Patrzę, a tu nie ma też bidetu oraz muszli klozetowej. Szczęście, że chciało mi się siku, inaczej mogłabym się mocno poturbować. Myślę: kosmici ukradli mi kibel. Wieczorem dzwoni szef pana Tadzia, że wymontował mi umywalkę i bidet za karę, że mu nie zapłaciłam. Ale mi to odda, łaskawca, jak mu oddam dwieście złotych. – A przepraszam bardzo – pytam – jak pan wszedł? Normalnie, ma komplet kluczy, które mu nieopatrznie powierzyłam, jak pracował pan Tadziu. Czyli się bezczelnie wpakował do mojego domu na pasówkę, włamał się podczas mojej nieobecności. Czuję, że się robię purpurowa ze złości. Dzwonię do gazety i wszystko opowiadam. Zastanawiam się nad policją. Przecież to normalny regularny włam. Ale ostatecznie dochodzę do wniosku, że nie będę rozśmieszać przepracowanej władzy.

Przed panem włamywaczem pracowała 12-osobowa ekipa dekarzy. Z piwnicy zginęło mi wszystko, co kupiłam sobie do domu, czyli: lampy stojące, składane krzesła, stoliki nocne, małe grafiki, a nawet kubki do zębów. Pół Ikei mi ukradli. Dach zrobili tak, że cieknie. A przy rozliczaniu wyszło cztery razy więcej niż się spodziewałam, bo pan zapomniał wspomnieć o paru drobiazgach.

Jak przyjechali montować okna, to mi pół ściany rozkuli, bo wymiary brali chyba po pijaku i okna zrobiły im się za duże. Klej do glazury i terakoty zwoziłam tonami, chyba go jedli zamiast kanapek. Od zapachu środka do konserwacji drewna wylądowałam na oddziale ostrych zatruć. Ledwo się wylizałam.

Po szczęśliwym mimo wszystko zakończeniu prac związanych i wykańczaniem domu, adresy wszystkich hurtowni budowlanych miałam w małym palcu. I czułam się tak, jakbym własnoręcznie budowała ten dom, cegła po cegle. Byłam wykończona. Psychiczni i fizycznie. A ostatnio jak malowałam elewację i niebezpieczni lawirowałam na parapecie okna trzeciego piętra, sąsiedzi podglądali zza firanek, a potem wylegli przed domy, zebrali się w ogródkach i pewnie robili zakłady, kiedy spadnę. Dobrze jest mieć ludzkich sąsiadów.

Uwielbiam się umartwiać. W związku z tym obejrzałam jakiś program o zgwałconych kobietach. Nawet mnie nie zdziwiły śmieszni niskie wyroki, jakie zapadają w sprawach o gwałt. Przecież takie proces przebiegają tak, jakby oskarżoną w sprawie była ofiara, a nie gwałciciel To kobieta jest winna. Musiała go przecież jakoś sprowokować, dziwka jedna. Takiemu gnojkowi powinno się smażyć jajka na wolnym ogniu, przywiązawszy go do słupa wysokiego napięcia. Oraz jednocześnie polewać wodą i posypywać solą. A potem mu je obciąć tępym nożem i wepchnąć do gardła. Na pamiątkę.

Nie stać mnie na obiektywizm w tej kwestii. Bo kiedyś sama to przeżyłam. I choć od tamtej pory minęło już wiele lat, nadal się z tego leczę. I wciskam te wspomnienia w najodleglejszą część pamięci, a im bardziej wciskam, tym mocniej pamiętam. Mechanizm wyparcia nie zadziałał. Tłumię to w sobie, nie chcąc dzielić tego absolutnie z nikim.

Odprowadzałam Wymyślonego na dworzec i w oczekiwaniu na spóźniający się pociąg gawędziliśmy sobie na peronie. Dziwnie przyglądał się mojej spódnicy. Nagle, zebrawszy się pewnie w sobie, pyta: „A co ty tu masz?”. Myślę, że się znowu skompromitowałam, bo dojrzał moją agrafkę, którą miałam zapiętą spódnicę, jako że mi się urwał guzik. Tydzień temu. Podążyłam wzrokiem za jego ręką, która jednak ominęła miejsce z agrafką, a wylądowała nieco poniżej pępka. Nadal nie wiem, o co mu chodzi. Wymyślony pyta: „Spódnica ci się popruła i sfastrygowałaś?”. Jezus Maria! Gdzie? Patrzę, patrzę i dociera do mnie. Spódnica jest taka śmieszna, że w ramach innowacji ma ozdobne szwy wzdłuż paska oraz w miejscu gdzie czasami bywa suwak. Tak dla zabawy. Ale, uff! Nie zauważył agrafki. Wymyślony dąży dalej po moich wyjaśnieniach: „Powinnaś iść do sklepu i powiedzieć, że sprzedali ci wybrakowaną, sfastrygowaną spódnicę”. Ja na to: „Jasne, dopiero wzięliby mnie za blondynkę”. Jeszcze na stopniach wagonu, gdy pociąg już ruszał, żartowniś przesłał mi całusa i powiedział: „I pamiętaj skarbie, oddaj tę spódnicę”.

W ramach pielęgnowania więzów rodzinnych odwiedziłam rodziców. Aż dziw bierze, że od kiedy wyszłam za mąż i wyfrunęłam z rodzinnego gniazdka, widuję ich częściej niż w czasach, gdy z nimi mieszkałam. I lepiej się dogadujemy. Ja traktuję ich jak najlepszych znajomych, a oni martwią się o mnie tak, jakbym miała 12 lat. Muszę się codziennie meldować przez telefon, a jak nie daj Boże nie zadzwonię, to na drugi dzień odbieram alarmujące telefony od roztrzęsionej mamy i wpienionego ojca. Sprawdzają, czy jeszcze żyję.

Dzisiaj, ledwo zdążyłam przekroczyć próg domu rodziców, mój szalony ojciec radośnie zawołał:

– Zuzka! Pamiętasz tego gnojka, co mi tu motorem w te i wewte zapierdalał i kurzył?

– Pamiętam. A pewnie, że pamiętam, jak zapierdalał. Dojechać ostatnio nie mogłam, zanim ten syf nie opadł. A co?

– A już nie będzie zapierdalał. Porąbałem mu ten motorek. Spojrzałam pytająco na mamę.

– Porąbał, porąbał – potwierdziła żona mego ojca, matka moja.

– Gratuluję! A co on wam w odwecie porąbał?

– Nie w odwecie, ale za karę. Trzy metry drewna na opał. I jeszcze poukładał pod daszkiem. No sama zobacz, jak równo.

– Sam z siebie? A jego motor?

– To zwykła emzetka była, mała strata. A czy ja wiem, że tak sam z siebie? Psy go trochę zmotywowały.

Trzy rotwajlery też by mnie zmotywowały.

Mój ojciec ma dar przekonywania i doskonałą pamięć. A jak chce mnie skompromitować, to publicznie opowiada historię z mego dzieciństwa. Miałam wtedy podobno cztery latka i już wówczas byłam bardzo ciekawska i bardzo gościnna. Jak mi się nudziło, to robiłam w mieszkaniu rewizję, zawsze zakończoną sukcesem: raz znalazłam całą ogromną papierową torbę z prezerwatywami marki Eros. Oczywiście natychmiast chciałam wiedzieć, co jest w tych kolorowych papierkach. Tatuś wyjaśnił, że to guma do żucia dla dorosłych. Przy najbliższej okazji, gdy w domu było pełno gości, wdrapałam się na regał i jak na dobrą gospodynię przystało, przyniosłam torbę z gumami do żucia do stołu i zaczęłam częstować. Jedynie intuicja mogła podpowiedzieć mi, że należy zacząć od mężczyzn. Wyobraźcie sobie czterolatkę z kucykami, która podchodzi z uroczym uśmiechem do komendanta milicji, wyciąga w jego stronę torbę z rzeczonymi gumami i częstuje gościa. A gość, no przecież nie odmówi dziewczynce, zwłaszcza, że miał ochotę pożuć wkłada rękę i wyjmuje prezerwatywę marki Eros. Wniosek: nie należy okłamywać dzieci.

A jak już troszkę podrosłam, to i zainteresowania mi się zmieniły, jednak cały czas krążąc wokół seksu: znalazłam kajdanki ojca i tuż przed wyjściem do szkoły postanowiłam je przymierzyć. Skułam się regulaminowo i wpadłam w histerię. Bo kluczyków nie było, a ja się do kaloryfera przykułam. Udało mi się jedynie dosięgnąć do telefonu i zadzwonić do taty, błagając, by przyjechał i mnie rozkuł. Do szkoły nie poszłam. Tata napisał usprawiedliwienie: „Proszę o usprawiedliwienie nieobecności córki mojej, Zuzanny, gdyż w trakcie wychodzenia do szkoły, przypadkiem przykuła się kajdankami do kaloryfera”.

Ale gdy chce mnie całkiem już pogrążyć, opowiada, jak podglądałam go w łazience przez szparki w wywietrznikach. Oczywiście mnie namierzył, bo za głośno oddychałam. Z wrażenia chyba. Jak już mnie namierzył, to mi kazał iść do księdza i wyznać grzechy. Taki mądry, taki cwany, a zapomniał, jak znalazłam w szafie zdjęcia pornograficzne? Głównie penisy w zbliżeniach? Bezczelnie nakłamał, że to karty do gry dla dorosłych. Niech Bogu dziękuje, że nie postanowiłam zaproponować gościom gry w makao. Tymi kartami, zaraz po poczęstunku prezerwatywami.

Na Pierwszą Komunię Świętą podarowali Amelii między innymi Wielką Encyklopedię PWN. Mój tata na pierwszej stronie napisał dedykację: „Kochanej Amelce od babci i dziadka. PS. Bardzo ważne. Jeżeli zapamiętasz znaczenie haseł zawartych w tej księdze, nie będziesz musiała w przyszłości trudnić się lichwiarstwem ani likwidowaniem zbędnych na tej Ziemi śmieci”.

Zadzwoniła do mnie zaryczana Ewka i powiedziała, że kot jej umiera. Jechałam jak do pożaru. Nie zdążyłam. Umarł. Zastanawiające, że bardziej wzrusza mnie los zwierząt niż ludzi. Kupiłam piwo i dwie bombonierki na pocieszenie, a kotek leżał nieżywy w pudełku po butach. Piłyśmy za spokój jego duszy. Za godzinę przyszła Agnieszka – kolejna pocieszycielka. Przyniosła butelczynę. Za kolejną godzinę przyjechał tata Ewki w celu zabrania zwłok umarniętego kota. Nie przyniósł butelczyny, lecz reklamówkę na kotka. Wszystkie już byłyśmy nieźle wstawione, a w szczególności moja Amelka, i coraz bardziej zrozpaczone. Z wyjątkiem Amelki, bo ona upiła się piwem jabłkowym na wesoło.

Jak tata zabierał trupka, zawyłyśmy jak syreny alarmowe. Rozpaczałyśmy tak, jak cały naród po śmierci Stalina, z tą różnicą, że nasz smutek był prawdziwy.

Plaga jakaś. Czarna seria. Ledwie postawiłam nogę za progu mieszkania, usłyszałam dzwonek telefonu. Gdy już udało mi się zlokalizować źródło dźwięku, czyli słuchawkę, akurat przestał dzwonić „Profilaktycznie poczekam” – myślę pragmatycznie. Dzwoni. Odbieram.

– Cześć. To ja. Kasia.

– No słyszę. A tak na przyszłość, to wiedz, nie musisz się przedstawiać. Znam twój głos od 25 lat. Chociaż przyznam, że dzisiaj brzmisz nieco inaczej. Stało się coś?

– Tak. Coś okropnego. Hitler nie żyje!!! – wydusiła z siebie Kaśka i rozbeczała się. O kurde! Nie jest dobrze. Rany Boskie, a myślałam, że to ja potrzebuję lekarza.

Cholera! Co robić. Dobra. Wybadam grunt.

– Kasiu – mówię pojednawczo anielskim głosem, takim, jakim gadają psychiatrzy do swoich pacjentów. – A kiedy się o tym dowiedziałaś?

– Dzisiaj.

– Aha… I naprawdę wcześniej nikt ci nie powiedział? Nie czytałaś nigdzie? Nie obiło ci się o uszy? Przecież to jednak, było nie było, dosyć znany osobnik.

Ładne rzeczy. Mówię: „osobnik”, żeby nie powiedzieć „człowiek”.

– A gdzie miałam czytać? – trochę przytomnieje Kasia.

– No jak to, gdzie? W książkach historycznych. Mało to o tym pisali? W radiu o tym mówili, w telewizji. I nawet pełno tego w Internecie.