Tragicznie, tragicznie. Ratunku. Co robić. Ona ma kompletną śrubkę jak można nie wiedzieć, że Hitler nie żyje. Przecież on nie żyje od ponad 60 lat!

No tak, ale nadal muszę być ostrożna. Przecież to moja przyjaciółka.

– Nie gadaj Zuza! W radiu mówili? I w telewizji? I nawet w Internecie? Jak to możliwe? A skąd się dowiedzieli?

– Słuchaj, przecież o tym wiedzą wszyscy na świecie.

– Wszyscy? A jakim cudem? Przecież to się stało dzisiaj rano.

– Kasiu, może to cię zdziwi, ale Hitler umarł prawie 60 lat temu. A nie dzisiaj rano.

– Chyba ja wiem lepiej – lekko obruszyła się Kasia.

Oczywiście. Ona wie lepiej. Lepiej to ja zaraz do niej pojadę, zanim będzie za późno.

– Kasiu, a w ogóle to dlaczego ty się tym tak przejęłaś?

– Jak to dlaczego? Przecież to Jarka ukochany!

Poddaję się. Wydaje ci się człowieku, że znasz kogoś na wylot, a tu taka niespodzianka! Zawsze podejrzewałam, że Jarek nie jest zupełnie normalny, kto zresztą jest, ale żeby kochał się potajemnie w Adolfie?

– I dlaczego twierdzisz, ze Hitler umarł dzisiaj rano?

– Chyba ja wiem lepiej. Na rękach mi umierał.

– Hitler? Umierał na twoich rękach? (Łapię za komórkę i dzwonię na pogotowie. Po chwili zmieniam zdanie w obawie przed kompromitacją).

– No, mówię ci. Taki malutki był. I bezradny.

Fakt, podobno nie był zbyt wysoki. I taki jakiś chucherkowaty. Wątły i chorowity. Ale żeby od razu bezradny? Raczej nie.

– Oooo, od razu bezradny! A ilu ludzi zagazował?

– Kto zagazował?

– Jak to kto? Ten twój Hitler!

– Oszalałaś chyba. Jak maleńki kanarek mógł kogokolwiek zagazować?

– Jaki kanarek? O czym ty mówisz?

– A ty? Bo ja o kanarku Jarka. Mówiłam ci przecież, że Hitler nie żyje. O rany! Zapomniałam na śmierć, że oni mają kanarka Hitlera.

Czyli jednak nic jej nie jest. Jak się cieszę!

Pan Bóg mnie skarał. Postanowiłam kontynuować tradycję rodzinną w trzecim pokoleniu linii żeńskiej i zachorowałam. Mam nowotwór. Piersi. To teraz mam jak w banku, że jak mi się przerzuci do mózgu, to umrę w błogiej nieświadomości mojego stanu. A chęć zmiany programu w telewizorze telefonem komórkowym wytłumaczę sobie zwyczajnym roztargnieniem. Los wywinął mi numer i obdarował guzem wielkości śliwki.

– Proszę pani – przemówiła do mnie uroczyście pani doktor, która robiła mi USG. – Ma pani guz wielkości śliwki.

A ja, lubiąc jasne sytuacje, spytałam:

– Może pani sprecyzować, o jaką konkretnie śliwkę chodzi? Do wyboru mam: węgierka, łowicka, ulena, mirabelka.

Okazało się, że mirabelka. Niedojrzała mirabelka.

Paweł, mój onkolog, powiedział, że tak mi wytnie, że nie będzie śladu i będę mogła robić striptiz. Chyba się załamałam. Nie wiem, jak się czuję. Nie mogę sobie przypomnieć, kiedy otworzyłam puszkę Pandory. Wczoraj, gdy jechaliśmy z Wymyślonym samochodem, on zapytał, o której się spotkamy. Ja na to, że nie wiem, bo jadę na badania do szpitala. Wymyślony: zadzwonię za godzinę. Pytam go, po co? Przecież mnie nie kocha. I ja już dlatego nie mogę się z nim spotykać. Wymyślony: „Jezus Maria! Kiedy wreszcie dostaniesz ten okres, bo już nie wytrzymuję tego marudzenia”. Ja mu na to, że nie zadzwonię. Stajemy na światłach. On mówi: „Dziewczyno, jaka ty jesteś głupia”. Otwiera drzwi i wysiada na skrzyżowaniu. Łzy jak grochy płyną mi po twarzy, ale jestem twarda. Zabójczym wzrokiem wpatruję się w moją komórkę i walczę ze sobą, żeby natychmiast do niego nie zadzwonić. Jadę do tego cholernego szpitala. Pik, pik – masz wiadomość. Czytam, próbując nie wjechać w tramwaj: „Bo się bardzo martwię się o Ciebie”. Odnotowuję kolejny postęp w liczbie znaków w tekście SMS-a. Ten dzisiejszy to prawdziwy rekord. Serce mam jak kamień. Piszę bezczelnie: „Dlaczego?”. Pewnie, nie ma lekko. Niech wie, jak to boli. Niech się trochę wysili, wytłumaczy.

Pik, pik, znowu wiadomość: „Bo mi na Tobie zależy”. O nie, mój kochany. Tak łatwo to ci nie pójdzie. Piszę: „Nie potrzebuję litości lecz miłości. A tego mi nie możesz dać. Więc sam rozumiesz. Kocham Cię”.

Cóż za wyrachowanie z mojej strony. Czysta perfidia. I wyłączyłam telefon. Niech się pomęczy. Po godzinie wychodziłam ze szpitala z wynikami badań i wstępnie ustalonym terminem operacji. Zadzwoniłam do niego i powiedziałam, że jadę do domu. Zrobiłam sobie kąpiel, wydoiłam butelkę piwa i pół butelki wina, i owinięta w ręcznik położyłam się do łóżka. Wymyślony przyjechał po dwudziestu minutach. Leżałam lekko zamroczona alkoholem i wynikami. Oczyma wyobraźni widziałam siebie z jednym cyckiem. Lubię panikować. Śmiechu warte – bogini seksu z jednym cyckiem. Rozebrał się i bez słowa położył obok mnie, mocno przyciągając mnie do siebie. I jak już mnie o mało nie udusił, przytulając, zapytał, co się dzieje. A mnie tylko łezka za łezką. Na podusię, kap, kap. Wymyślony: jest aż tak źle? Nie wiem, czy jest źle. Dopóki się tego gówna nie wytnie i nie zbada, nie wiadomo jak jest. Podobno nie jest źle. Na oko.

A po operacji budzisz się bez piersi. Koszmar. Wolałabym umrzeć. I żadnej chemioterapii. Włosy mi będę wychodziły garściami. Łysa bogini seksu po mastektomii.

Kochaliśmy się po cichutku, delikatnie, spokojnie. Cały czas powtarzał, że jest i będzie przy mnie. I ze mną. I we mnie.

Ale nie powiedział, że mnie kocha. Skubany. Tylko mówił, że jestem głupia. Głupia, głupia, głupia jesteś.

Dzisiaj znowu powiedziałam, że powinniśmy się rozstać. A on na to, że na pewno polubi tę moją bliznę, której i tak nie będzie widać. I może będzie działała na niego jak afrodyzjak. I żebym przestała marudzić. Bo rzuci we mnie twarożkiem. Wariat, strzelił serkiem z widelca jak z procy. We mnie. A później mnie czyścił w łazience.

Podobno wyzwalam w nim agresję. Później spytał, czy rozstałabym się z nim, gdyby miał tylko jedno jajko. Albo był impotentem. Kocham go. Za to, że tak bardzo nie pozwala mi odejść. Zapytał, dlaczego nie zrobię sobie tablicy rejestracyjnej do samochodu z moim imieniem. Ja na to, że może być tylko pięć znaków i moje imię się nie zmieści. Wymyślony: zmieści – Zuzuś. Akurat pięć.

Moją metodą walki z nowotworem stało się nadużywanie słowa nowotwór. Najpierw nie chciało mi przejść przez gardło. Teraz powtarzam je jak mantrę. Delektuję się nim. Rozsyłam znajomym informacje o mojej chorobie w tonie żartobliwym, pisząc: „Cześć. Mam raka”, jakbym mówiła: „Cześć, wiesz, katar mam”.

Wiem, co robię. Zrzucam na moich przyjaciół część mojego bólu. Stosuję swoistą psychoterapię. To nie w porządku wobec nich. Nie wszystkim mówię. Ci, przed którymi to ukrywam, chyba nie są moimi przyjaciółmi.

Koleżanka w odpowiedzi na mój SMS napisała: „Jeśli w tym sezonie jest branie na Amazonki, to ja też w to wchodzę”.

Od kilku dni budzę się w środku nocy zlana potem. Budzi mnie ten sam sen: leżę w szpitalu, dochodzę do siebie po operacji, otwieram oczy, dotykam ręką miejsca, gdzie powinna być pierś, a jej tam nie ma.

Prawdziwy koszmar.

Muszę przed samym zabiegiem złożyć oświadczenie na piśmie, że gdyby w międzyczasie okazało się, że coś jednak jest nie tak z tym guzem, to nie wyrażam zgody na mastektomię. Nie dociera to chyba do mnie. Chociaż w pewnym sensie zdaję sobie z tego sprawę.

Upoważniłam matkę do konta. Uporządkowałam wszystkie zaległe sprawy. Popłaciłam rachunki na pół roku do przodu. Bardziej cenię każdą uciekającą minutę.

Cholera. Pojadło się brudnych owoców i zwracało się całą noc. Wytrzymałam do 12 w południe, a potem pomyślałam, że chyba żołądek wypluję i wezwałam lekarza. Sama bym nawet o tym nie pomyślała, ale Wymyślony mi kazał. KAZAŁ. Ale to bez dyskusji. Dostałam superodlotowy zastrzyk w zadek. Obudziłam się dopiero po dwudziestu czterech godzinach. Chcę więcej takich zastrzyków. Lekarz z pogotowia powiedział, że powinnam prześwietlić sobie kręgosłup z uwagi na moje dolegliwości (kurde, boli mnie w plecach jak jasna cholera, zupełnie jakbym miała krzyżowe bóle porodowe). No to sobie zrobiłam. I mi wyszło, że jest tak źle, że mam zrobić tomografię komputerową. Bo mi się szkielet sypie. I niedługo przestanę chodzić.

Wymyślony, zjawiwszy się natentychmiast po moim rozpaczliwym telefonie, najpierw na mnie nakrzyczał, że się mazgaję, potem pocieszył, mówiąc, że chyba nie widziałam jego kręgosłupa (fakt – zazwyczaj uwaga skupia się na innych częściach jego ciała), a na końcu się ucieszył, że kupi mi wózek inwalidzki z joystickiem. Posikać się można ze śmiechu.

Wiem, że on to wszystko robi dla mnie. Wygłupia się. Ostatnio, podczas mojego kolejnego ataku marudztwa, powiedział: „Czy nie smucę się, gdy ty jesteś smutna, czy nie śmieję się, gdy ty się śmiejesz, czy nie robię z siebie małpy i durnia, gdy widzę, że masz podły nastrój, żeby cię pocieszyć? Czy nie jestem przy tobie każdego dnia, nie trzymam cię za rękę, nie przytulam, gdy ci smutno i źle? Czy twoje cierpienie nie staje się moim? Obdarzam cię najlepszymi, najgłębszymi uczuciami, jakie mam, a ty wciąż czepiasz się słów. Słowa niewypowiedziane do niczego nie zobowiązują. Mnie, nie ciebie. Dlaczego patrzysz na to tylko ze swojej strony, a nie pomyślisz, że to ja nie mam do siebie samego zaufania. Nie mogę przekroczyć pewnej granicy (czyli nie może powiedzieć, że mnie kocha), bo wtedy to, co uważałem do tej pory za niezmienne (rodzina), może nagle ulec zmianie. To znaczy, że może okazać się nagle, że jest ważne, ale nie tak bardzo, jak myślałem. Czy chcesz, żebym rozsypał się na drobniutkie kawałeczki? Boję się, że sobie z tym nie poradzę. I zniszczę życie sobie, rodzinie i tobie. Bo przecież nie chcesz być ze mną. Tak na stałe. Na zawsze”.

Fakt. Nie patrzyłam na to w ten sposób. Uważałam, że on boi się, że gdy powie, że mnie kocha, ja natychmiast każę mu rzucać żonę i dzieci i żenić się ze mną. Niewiarygodne, jakże ci faceci są zarozumiali!!!

I on teraz, z wrodzoną sobie perfekcją, odwrócił kota ogonem, wygłaszając ową płomienną mowę. Że to niby wszystko dla mojego dobra, bo on, biedaczysko, nagle uświadomi sobie, gdy już wykrztusi z siebie, że mnie kocha, że KOCHA mnie tak bardzo, że żyć beze mnie nie może ani dnia dłużej i będzie nalegał, żebym też się rozwiodła. To dopiero trzeba mieć talent, żeby tak wykombinować!!! On go ma. Oprócz wielu innych zalet, oczywiście.