Ja miałam, sama nie wiem skąd.

Podniosłam rękę, zgłaszając w ten sposób swoją chęć rozwiązania zadania. A tego samego dnia dostałam pałę z klasówki. Więc trzymam tę rękę w górze, jedyna z całej klasy. Matematyczka mnie nie zauważa. Albo udaje. W pewnym momencie, najwyraźniej zniecierpliwiona faktem, że nie ma chętnych, a Zuzanka cały czas z ręką w górze, pewnie znowu chce wyjść do kibla, nerwowo mówi:

– Dobra, Zuza, możesz iść do toalety. A ja na to:

– Dziękuję, ale nie muszę. Chciałabym rozwiązać zadanie.

I rozwiązałam, ku zaskoczeniu całej klasy oraz zamarłej, z szoku najwyraźniej, matematyczki.

Zdarzało się jeszcze wiele razy, że podnosiłam rękę, niekoniecznie gdy chciało mi się siku. Chociaż, jak oglądam niektóre wydania „Milionerów”, to mam wrażenie, że całe cztery lata liceum przesiedziałam w łazience. Mam dziury w mózgu. Braki na poziomie szkoły podstawowej z zakresu matematyki.

Mam to w nosie. Byłam za to mistrzem ortografii. Kto powiedział, że muszę być człowiekiem renesansu: malować, śpiewać, pisać, komponować, wymyślać wzory chemiczne, twierdzenia matematyczne, pisać wiersze? Pewnie, że bym chciała, ale dobrze mi z taką mną, jaką jestem. Nie marzę o Noblu, lecz o spokojnym, ciekawym życiu. I o tym, by przeżyć je najpełniej, najlepiej jak potrafię. Ktoś kiedyś powiedział, że trzeba każdy dzień przeżywać tak, jakby był naszym ostatnim. Piękne. Nigdy nie wiemy, czy podziwiając wschód słońca, będziemy mogli cieszyć się zachodem.

Nigdy nie zrozumiem reguł rządzących polityką. Niby nie jestem głupia, ale za nic nie pojmuję, czym kierują się nasi i nie nasi politycy. Dlatego rzadko oglądam telewizję. To rodzaj terapii w stylu: lepiej zapobiegać, niż leczyć. Chorobę psychiczną, nerwicę serca. Które są nieodłącznym efektem towarzyszącym słuchaniu wiadomości. Efekt gwarantowany. Moja polisa tego niestety nie obejmuje. Nie mam pewności, ale nie będę ryzykować. Bo kiedy zwariuję i wystąpię do mojego ubezpieczyciela z roszczeniem wypłaty odszkodowania za straty moralne, fizyczne i umysłowe poniesione wskutek oglądania telewizji, jedyne, co zrobi ubezpieczyciel, to wybuchnie niepohamowanym śmiechem. Naturalnie zaraz po odłożeniu słuchawki. Polityków się już wyleczyć nie da.

Podobnie działają na mnie nasze superseriale, przedstawiające nasze społeczeństwo w tak zwanym krzywym zwierciadle. Czasami bardzo, bardzo krzywym. W życiu nie znoszę dyletanctwa, niekompetencji, podłości, zakłamania i przesady. I arogancji.

Jestem natomiast wierną fanką bohaterów serialu „Na dobre i na złe”. Ponieważ bywam małostkowa, głównie z powodu Artura Żmijewskiego, wgapiam się co tydzień w ekran. I wzdycham sobie po cichu. Stara już jestem, a taka głupia. Wzdychać do aktora!!! Koszmar. Żenada. A co? Dlaczego nie? Przynajmniej jestem patriotką. Wzdycham do polskiego aktora, a nie do jakichś tam amerykańskich, nafaszerowanych hamburgerami facetów.

Chociaż ostatnio jednym oczkiem zerkam na Żmijewskiego, a drugim na Wilczaka. Tak sobie, dla urozmaicenia.

Jednak powinnam skłaniać się ku Wilczakowi, bo nie jest doskonały. To znaczy, ma w sobie coś z łotrzyka. A Żmijewski jest the best. Oczywiście mam na myśli kreowaną postać.

W ogóle mi chyba ostatnio odbija, bo zajmuję się takimi pierdołami. Namiętnie odwiedzam sklepy kosmetyczne i przebieram w kremach, zupełnie jakbym się na nich znała. Obsesyjnie szukam cellulitu (jest, jest) i zmarszczek (nie ma, nie ma). Z pasją maniaka wertuję przyniesione przez Amelkę czasopisma, rankingi najlepszych kremów na cellulit itp.

Jestem pod wrażeniem robienia wody z mózgu tych biednych kobiet, które do niedawna nie miały pojęcia, że to, co mają na udach, to obrzydliwa, złowroga skórka pomarańczowa, którą należy tępić jak wrednego, podstępnego najeźdźcę. Wszelkimi sposobami, za każdą cenę. Przemysł kosmetyczny w krótkim czasie zawładnął umysłami kobiet, a także ich kieszeniami, systematycznie powiększając listę ich mankamentów.

Nie powiem, przyjemnie jest ładnie pachnieć, mieć miłą w dotyku skórę i dobre samopoczucie. Ale umiar to rzecz święta. Niedługo okaże się, że bez tych wszystkich kosmetycznych cudeniek, rozsypiemy się w proch. Wyschniemy na wiór, pomarszczymy się jak zleżałe jabłko, zęby nam zczernieją, piersi opadną do kolan, wypadną włosy, odpadną paznokcie i zaczniemy śmierdzieć jak szwajcarski ser albo grecka feta. Cudowna perspektywa, nie ma co.

Zastanawiam się, co powoduje, że popadamy w taką psychozę? Przypomina to też troszkę psychiczny szantaż, zręczną manipulację. Naprawdę uwielbiam dobrze pachnieć. Dobrze wyglądać. Ale nie będę się zarzynać. Pamiętam siebie, nie tak dawno jeszcze temu, wygłaszającą długie monologi do Wymyślonego:

– Zobacz, jaka jestem gruba!

– Ojej, jaki mam cellulitis!

A on nawet nie wiedział, jak to wygląda.

– I zmarszczki? Mam, prawda?

– Dlaczego ty ze mną jesteś? Z litości na pewno! Przecież jestem okropna!

A on patrzył z politowaniem i zrozumieniem, jednocześnie nie rozumiejąc, czego ja od siebie chcę. Przecież on mnie kocha. Wszystko we mnie kocha. Nawet ten delikatny tłuszczyk i pomarańczową skórkę, której nie dostrzega. Zawsze po takim moim wylewaniu żali, kwituje: „No to cieszę się, że porozmawialiśmy”. „Jak to, porozmawialiśmy????” – oponuję inteligentnie. „Przecież nie odezwałeś się ani jednym słowem. I ty to nazywasz rozmową? Monologowałam tylko”. „I widzisz? Kocham cię też za twoją inteligencję”.

Nie lubi zapachu perfum. Żadnych kremów, kosmetyków, pomadek. Uwielbia mój naturalny zapach. Najlepiej szare mydło Biały Jeleń. Hi hi hi. Dlaczego martwię się o nieistotne dla mnie sprawy? Odczuwam irracjonalny niepokój, że już wkrótce przestanie się to dla mnie liczyć. Obym się myliła.

Mój mąż w ramach oszczędności zakręcił ogrzewanie. Strasznie mi zimno. Wychodząc z domu, uprzejmie zapytał:

– Włączyć ci ogrzewanie?

– Nie, dziękuję. Jest aż 14 stopni w mieszkaniu, prawdziwe Hawaje, jakoś wytrzymam – szczęknęłam zębami, przypominając sobie wysokość ostatniego rachunku za energię cieplną. Jeszcze kilka stopni w dół i z nosa wyrosną mi sopelki.

Udałam się do szafy, założyłam dwie pary spodni – jedne legginsy, drugie z polaru, bluzeczkę kupioną dopiero co na przecenie w sklepie firmowym, której firmy nie pamiętam, na to wrzuciłam sweterek nabyty drogą kupna w osiedlowym lumpeksie za bardzo przystępną cenę trzech złotych polskich.

Po kilkunastu minutach błogiego nicnierobienia doszłam do wniosku, czując jak sztywnieją mi palce u stóp i chyba zaczyna odpadać czubek nosa, że decyzja, skądinąd heroiczna, została podjęta pochopnie. Uzbrojona w latarkę udałam się do piwnicy w celu uruchomienia ogrzewania. Droga, jaką muszę przebyć w celu dostania się do wymiennika ciepła przypomina poligon wojskowy, bowiem podobnie jak tam napotkać mogę wszelkie możliwe przeszkody. Na zmianę czołgam się i wspinam pod sam sufit, w sumie nawet nie tak wysoko, ale za to bez zabezpieczenia.

Niestety, trud okazał się zupełnie niepotrzebny, ponieważ z całej galerii różnorakich zaworów nie jestem w stanie wytypować tego właściwego. Z obawy, że przypadkiem odetnę sobie dopływ wody, rezygnuję z ogrzewania i wracam drogą, którą przyszłam, a właściwie przypełzłam, utytłana jak żołnierze amerykańscy po opuszczeniu Zatoki Perskiej. Zresztą niedługo znowu będzie wojna, więc zasadniczo rzecz biorąc, musztra wskazana. A może się zaciągnę? Teraz jesteśmy największym przyjacielem Ameryki, wujek Bush nas kocha miłością szczerą i bezinteresowną, a rozstrzygnięcie na korzyść Ameryki przetargu na zakup samolotów bojowych dla polskiej armii wcale nie było wymuszone. Tak z czystej przyjaźni ich wybraliśmy. Od razu się poczułam lepiej, wiedząc, że pod naszym niebem będą śmigały F-16. Przypomniał mi się dowcip, tak bardzo a propos. Podczas pewnej propagandowej podróży Bush odwiedza jedną z amerykańskich szkół. Czy ktoś ma jakieś pytania?

– Tak. Ja mam. Trzy – odzywa się mały Bob. – Po pierwsze, jak się pan czuje po sfingowanych wyborach, które pan wygrał? Po drugie, dlaczego chce pan bezpodstawnie zaatakować Irak? Po trzecie, czy nie uważa pan, że zrzucenie bomby na Hiroszimę było największym atakiem terrorystycznym wszech czasów? W tym momencie zadzwonił dzwonek na przerwę.

Po przerwie dzieci wracają do klasy, a nauczyciel znowu pyta:

– Czy ktoś ma jakieś pytania?

– Ja mam. Pięć pytań – odzywa się mały John. – Po pierwsze, jak się pan czuje po sfingowanych wyborach, które pan wygrał? Po drugie, dlaczego chce pan bezpodstawnie zaatakować Irak? Po trzecie, czy nie uważa pan, że zrzucenie bomby na Hiroszimę było największym atakiem terrorystycznym wszech czasów? Po czwarte, dlaczego dzwonek n~ przerwę zadzwonił dwadzieścia minut wcześniej? Po piąte, gdzie jest mały Bob?

Rano zadzwoniła Bożka. Dziwna jakaś była, tajemnicza. Poinformowała mnie, że jej znajoma została zamordowana prze swojego chłopaka. We śnie ją zabił. Była młodsza ode mnie. Bożka powiedziała:

– Mówię ci o tym, bo nie chcę, żebyś była następna. Nie chcę cię znaleźć martwej z nożem w sercu. Rozumiesz, co do ciebie mówię? – spytała i rozłączyła się. Była bardzo wzburzona. Niemożliwe, żeby wiedziała Przecież nikt nie wie.

A w nocy miałam dziwny sen. Kiedyś poznałam tę jej koleżankę I ona mi się przyśniła. Stała przede mną z tym pieprzonym noże~ w sercu. Smukła, wysoka, cudne nogi. Prawą dłoń trzymała n rękojeści. W oczach miała zdziwienie całego świata. Poznałam ją po tych długich nogach. Bo miała moją twarz. Zmęczył mnie ten sen.

REWOLUCJA. Przetoczyła się przez moje życia niczym huragan w Australii. Poznałam kogoś. Wirtualnie. Nazwałam go więc Wirtualny. Wydaje się, że jest wyjątkowy. Ale nie będę się podniecać, tak na wszelki wypadek. Gdybym była mniej odporna, zakochałabym się w słowach. Czy można zakochać się w pisanym słowie? Oczywiście, że tak. Jest na to wiele przykładów w literaturze. Postaram się zachować dystans i chłodny stosunek do całej tej dziwnej, trzeba przyznać, sytuacji.