzaje kiełbasy krakowskiej. A ponadto wysłuchałam przepisu na kluski śląskie, dowiedziałam się, że „te gazety to ciągle piszą”, że „dzisiejsze ucznie” są nie do zniesienia”, a także że „Artur Żmijewski jest boski”. Z tym ostatnim się zgadzam. Absolutnie. Boski, boski!!!

Gdybym zatańczyła na rurze albo zrobiła striptiz, nic by to nie dało. Kupiłam buty i wzbogacona o olbrzymi kiełbasiany skok intelektualny pomaszerowałam dzielnie do następnego sklepu. Za grosz zrozumienia dla poetyckiej, kruchej duszy, która zmobilizowana zmarzniętym tyłkiem oraz zimnymi jak lód stopami, postanowiła zasmakować nieco codzienności.

Dlaczego w życiu tak jest, że jak już poczujemy się odrobinę szczęśliwi, gdy zaczyna nam się w miarę układać, od razu ktoś niespodziewanie wali nas cegłą po głowie? Dzwonił Paweł ze szpitala. Są wyniki. Pytał, gdzie teraz jestem i czy mogę przyjechać. Mam przyjechać. Dotarło do mnie, że ma mi coś do powiedzenia i z jakiegoś powodu nie chce tego zrobić przez telefon. Powiedziałam:

– Paweł, mów natychmiast, inaczej zanim do ciebie dojadę, umrę na zawał.

– Dobrze. Jeśli jedziesz, to się zatrzymaj. Zrobiło mi się miękko.

– Guz był złośliwy. Czekam na ciebie, Zuzanko.

Nie teraz, gdy mam motyle w brzuchu. Nie teraz, gdy w żyłach krąży tlenek azotu, który powoduje przyspieszony oddech, gdy jestem z mężczyzną. Gdy mnie dotyka, czuję, że kurczą mi się mięśnie Kegla. Mam wypieki na twarzy. Serce bije jak oszalałe. Nie, nie teraz. Nie pozwolę przerwać sobie zabawy. Żaden nowotwór nie stanie mi na drodze. Im dłużej analizuję swoje życie, tym mocniej upewniam się, że jednak musiałam otworzyć tę puszkę, może ktoś mi ją podstępnie podał, przekonując, że to puszka z herbatą, a tak naprawdę uwolniłam całą masę nieszczęść?

A ja za tydzień widzę siebie skaczącą jak kozica po naszych kochanych Tatrach. Z wiatrem we włosach, wiosną w sercu i u boku Wirtualnego. I nowotworem w piersi. Nie szkodzi. Nic nie szkodzi. Jestem pewna, że to tylko sen. Obudzę się i wszystko będzie dobrze. Po co kobietom piersi?

Nie chcę chemioterapii. Moje włosy. Wiem, że je stracę. Tyle wiem o chemioterapii. I w tej całej wiedzy nie ma nic, co mogłoby mnie do niej przekonać. Przecież to nic innego jak powolne wytruwanie organizmu, zaprogramowane tak, aby odbywało się wolniej niż śmierć, którą może spowodować. Takie zabijanie na raty. Tak wolno, żeby przypadkiem pacjent nie umarł.

Dlaczego ja? A może to rodzaj kary? Wiem, że to początek końca. Nie jestem gotowa.

To głupie. Bo czy człowiek w ogóle kiedyś jest gotowy, żeby umierać? Choć umieramy od chwili narodzin? Zawsze jest jeszcze coś do zrobienia. Trzymamy się kurczowo życia, choć często przynosi nam wiele cierpienia.

Śnił mi się Żmijewski. Nie wiem dlaczego. Ale dobrze, że jeszcze śnić potrafię radośnie. Zadziwiające, że w obliczu tego, co mnie czeka, walki, jaką pewnie będę musiała stoczyć, kiedy dojrzeję do tego, by ją podjąć, mam zupełnie inne problemy.

Jestem rozdarta pomiędzy dwóch mężczyzn. Wymyślonego i Wirtualnego. Żeby choć jeden z nich był prawdziwy. Trzej panowie W. Aha, jest jeszcze Wiarołomny. Ten jest prawdziwy. Ale nie jest taki, jaki był, zanim się pobraliśmy. Gdzie się podział tamten opiekuńczy, troskliwy, kochający chłopak? Co stało się z tą wielką, wieczną miłością?

A może znudziło ją czekanie? Zniecierpliwiła się. I zasmucona postanowiła odejść?

A może tylko sobie przycupnęła w kąciku i cierpliwie czeka? Bo wie, że Wirtualny wkrótce zniknie tak nagle, jak się pojawił, a Wymyślony zostanie?

Dopóki będzie Wymyślony, zapomnę o moim raku. Boże, chciałabym, żeby zawsze BYŁ. Wtedy nie musiałabym pamiętać.

Krzywdzę tyle osób naraz. I siebie przede wszystkim. Nie wiem, czy sobie z tym poradzę. Tak bardzo chciałam komuś o tym powiedzieć. Bałam się, że jeśli tego nie zrobię, to mnie rozerwie. Nie powiedziałam nikomu. Jeszcze choć jeden dzień chciałam żyć normalnie. Idę na wagary. Wagary od życia.

Jak się wali, to się wali. Nie żeby tam runęła jakaś mała tekturowa chatka. Musi od razu wieża w Pizie. Żeby było więcej huku, kurzu, pyłu i łez. Wymyślony powiedział mi dzisiaj, że traktuję go jak wycieraczkę, wycieram sobie o niego buty. Nie słucham, co do mnie mówi, pogardzam nim i mam w dupie. Mowę mi odjęło i poryczałam się, zamiast się bronić. To ja bym mu swoją nerkę oddała, o sercu już nie mówiąc (w znaczeniu metaforycznym to serce, bo przecież mam tylko jedno, ale ta nerka to dosłownie). Jeśli chodzi o inne narządy typu wątroba na przykład, to wątpliwa sprawa. Podejrzewam, że mam wątrobę jak alkoholik po kilku latach picia denaturatu. Przez te moje cudowne środki odchudzające, rzecz jasna, że nie po wódzie. Więc wątroba odpada. Mogę mu jeszcze oddać kawałek płuca, czyściutkie są, bo nieskażone nikotyną. Co oni tam jeszcze transplantują? O, szpik mu mogę oddać. Albo… Nie, mózg odpada, bo przecież jestem blondynką. Wprawdzie farbowaną, ale zawsze.

Organy swoje bym mu do transplantacji oddała, a on się na mnie wydziera, że jestem egoistką i go ranie. Rozmawiać ze mną nie chciał, mimo że nalegałam (prawie czołgałam się ze słuchawką). No to go szukać poszłam. To prawda, że ludziom najtrudniej zmienić swoje przyzwyczajenia.

Dlatego właśnie wpadają prędzej czy później osoby po zmianie tożsamości objęte programem ochrony świadków. Można zmienić miejsce zamieszkania, kraj, znajomych, a nawet twarz, ale najciężej pozbyć się starych nawyków. Dlatego też bez trudu znalazłam go w jednym z pubów. Nawet się przy tym nie zmęczyłam.

Dzielił mnie od niego tylko słup. Sączyłam podwójne martini, które dostarczył mi kelner, zachęcony moimi słowami: „Podwójne martini z podwójnymi oliwkami, podwójnie szybciutko”. Jestem dobrze wychowana i nie przysiadam się do stolików, a co więcej, świetnie potrafię udawać, że kogoś nie znam. Po co komplikować życie sobie i innym?

Czekałam uprzejmie, jak jaśnie pan skończy arcyważną rozmowę z kumplem, śledząc go zza czarnych okularów, wychylając się na krześle co kilka minut, bo przez ten słup nic nie widziałam. W końcu tak się wychyliłam, że grzmotnęłam z krzesłem na podłogę. Do tego wszystkiego dramaturgii sytuacji dodawał kryminał Agaty Christie: „Poirot prowadzi śledztwo”, nie powiem, bardzo a propos. Nie rozumiem i chyba taka już umrę, dlaczego, kiedy tak bardzo zależy ci na facecie, jemu wydaje się, że nim gardzisz. Wiem, że mężczyźni są dużo mniej skomplikowani, żeby nie powiedzieć, bardziej prości w myśleniu niż my, kobiety.

Kiedy przyjeżdżam do domu z bagażnikiem pełnym zakupów i mówię: „Kochanie, zakupy w bagażniku”, to jasne jest, dla mnie jasne, że te zakupy należy wyjąć i wnieść do mieszkania. A co facet na to? Nawet z IQ 180? Nic. Przyjmuje do wiadomości i tyłka nie rusza. Kiedy mówię nieśmiało: „Śmieci się z kosza wysypują”, to oczywiście sugeruję, że byłoby fajnie skoczyć do zsypu. A co facet na to? Nawet z IQ 180? Nic. Przyjmuje do wiadomości.

Ergo: facetom należy mówić wprost. Dlatego, że są prości. Rozumieją krótkie i jasne polecenia. Chwilami wydaje mi się, że powinnyśmy wydawać im komendy, tak jak w wojsku. „Baczność! Spocznij. Kolejno odlicz”. „Szeregowy (kapral – stopnie w zależności od zasług na polu rodzinnych bitew), biegiem po kubeł ze śmieciami marsz!”. A jak wróci, kolejna komenda: „Odmeldować się i do wyra, ale to już, kocie jeden, bo zaraz będziesz sznurowadłem podłogę w łazience szorował”.

Należy powiedzieć: wyładuj zakupy z bagażnika, bo mam ręce od tego dźwigania do kostek i mogę sobie sznurować buty bez schylania. Należy powiedzieć: wynieś śmieci, bo za chwilę zeżrą nas szczury, jak Popiela.

Siedziałam sobie i myślałam, co mu powiem, kiedy już będzie miał dla mnie czas. Czy powiedzieć mu, że oddam mu nerkę, jeśli będzie jej potrzebował? A może powiedzieć, że budzę się i zasypiam, myśląc o nim, wyobrażając sobie, jak będzie wyglądał następny dzień? Albo powiedzieć mu, że kiedy wyjeżdża, zdzieram kartki z kalendarza jak żołnierz, liczący dni do wyjścia?

Że kocham go tak, jak potrafię, a nie potrafię inaczej? Że brakuje mi oddechu, gdy dochodzi między nami do spięć? Że płaczę w poduszkę? Że jestem beznadziejnie głupia?

Że tak naprawdę to ja czuję się jak chusteczka do nosa, w którą ktoś zasmarkał i wyrzucił, czystym rogiem wycierając sobie uprzednio czubek buta? Dlaczego tak się czujemy? Przeprosić za coś, czego nie rozumiem?

Przywołałam kelnera, zapłaciłam i wyszłam. Nawet chusteczki do nosa mają swoją chusteczkową dumę. Ponieważ jestem szalona lekko, wsiadłam do samochodu i pojechałam do Ciechocinka. To miasteczko działa na mnie kojąco. Uspokaja, energetyzuje, wycisza. Kiedy spaceruję po parku i mijam rencistów i emerytów, jest mi zwyczajnie wstyd. Tak. Wstydzę się. Tego, że jestem wiecznie ze wszystkiego niezadowolona. Że nie umiem cieszyć się tym, co mam.

Tego, że za wszelką cenę chcę być szczęśliwa, a to prawdziwe szczęście jest tuż obok. Jest we mnie. W każdym przeżytym dniu. Może jest tuż za ścianą? W uśmiechu mojej córki. W ulotnej chwili, która jest jedyna w swoim rodzaju, niepowtarzalna. Nie ma dwóch takich samych chwil. Minut. Sekund. Nic dwa razy się nie zdarza.