Oczywiście najbardziej cenię jego intelekt. Zresztą głównie spotykamy się w celu ambitnych dyskusji o problemach dzisiejszego świata, gramy w szachy, rozważamy egzystencjalne bolączki zwykłego śmiertelnika, sens istnienia, itd., itp.

O rany, prawie w to uwierzyłam. Chociaż także rozmawiamy. O bardzo wielu sprawach. Na przykład ostatnio zaproponowałam pójście do kina, na, powiedzmy jakiś film erotyczny. Taką, „Intymność”, dajmy na to. Mówię jak na prawdziwą blondynkę przystało: pójdźmy na to, podobno cały czas się kochają. A Wymyślony z miną cierpiącego: „Zuzuś, promyczku, a może by tak na Sapkowskiego?”.

A proszę bardzo. Chce „Wiedźmina”, to będzie go miał. Też lubię Żebrowskiego. Andrzej Sapkowski gorzej mi wchodzi, ponieważ nigdy nie przepadałam za magią.

Pognałam do księgarni w mocnym postanowieniu kupienia modnej aktualnie literatury. Z rozbiegu nabyłam kilka tomów powieści Sapkowskiego, żeby nie być głupią rozpustną blondynką, która myśli tylko o seksie. Ale nie wiem, czy przez nie przebrnę.

Ostatecznie poszliśmy na „Matrixa Reaktywacje”, poddając się fali matrixomanii.

Z części drugiej również nic nie zrozumiałam, podobnie jak z części pierwszej. Jakoś ten gatunek filmu do mnie nie trafia. Ale takie są czasy, że należy oglądać filmy, które są cool. Usłyszałam przy tej okazji dialog facetów – i nie byli oni blondynkami.

– Ty, ale ten „Matrix” to jest, no nie?

– Człowieku, co ty bredzisz. „Matrix” jest po prostu cool.

– A co to jest cool?

I tu wtrącił się trzeci, podsłuchujący.

– To taki uniwersytet w Lublinie.

Ale to jeszcze nic wobec treści maila, który do mnie przyszedł. Cytuję:

Piątek.

Byłem na „Matrixie”. Fajny film…

Sobota Śniła mi się Trinity. Mogliby zbudować te matryce. Ja już bym wiedział, do czego je wykorzystać.

Niedziela Och, Trinity!

Poniedziałek Poczułem się jak w „Matrixie”. Jechałem windą z agentem Smithem.

To znaczy z panem Mietkiem spod 23., ale dopiero dziś zwróciłem uwagę na te ciemne okulary. Nosi je od zawsze. Dziwna sprawa. Wtorek Spytałem go. Zdziwił się i powiedział, że przecież jest niewidomy.

Akurat.

Środa Dobrzy są! Do ostatniej chwili udawał, że nie widzi tej liny. Wolał stoczyć się aż pod drzwi Grzelakowej, niż dać się zdemaskować.

To znaczy, że na razie jestem bezpieczny. Nie wiedzą, że ja już WIEM.

Czwartek Pan Mietek zniknął. Grzelakowa mówi, że leży w szpitalu z połamanymi nogami. Udałem, że jej wierzę. Nie mogę jej ufać. Muszę znaleźć Morfeusza.

Piątek Dałem ogłoszenie do wszystkich gazet codziennych: „Do Morfeusza. Wiem wszystko i jestem gotowy podążyć za białym królikiem. Jeśli chcesz się przekonać, że wybiorę właściwą pigułkę, czekam na ciebie w klubie Hades. Będę miał na koszulce znaczek Playboya”.

Sobota Byłem w Hadesie. Niewiele brakowało. Na szczęście w Polsce agenci matrixa to patałachy. Od razu ją poznałem. Mała na sobie identyczną czerwoną suknię. Udało mi się ją zaskoczyć i wystarczył prawy prosty w szczękę. Wolałem jednak nie czekać, aż wstanie z podłogi i zmieni się w agenta. Zwiałem tylnym wyjściem. Kilku innych mnie goniło, ale ja byłem dla nich za szybki. Muszę zacząć ćwiczyć skoki.

Niedziela Było w „Wiadomościach”. „Damski bokser” – też coś! Idioci nie wiedzą, jaka jest stawka tej gry!!! Nie wiem, czy mnie namierzyli. Mam nadzieję, że zdążę skończyć montaż nadajnika i wejść na częstotliwość I programu.

Poniedziałek Trzecia bezsenna noc. Nie mogę sobie pozwolić na przegapienie deja vu.

Wtorek To już ostatni wpis. Jednak ich nie doceniłem. Właśnie wyważają drzwi. Jest z nimi trzech agentów. Co kraj to obyczaj. U nas nie noszą garniturów. Mają nienaganne skrojone białe fartuchy. Sprytne – kto uwierzy wariatowi?

Moje koty mają całkowicie beznadziejne imiona. Kocice – one. Jeśli ja mogę nazywać się tak jak pies, to one mogą mieć męskie imiona. Zresztą o tym, jak będziemy na nie wołać, zadecydował przypadek. Pierwsza była szara. Była brzydka jak nieszczęście, malutka i chudziutka. Ważyła tyle, co pół paczki cukru. Amelka pyta:

– Mamo, a jak ona będzie miała na imię?

A ja, pochłonięta myślą, że i tak pewnie to stworzonko nie dożyje następnego dnia, mówię:

– Nijak. Amelka:

– Dobra, to może być. I jest NIJAK.

Przy następnej kotce było znacznie lepiej. Na podobne pytanie Amelki odpowiedziałam nieco przytomniej. Jak to jak będzie miała na imię? Zyskuję na czasie i gorączkowo myślę: „Nie wiem jak, ale na pewno jakoś”. I została JAKOŚ. Więc rozmawiam wczoraj z babcią przez telefon. Babcia pyta:

– Jak tam, Amelka w szkole?

Patrzę, a kot dobiera się do dorsza leżącego sobie spokojnie na talerzu. Dorsz nic nie przeczuwał. Może dlatego, że nie żył. Sekunda i dorsz na podłodze. Wrzeszczę do słuchawki:

– NIJAK!!!

I rzucam kotem w koniec pokoju, lewą ręką podnosząc zmaltretowanego dorsza. Babcia dziwi się:

– Jak to, nijak, przecież jeszcze niedawno mówiłaś, że bardzo dobrze? Nadal obserwuję Nijaka, lewym uchem próbuję wyłapywać gadającą ja katarynka babcię, a tu już na horyzoncie pojawia się z odsieczą drug kotka. A babcia prze dalej:

– No to może trzeba z nią porozmawiać. Przecież zbliża się półrocze, co się z nią dzieje. Czy ona radzi sobie w tej szkole czy nie?

Pot się ze mnie leje ciurkiem, widzę jak nadciąga Nijak. Na sekundę odwracam wzrok, by ustalić, gdzie znajduje się pies, a tu dorsz znowu na podłodze. Znowu ryczę na kota:

– JAKOŚ!!!

Babcia na to, mocno zniechęcona:

– Zdecyduj się wreszcie: jakoś czy nijak? A jak się zdecydujesz – ciągnie dalej lekko nabzdyczona – to zadzwoń.

Ręce mi opadły. Dorsz pokonany. Z obiadu nici. Koty najedzone. Pies zawiedziony. Amelka głodna. Babcia obrażona.

Co też oni wypisują w tych czasopismach? Z prawdziwym zdumieniem przeczytałam, że oprócz punktu G istnieje jeszcze punkt A i B. Za dziesięć lat przerobimy cały alfabet. Ale prawdziwy szok wywołała u mnie informacja, a raczej porada, jak wzmocnić doznania podczas stosunku.

Należy mianowicie do prezerwatywy włożyć ni mniej, ni więcej, tylko piłeczkę pingpongową, a następnie ten oręż naciągnąć na fiutka. Daję sobie prawą rękę uciąć, że wymyślił to facet. I taka niby piłeczkowa konstrukcja ma zwiększyć doznania. Że niby chyba głębiej sięga czy coś. Nie wiem, ja się nie znam, ale obawiam się, że jeśli o mnie idzie, to zwiększyłaby mi jedynie strach przed pęknięciem prezerwatywy. No bo co dalej? Gumka pęka, a piłeczka zostaje w środku. A drugiego do debla nie ma. Obciach byłby z wyjmowaniem. A jakby się nie dało we dwójkę, to co? Na pogotowie, no nie. I jak ja bym im wytłumaczyła obecność piłeczki do ping-ponga w samym środku… Że w ping-ponga chciałam pograć? Eee, chyba nie uwierzą.

A tak w ogóle, to nie rozumiem, skąd u pomysłodawcy tak wielkie ograniczenia. Dlaczego, ja się pytam, nie może być od razu piłka golfowa? Albo, idźmy dalej, do tenisa ziemnego? O niech tam! Do odważnych świat należy: piłka nożna, koszykowa albo, dajmy na to, lekarska? Po co sobie mamy żałować? Jezus Maria, w głowie mi się nie mieści, że ktoś mógł wpaść na coś takiego.

Punkt G. Hmm… O ho ho ho! Wielkie mi mecyje! O co cały ten zgiełk? O wynalazek Grafenberga? „Idzie o małe zgrubienie. Niewielki splot zakończeń nerwowych. Pięciocentymetrową poduszeczkę niezwykle czułej na bodźce erotyczne tkanki, położoną na przedniej ścianę pochwy, w odległości 5- 7 centymetrów od jej wejścia. Punkt G nazywany jest drugą, wewnętrzną łechtaczką. Istnieje bowiem teoria, że końcówki nerwowe łechtaczki sięgają bardzo głęboko i da się je pobudzić od przeciwnej strony. Według tej idei, punkt G byłby więc niczym innym jak… drugim końcem łechtaczki”.

Cóż, z punktem G jest tak jak z Adantydą. Wszyscy wiedzą, że istnieje. Dokładnie ją opisano. Ale czy ktoś ją widział?

Przestaję szukać. Nie zmarnuję życia na poszukiwaniach czegoś, co może okazać się przereklamowanym przez seksuologów wynalazkiem. Zadowolę się odkryciem Freuda, czyli orgazmem – bez rozgraniczania na pochwowy i łechtaczkowy.

Chłonę Sapkowskiego jak gąbka. Cudowne połączenie fantastycznej magii z cholernie aktualnymi zwrotami. Czytam, czytam i oderwać się nie mogę. Po raz pierwszy od nie pamiętam kiedy przeleżałam bezczelnie całą niedzielę w łóżku, z kremem przeciw zmarszczkowym na twarzy, torbą cukierków pod łóżkiem (odchudzam się) i książką w ręku. Kolejne tomy leżały w pogotowiu i czekały na swoją kolej. Zignorowałam obiad i telewizję. Było cudownie.

Już po wszystkim. Wróciłam ze szpitala kompletna absolutnie. No, może troszkę uszczuplona, jeśliby wziąć pod uwagę to, co wyjęli mi z piersi. Zawsze podejrzewałam, że jestem niebanalna, ale zaskoczyłam samą siebie swoją oryginalnością.

Po pierwsze, po zaaplikowaniu mi superodlotowego Jasia, zwanego potocznie głupim (jak się okazało – nie bezpodstawnie), odgrażałam się, leżąc na stole operacyjnym, że jeśli odetną mi pierś, ja w ramach rewanżu poucinam lekarzom jajka.

Owe groźby rzucałam, leżąc nago na stole. Dosłyszeli to lekarze obecni na bloku operacyjnym, lecz ukryci na zapleczu. Paweł wraca po chwili i mówi:

– Słuchaj, koledzy pytają, czy nie mogłabyś odgryźć, zamiast ucinać.

– Przemyślę, jak się obudzę. W tej chwili mogę jedynie zatańczyć dla was na rurze.

Paweł rozejrzał się bezradnie po sali operacyjnej, poszukując jakiejś rury i radośnie wykrzyknął:

– O! Wprawdzie nie mamy rury, ale jest stojak na kroplówki. Może być? Usnęłam.

Po drugie, gdy po przebudzeniu z narkozy zlazłam z łóżka, o mało nie wywinęłam orzełka, zaplątawszy się perfekcyjnie w gumowe rurki, które jak następnie ustaliłam w łazience, łączyły moją pierś z woreczkiem plastikowym.

Po trzecie, okazało się, że operacja, która miała być zabiegiem kosmetycznym, trwała dwie godziny, ponieważ lekarze walczyli z OBCYM. To, że zachowałam pierś w całości (powiedzmy), zawdzięczam strachowi pana doktora przed wykastrowaniem. Następnego dnia na obchodzie chciałam wpełznąć pod łóżko. Do mojego pokoju przyszli wszyscy panowie obecni na bloku. Dziwnie się uśmiechali i szeptali między sobą. Kiedy ordynator wyszedł, Paweł rzucił mi do ucha: