– Koledzy pytają, czy przemyślałaś swoje groźby.

– Trzeba mi było amputować pierś. Teraz możecie sobie pomarzyć. Aktualnie rozczulam się nad sobą, a konkretnie swoimi nierównymi piersiami, w czym bardzo pomaga mi lustro oraz moja wypaczona psychika. Szwy rwą jak cholera, nic nie pozwolili mi robić, ale ja mam to w nosie i zaraz wracam do pracy. Może być ciężko, bo ręka faktycznie boli i ciężko wykonuje mi się pewne czynności.

Teraz 14 dni oczekiwania na wyrok. Wycinek poszedł do badania histopatologicznego.

Korzystając z przymusowego urlopu, postanowiłam nadrobić zaległości serialowe, chociaż jestem przekonana, że nic nie straciłam, biorąc pod uwagę tempo akcji w rodzimych telenowelach. Nierodzimych nie oglądam, chyba że za karę. Kiedyś próbowałam i nawet mnie wciągnęło. Nowela była o kilku przyjaciółkach, które najpierw wspólnie ćpały i kłóciły się (jedna z nich była służącą w domu drugiej, ale później trafiła do filmu i najpierw zrobiła karierę, a później maturę). Podczas oglądania któregoś odcinka, kiedy właśnie niejaka Roksana – bogata, psychicznie chora kobieta, porzucona przez swego kochanka, który okazał się w kolejnych odcinkach być jej przyrodnim bratem, którego ojcem był ksiądz, chciała oblać kwasem solnym siostrę owego kochanka brata. I w tym momencie zadzwoniła Kaśka.

– Zuza, słuchaj…

– Sorki, Kasiu, zadzwoń za pół godziny, teraz nie mogę rozmawiać – rzuciłam nerwowo do słuchawki.

– A co robisz?

– Film oglądam i właśnie za chwilę Roksana obleje kwasem solnym Himenę.

– Odbiło ci? Argentyńskie nowele oglądasz?

– Nie odbiło, nie odbiło. I w ogóle nie argentyńskie, tylko kolumbijskie. To ma aspekt socjologiczno-psychologiczny. Ojej, poczekaj, już otworzyła buteleczkę z tym kwasem. O o o. Kazała Himenie do siebie podejść. O rany, ależ jej się tusz rozmazał.

– Zuza…

– Patrz tylko! Do Roksany podbiegła Laura, Najęli i Ofelia, wiesz, ta co ma AIDS i teraz się szarpią. Ale numer! Roksana wylała ten kwas na siebie.

– No to ja zadzwonię za chwilę.

Ale to jeszcze nic. Pewnego dnia, gdy Wiarołomny wrócił z pracy, powiedziałam triumfalnie:

– Nareszcie! Sebastian nie żyje! Zastrzeliła go ta zresocjalizowana prostytutka, której on zabił matkę i którą zmuszał do sypiania z nim! Poważnie tak było. Musiałam przeżywać wyjątkowo trudny okres w swoim życiu, jeśli wstawałam codziennie o siódmej rano i czekałam na tę nowelę. Wstyd się przyznać. Tak mnie wciągnęło. Dobra. Żartowałam oczywiście.

Rodzimych tasiemców zresztą też nie oglądam, bo nie podoba mi się to całe polukrowane pokazane tam życie, które nijak się ma do rzeczywistości. W telenowelach wszyscy mówią do siebie „kochanie”, piją razem drinki i jedzą wspólne posiłki, całują się czule i wspierają wzajemnie. W życiu zaś słowa powszechnie uznane za nieparlamentarne, śmigają po pokojach jak rosyjskie MiG-i, ludzie mijają się w drzwiach, a dzieci przesiadują w parkach lub w najlepszym wypadku w szkolnych świetlicach.

Wzruszona do łez losem bohaterów noweli, której tytułu nie pamiętam, poczułam nieodpartą chęć bliższego poznania się z panem Johnnym Walkerem, a że idąc za wzorcami z filmu, nie chciałam zachowywać się jak prostak i pić z butelki, udałam się w tym celu do kuchni po odpowiednie szkło.

Jakież było moje zdziwienie, gdy w górnym hallu ujrzałam wychodzącą z mojej sypialni zupełnie obcą mi kobietę. Byłam w domu sama. Nie licząc starego, głuchego najwyraźniej psa. Kobieta, zobaczywszy mnie, zachowała daleko idący spokój, ja natomiast całkiem odwrotnie. Zaczęłam wrzeszczeć jak opętana. Ilością decybeli pewnie przebiłam huk towarzyszący startowi samolotu. Przy tym jeszcze próbowałam coś powiedzieć, ale zamiast tego zaczęłam się jąkać. Na co pani, najwyraźniej mocno zirytowana moimi krzykami, bo nieprzestraszona absolutnie, rzekła, ukazując uzębienie, którego widok uradowałby zapewne niejednego protetyka:

– 1 co się pani tak drze? Pani przestanie. W domu jest i nawet nie wie, że drzwi miała otwarte. I po co tak się drzeć? – zakończyła niczym niezrażona i wyszła.

A ja stałam jak oniemiała, poruszając ustami jak karp, czekając, aż wróci mi głos. A później czucie w nogach. Weszłam do sypialni, próbując zorientować się, co też mogło paść łupem pani złodziejki. Na szczęście dla mnie, a niefart dla niej, nienajlepiej trafiła, wybierając sypialnię. Mam w niej tylko łóżko i setki, setki książek. A pani raczej mi na bibliofila nie wyglądała. Twarz miała czystą, nieskażoną inteligencją w najmniejszym stopniu.

Trzej mężczyźni koili moje skołatane nerwy, a byli to: Johnny Walker, Jack Daniels i Jim Bimm. Prewencyjnie zmieniłam zamki oraz noszę się z zamiarem zakupienia psa, który by choć trochę słyszał. Mój, jak się okazało, słyszy tylko trzeszczenie towarzyszące otwieraniu lodówki.

Generalnie nie mam w domu niczego cennego poza mną samą, ale widocznie nie byłam w typie pani, która postanowiła uprzyjemnić mi wieczór, zupełnie gratis fundując mi przeżycia jak z taniego dreszczowca.

Kiedy wrócił mój wiarołomny mąż, opowiedziałam, a raczej wybełkotałam mu cała historię. Popatrzył na mnie tak jakoś dziwnie i poradził, żebym może więcej już nie piła. A poza tym, nie powinnam pić alkoholu, bo mi szwy nie będę trzymały.

Ale wymyślił: a na wojnie jak było? Tylko woda ognista na wszelkie rany – ducha i ciała.

Ręka boli potwornie, szwy ciągną niemiłosiernie, a wyników nadal nie ma. Choć minęły już dwa tygodnie. Jestem dobrej myśli. Jeszcze.

Mówiłam, że wrócę szybko do pracy? I stało się. Tyle że nieco inaczej niż sobie to wyobrażałam.

Musiałam wcześnie rano spotkać się z ważnym klientem, u niego w firmie, dodam, a zaspałam. Ubierałam się więc jak żołnierz na manewry – po ciemku, szybko i prawie nieprzytomna. Jako element główny mego stroju przywdziałam kozaki, które weszły już do mojej garderoby jako stałe „wyposażenie”.

Już w samochodzie wydawało mi się, że coś śmierdzi. Niezidentyfikowanie. Podczas spotkania niestety przykry zapach się wzmógł, a na dodatek, co stwierdziłam z prawdziwym przerażeniem, pochodził ode mnie. Dyskretnie obwąchałam swoją bluzkę, spódnicy z oczywistych powodów nie mogłam. Może dałabym radę, gdybym chodziła na jogę?

W powietrzu unosiła się woń kocich sików, a pochodziła dokładnie z moich kozaków. Do takich wniosków doszłam, gdy klient omawiał finansową stronę kontraktu. On tu o milionach, a ja pochłonięta myślą, jak stąd wyjść. I czy ON też czuje ten smród? I czy wie, że to ode mnie? Poprzez ten przykry zapaszek dzielnie przebijały się perfumy od Chanel, które ratowały mój kontrakt.

Bacznie obserwowałam klienta, a konkretnie jego nozdrza. Gdy zaczęły dziwnie drżeć, stwierdziłam, że należy zapobiec kompromitacji ostatecznej i jak gdyby nigdy nic, rzekłam dostojnie: – Bardzo pana przepraszam, ale nalegam na zakończenie naszego spotkania. Właśnie odkryłam, że któryś z moich kotów był uprzejmy obsikać mi kozaki, które aktualnie mam na sobie, w związku z czym nasze dalsze rozmowy uważam za niemożliwe z przyczyn zdrowotnych. Skontaktuję się z panem natychmiast po zmianie obuwia. I wyszłam. Za dwie godziny klient zadzwonił i zaprosił mnie na podpisanie umowy. Poruszyłam go wywodem o zasikanych butach. Nie widzi powodu negocjowania kontraktu. Obecna wersja bardzo mu odpowiada. Sam ma w domu dwie kotki, które podczas rui namiętnie obsikują mu buty, więc mnie rozumie.

Tak zintegrowana z klientem od razu poczułam się lepiej. Buty wkładam na szafę. A wszystko, co zamierzam na siebie założyć – trzy razy wącham.

Późnym wieczorem miałam zebranie w redakcji. Podczas gdy kolektyw się głowił nad ostatecznym wyglądem powstającego numeru naszego pisma, ja myślami byłam już w samochodzie przy mojej porannej kajzerce, która leżała na przednim siedzeniu od dwunastu godzin i zapewne obsychała. Kto by pomyślał, ile fantazji można mieć z jedną małą suchą bułką.

W domu okazało się, że Amelka przyniosła uwagę w dzienniczku. Co ja mówię? To nie uwaga, tylko prawdziwe dzieło sztuki. Literacki majstersztyk. Miód na moje dziennikarskie serce. Czytałam trzy razy. Pierwszy raz przy Amelce ze śmiertelną powagą na twarzy, a pozostałe dwa – w toalecie. Zamknęłam się tam z dzienniczkiem, odkręciłam wodę na cały regulator i śmiałam się w ręcznik, żeby mnie nie było słychać. Treść korespondencji była następująca: „Amelka popchnęła kolegę na przerwie i wybiła mu dwa zęby, a ten, padając, wpadł na koleżankę, która uderzyła głową o ławkę”. Brakowało tylko „…i zmarła”.

Jestem chora najwidoczniej, bo tylko to słowo nasunęło mi się jako efektowne zakończenie ww. notatki. Zdaję sobie oczywiście sprawę, że tak generalnie to nie jest to śmieszne. Powinnam się przerazić, krzyczeć, umoralniać, dydaktyzować itp. Ale nie potrafię. Nie, gdy czytam tego typu uwagi.

Okazało się, że afery nie ma. Dzieci poniosła wyobraźnią, a panią sztuka grafomanii. Najgorzej, że jeszcze ciągną mnie szwy i nie mogę się nawet porządnie pośmiać.

Zachowałam tę uwagę. Wkleiłam do rodzinnego albumu ze zdjęciami. Kto wie, może za jakiś czas okaże się, że to biały kruk. Czarny? Nie pamiętam.

Amelka najwyraźniej zadowolona z efektu, jaki wywołała zawartością dzienniczka zataszczyła organy do łazienki i urządziła sąsiadom koncert. Gdzie jak gdzie, ale tam akustyka jest najlepsza.

Mam nadzieję, że moje dziecko nigdy się nie dowie, jakim byłam matołem w szkole. A konkretnie w liceum. Matołem w przedmiotach ścisłych. Choć miewałam przebłyski wiedzy, bo intelektu raczej mi nie brakowało. Gdyby nie on, nie zdałabym z matematyki, chemii i fizyki. Na matematyce na przykład raczej nie udzielałam się na lekcjach, nie wyrywałam do odpowiedzi. Wręcz przeciwnie, robiłam wszystko, by się zdematerializować. A rękę unosiłam do góry zazwyczaj wtedy, gdy poczułam zew natury. Ale jak wspomniałam, miewałam przebłyski. Wiedza spłynęła na mnie nagle i niespodziewanie podczas omawiania nowego tematu. Matematyczka wprowadzała nowy rodzaj zadań i zapy tała, czy może ktoś ma jakieś pomysły i chciałby rozwiązać na tablicy na piątkę.