Kruchość Porcelany

Podziękowania

Z serca całego dziękuję:

Patronom medialnym oraz: Leszkowi Bugajskiemu i Januszowi Leonowi Wiśniewskiemu – za to że podarowali mi swój czasu i przeczytali powieść, a także za to, że zagrzewali mnie do walki.

Rodzicom szalonym moim – przede wszystkim za geny (w zasadzie jestem zadowolona).

Mamie – za jej serce i za to, że jednak mnie nie udusiła w kołysce poduszką.

Tacie – on wie za co. A także za to, że mnie przed śmiercią od owej poduszki uratował.

Babci i Dziadkowi – za to, że są najwspanialsi na świecie. Babci – że miała zawsze do mnie cierpliwość i kocha mnie bardzo. Dziadziusiowi – że spełniał wszystkie moje zachcianki i nosił mnie na rękach do ósmego roku życia, gdy nogami ciągnęłam już po ziemi.

Moim Przyjaciółkom: Kasi Trofimow-Michalskiej – że zawsze przy mnie jest. Anicie Szymczak-Czajkowskiej – że całe życie ratowała mnie na matematyce.

Wróżce – za to, że skutecznie namawiała mnie, abym wreszcie zrobiła coś dla siebie.

Przyjaciołom z portalu www.martyna.korba.pl – za to, że wierzyli we mnie nawet wtedy, gdy ja w siebie wierzyć przestałam. Bez ich uporu i optymizmu, który we mnie zaszczepili „Kruchość porcelany” leżałaby do dziś w szufladzie.

Szczególnie dziękuję: Pomerance, Mimozie, Jakubowi, Jagodzie, Splash, Cati, Driadzie, Emce, Gosi H., Eszkowi, Jacarowi, Iskierce, Elisabecie, Przechodniowi, Asi Szeligowskiej, Tio, Karolinie, Kami, Żurusiowi, Maryśce, Jagnie.

Przepraszam wszystkich, których pominęłam. To nie z powodu lekceważenia, lecz prawdopodobnie postępującej miażdżycy, która objawia się galopującą sklerozą Dziękuję także moim nauczycielom języka polskiego: z SP 137 (1980-1988) oraz z XXI LO w Łodzi (matura 1991) – zaszczepiliście we mnie miłość do „pióra”.

Ale najszczególniej i najmocniej chcę podziękować komuś wyjątkowemu: MOJEJ CÓRCE, KAROLINIE.

Za to, że jest najcudowniejszą córką na świecie, chociaż czasem wyrastają jej wstrętne różki. Za jej wielkie serce, wrażliwość i mądrość. I za to, że rozumie matematykę w przeciwieństwie do mnie i wcale się z tego powodu nie wywyższa. I za nieustającą inspirację.

Od autorki

Jestem dzieckiem grzechu. Grzechu zaniedbania w nauce do egzaminu ze zobowiązań na III roku prawa na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Łódzkiego.

Jestem dzieckiem owego grzechu, choć sama siebie wolę nazywać owocem miłości milicjanta i niedoszłej prawniczki.

Mama studiów nie skończyła, gdyż najpierw wolała seks od kolokwium (co jest w pełni zrozumiałe), a później wynikiem tego seksu byłam ja – bardzo absorbujące dziecko. Mój żywot byłby krótki, gdyby nie heroiczny czyn tatusia, który uratował mnie przed śmiercią z rąk mamy, mając na uwadze artykuł 148. kodeksu karnego. Darłam się tak głośno i tak długo, że mama uciekła się do próby usiłowania zabójstwa za pomocą poduszki.

Jako córka milicjanta całkiem zdrowa na umyśle być nie mogę i nie jestem. Jako nastolatka słuchałam Anny Jantar, Ireny Santor, nuciłam pod nosem Jerzego Połomskiego, gdy w tym samym czasie moi rówieśnicy słuchali Lady Pank, Oddziału Zamkniętego i Budki Suflera. I tak mi zostało do dziś.

Książki czytałam w takim tempie, że mama nie nadążała mi ich kupować. Gdy miałam lat 13, miałam już za sobą „Medaliony” Zofii Nałkowskiej oraz większość pozycji o holocauście.

Gdy już do końca utwierdziłam się w swojej nienormalności, postanowiłam postawić kropkę nad i, i zostać aktorką albo patologiem. Gdy odkryłam, że muszę posiąść wiedzę z zakresu biologii, chemii itp., porzuciłam nieprzemyślaną decyzję krojenia nieboszczyków i skupiłam się na aktorstwie. Tu stanął mi na drodze zgryz i zakończyłam karierę aktorską zanim zaczęłam o niej poważnie myśleć.

Okres sielanki trwał do matury. Później wyszłam za mąż. Do tej pory nie wróciłam. Monika Sawicka, de domo – Ubysz.

Na tym świecie pojawiłam się w Roku Pańskim 1972 w mieście Łodzi. Nieodrodna córka swoich rodziców – nie mają szans, żeby się mnie wyprzeć. Z wykształcenia i zamiłowania – dziennikarz. Z chorobliwej ambicji – absolwentka stosunków międzynarodowych, więc ustosunkowana jestem dobrze. Bo się ciężko zakochałam – żona przedsiębiorcy, czyli biznesłomen (biznes łomem).

Bo tak miało być – matka fantastycznej 12-latki.

Dlaczego piszę? Bo tylko pisanie dostarcza mi tlen do płuc. Bo dzięki temu mogę udawać, że jestem normalna. Drugą moją butlą z tlenem jest czytanie. Najchętniej wracam do jednej z najpiękniejszych opowieści o niezwykłej miłości, książki Williama Whartona „Spóźnieni kochankowie”.

Słucham Edith Piaf, Michała Bajora, Cohena, swingu, a wszystko to w wannie i w łóżku przy płonących świecach. Bacznie jednak pilnuję, by koty nie puściły z dymem mieszkania, więc moja przyjemność nie jest pełna. Filmy, który wprawiają mnie w zadumę to „Dom dusz” i „Życie jest piękne”.

Trzecia butla z tlenem, a właściwie wielka pompa wtłaczająca we mnie życie, to moja córka. I wcale nie mam jej za złe tego, że jest mądrzejsza ode mnie.

Student jaki jest – każdy widzi. Sawicka jaka jest – też każdy widzi. Z tym że jedni widzą więcej, a inni tylko to, co chcą zobaczyć. Niektórzy zaś nie widzą nic.

Wstęp

Zuzanna istnieje naprawdę. Znam ją bardzo dobrze i jest mi niezwykle bliska. I choć ona jedna jest bohaterką mojej powieści, kobiet takich jak Zuzia jest bardzo wiele. Statystycznie rzecz biorąc – 30%. Większość z nich milczy, zamiast wołać o pomoc. Większość z nich dźwiga w ciszy swój krzyż, ciesząc się każdą minutą wolną od krzyku, bólu i łez.

Zuzanna jest teraz w niezwykle trudnym momencie swojego życia – wybrała wolność i szacunek, choć także niepewność przyszłości. Zdecydowała jednak, że taka niepewność jest lepsza od siedzenia na beczce z prochem czy jechania z terrorystą w jednym wagonie metra.

Trzymam za nią mocno kciuki. Wierzę, że wyjdzie z doliny deszczu. Wymyślony jest tylko Wymyślonym, podobnie jak Wirtualny. Jednak większość opisanych tu sytuacji zdarzyła się naprawdę. Niekoniecznie jednej Zuzannie. Jednak większości zdarzeń nie opisałam z uwagi na ich drastyczność. Nie potrzeba nam więcej smutku. Tyle wystarczy.


„Na wzgórzu ciemnym i cielonym

Blizn żadnych nie postawia mgła,

Więc i na Tobie po mym ciele

Nie pozostanie żaden ślad”


Nie jestem Bridget Jones. Nie jestem nawet polską Bridget Jones. I choć nie jestem samotna, nadal mogą zeżreć mnie nie psy, lecz koty. Poza umiarkowaną sympatią do martini, nieumiarkowaną odwieczną walką z cellulitem i nadwagą oraz moją wypaczoną psychiką, nic więcej mnie nie łączy z roztargnioną, gapowatą i zakręconą jak słoik na zimę Brytyjką.

Nazywam się tak jak pies naszych sąsiadów, piękny, czarny, smukły (czego nie można powiedzieć o mnie) doberman, a także tak jak słynący z niebotycznej megalomanii korespondent telewizji – Polak z pochodzenia, Amerykanin z zasiedzenia, niejaki Kolonko Mariusz, w kręgach studenckich zwany Mas Mix Golonka. Maks. Nazywam się Maks. Już nawet zwalczyłam nawyk odwracania głowy za każdym razem, gdy sąsiad woła swego dobermana. Czasem na niego gwiżdże i bywało, że wołał, a zaraz potem gwizdał, a ja się odwracałam. Pół osiedla mogło zatem śmiało podejrzewać, że na Maks wystarczy zagwizdać jak na panienkę na Bulwarze Zachodzącego Słońca, a ona odwraca się ochoczo.

Teraz, gdy sąsiad woła swego psa, idę dzielnie przed siebie, niewzruszona jak głaz i w duchu gadam do siebie: „Bądź dzielna Maks, to nie ciebie wołają. Nie odwracaj się pod żadnym pozorem”. Kiedyś mnie zamkną za to gadanie.

Doszło do tego, że w pewnym momencie w ogóle przestałam reagować na swoje nazwisko i mój mąż ochrypł, próbując mnie „dowołać”. Zapomniał, że mam imię? Darł się na całe pole. Słyszałam oczywiście: „Maks!, Maks!”. Ale obiecałam sobie, że już się nigdy nie odwrócę, bo pewnie znowu wołają psa. I biedak skostniał pod drzwiami w oczekiwaniu na mnie, bo nie miał kluczy. Bardzo dobrze. Podwójna nauczka. Po pierwsze: noś zawsze klucze od domu. Po drugie: warto pamiętać, jak ma na imię twoja żona. Czasem się przydaje. Maks. Zuzanna Maks.

Dostałam dzisiaj list. Powiewał sobie radośnie, ciepło schowany do koperty wsuniętej w drzwi. Z koperty wypadł najpierw wycinek z kolorowego czasopisma z zaznaczonymi na czerwono fragmentami. „Niektóre doświadczenia są jak kataklizmy – zmiatają nas z powierzchni ziemi na długie miesiące. Są jak emocjonalne huragany, niszczycielskie żywioły siejące ból i spustoszenie. Wymiatają, z naszych serc każdą odrobinę radości. Rozpacz może nas łatwo pokonać albo mądrze wzbogacić… Według angielskiego terapeuty Robina Skynnera, „żeby wydostać się z prywatnego piekła, trzeba się najpierw przyznać, że się w nim jest. Aby móc się autentycznie pogodzić z doznaną krzywdą, należy doświadczyć głębokiej żałoby. Wyjście z piekła zawsze prowadzi przez czyściec. Nie ma drogi na skróty. Ból trzeba przeboleć do końca. Wiele osób boi się rozpaczy. Lęka się zanurzenia w głębokim żalu. Odpędza cierpienie. Funduje sobie ból w małych dawkach: w smuteczkach, melancholiach. Dlatego właśnie odzyskanie równowagi zabiera im całe lata albo też są podłamani do końca życia. Tymczasem nie należy się „podłamać”, należy się „złamać”, żeby się odrodzić. Dramaty bolą, bo nie umiemy ich przeżyć do końca. Przechowujemy je w sobie, spychamy, wypieramy, unieważniamy. Zaś doświadczanie cierpienia do końca, odczuwanie rozrywającego bólu oczyszcza nas, tworzy miejsce na nowe, pozytywne i budujące uczucia. Pozwólmy sobie na krzyk, łzy, szaleństwo z rozpaczy. Osoby, które wyszły z wielkich dramatów, opowiadają, że dotknęły dna rozpaczy i dlatego miały już tylko jedną drogę: odbić się od głębi ciemności i dryfować ku jasnej stronie życia. Cierpienie, które zawładnie nami do końca, obmyje nas jak wielka fala, ale nie zatopi, a za to odstąpi, przeminie. Prawdziwe cierpienie nie odgradza nas, ale łączy ze światem. Pomaga go w pełni zrozumieć i pojąć. Jest bolesne, ale i twórcze, motywuje do pogodzenia się ze stratą, do przebudowy myślenia i odczuwania. Uczy nas, jak mądrze żałować i akceptować świat takim, jaki jest.”