Ale moje szanse na odebranie samochodu w tym tygodniu zwiększyły się. Znacznie. Pomimo że jako kandydata do wypadu do Szczecina zaproponowałam mojego męża.

Ojej, ojej, ojej! Całkowita kompromitacja. W kwestii feromonów. Wymyślony, wsiadając do samochodu, mówi z odrazą wręcz: „A co to za zapach?”. Milczę jak grób. „Nowe perfumy?”. Ja nic. Niech mnie kołem łamie. Nie przyznam się bez tortur. „Na pewno były bardzo drogie, ale dla mnie są trochę zbyt intensywne. A może to FEROMONY?” A Zuzia, z pąsem na twarzy i świętym oburzeniem w głosie: „No co ty, skąd ci to przyszło do głowy!!!???” Wymyślony: „Przecież lubisz eksperymentować”.

Jasna cholera, myślałam że mnie żółć zaleje. Jasnowidz czy co? Tak mnie niecnie podejrzewać! A potem było tylko gorzej. Bardzo się starał mnie nie urazić. Mógł po prostu powiedzieć, że zwyczajnie śmierdzę, choć nie śmierdziałam, tylko ten zapach jest faktycznie bardzo duszący. Nareszcie wiem, na jakiej zasadzie działają te feromony: facet traci dla ciebie głowę, bo nie może oddychać, mózg nie pracuje jak trzeba z powodu niedodenienia i już gościu nie myśli, co robi i chwyta się ciebie (a ty myślisz, że na ciebie leci) jak ostatniej deski ratunku.

Ostatecznie przyznałam się bez tortur. Chciałam się pod ziemię zapaść. Ale koteczek się tylko roześmiał i powiedział, że nie pociągają go ani sztuczne feromony, ani moje najdroższe perfumy, pociągam go TYLKO JA. JA SAMA BEZ ŻADNYCH DODATKÓW Później się obraziłam, bo powiedział, że mam z siebie to spłukać. A jeszcze później się odbraziłam, jak już to z siebie zmyłam. Długo się godziliśmy. Jutro chyba pójdę do tego sex-shopu i wyleję całą zawartość buteleczki facetowi na podłogę. Miesiąc będzie musiał wietrzyć sklep. O Jezuniu! Dobrze, że nie kupiłam tej hiszpańskiej muchy! Żadnych eksperymentów!!! Ojejej! Za kilka dni mamy rocznicę!!!

Muszę zacząć się leczyć, bo mi głowa wysiada. Poszłam do sklepu. Kupiłam: chleb, owoce, kawę, pepsi i chudy biały ser. Zapomniałam zabrać białego sera. Idę następnego dnia rano: „Przepraszam, zgubił mi się tu chyba ser”. Tak. Znalazł się. Przez 30 minut nawijałam, jaka to jestem kołowata i kupiłam: bułki, mleko, jajka, ciasto i twarożek ze szczypiorkiem i wzięłam zapomniany biały ser. Nie wzięłam twarożku. Zorientowałam się dopiero w domu. Ze wstydu nie wróciłam po niego.

Robię dużo niewytłumaczalnych rzeczy. Zamiast klucza od pokoju, oddaję zdumionej pani kluczyki od samochodu. W środku dnia mówię „dobry wieczór”. Zamiast: „dziura w misce olejowej” mówię: „dziura w misce ozonowej”. Albo może miska w dziurze ozonowej? Niedługo zamiast ręki będę podawała nogę. Czy nie za wcześnie na Alzheimera?

Zachowuję się też nieobliczalnie. Ostatnio, w przypływie głupoty zapewne, zademonstrowałam znajomym (tym od seksu z piwem), mój wibrator. W obecności mojego męża. Śmiechu było co niemiara. Panowie zajęli się analizą techniczną urządzonka. A jak już się wszyscy przestali śmiać, to zrobiła się dziwnie ciężka atmosfera. Znajomi zwinęli się do domu podejrzanie szybko, a mój mąż z rozpaczy upił się w trupa. Poczuł się publicznie skompromitowany. Jestem wyjątkowo beznadziejna. Mam koszmarne huśtawki nastrojów.

Za wcześnie na Alzheimera. Za wcześnie na klimakterium. Za późno na psychiatrę. A jednak. Zaryzykowałam. Odwiedziłam neurologa. Od czegoś trzeba zacząć. Wchodzę do gabinetu lekarskiego, za biurkiem miła brunetka, na oko w moim wieku.

– Dzień dobry.

– Dzień dobry.

– Co się dzieje? – pyta pani doktor.

– Nic szczególnego. Zwyczajnie. Jestem nienormalna. Przyszłam po skierowanie na zamknięte leczenie – odpowiadam z miną poważną jak kondukt żałobny. – Wie pani, pani doktor, słyszę głosy, dochodzące z wyłączonego telewizora, a w mojej cukiernicy mieszkają krasnoludki. Miła brunetka dostała ataku śmiechu. Przestraszyłam się nie na żarty. Bo przez blat biurka dostrzegłam jej zaawansowaną ciążę. A jak mi tu nagle zacznie rodzić? Jak jej odejdą wody płodowe?

To niby jak mam odebrać poród, mając na nogach buty na 15-centymetrowym obcasie (to taka terapia antyplatfusowa) i kostium od Diora? Trudno, gabinet mieści się na parterze. Nawieję oknem, a z samochodu wezwę pogotowie. Tylko kto mi w obecnej sytuacji wypisze receptę na tabletki antystresowe?

– Pani trzyma ten brzuch, bo dziecko wyleci – poradziłam rzeczowo. Uff, wszystko w porządku. Brunetka, trzymając obiema rękami brzuch, uspokoiła się i uśmiechnęła, tym razem przepraszająco.

– Proszę powiedzieć coś o sobie – strzela do mnie od razu jak z kałasznikowa. Zero litości, ślepaków, śrutu albo kulek wypełnionych farbą jak w paintbalu.

– Pani doktor. Jeśli miałabym opowiedzieć cokolwiek o sobie, to pani w międzyczasie zdążyłaby urodzić dziecko, posłać je do przedszkola, szkoły, Pierwszej Komunii Świętej, gimnazjum, liceum, na studia, a być może także do wojska (syn będzie, prawda?).

– Prawda. Ale zaryzykuję. Niech pani mówi.

No to powiedziałam. Pamiętając jednocześnie, że to neurolog, a nie psychoanalityk. Przepisała mi хапах, którego cudowne działanie zdążyłam już przetestować w połączeniu z piwem. Rewelacja. Dwie tabletki, butelka Redd’sa i odlot gwarantowany.

Idę na ślub. Nienawidzę tego. Wolę już pogrzeby. Tam przynajmniej wiadomo, co czeka głównego zainteresowanego, czyli nieboszczyka. A taki, ślub, dajmy na to? Nic dobrego z tego nie może wymknąć.

Ale uwielbiam za to wieczory panieńskie. Mam doświadczenie w tej dziedzinie. Kilka lat temu wychodziła za mąż moja przyjaciółka. Zaprosiła nas chyba z sześć. No to oczywiście zrzuciłyśmy się na przystojniaczka, który miał nam zatańczyć na golasa. Zanim przyjechał, wszystkie zdążyłyśmy się wstawić jak messerschmitty, bohaterka wieczoru umierała z przepicia w łazience, a my próbowałyśmy ją cucić, bo to w końcu numer roku, a ona nieprzytomna. Niech sobie ostatni raz popatrzy na gołego faceta innego niż jej narzeczony. Przyjechał kolega, ale był mocno zestresowany, no to mu, trach – kilka głębszych prosto do gardła. Niech się chłopak wyluzuje.

Jak się już wyluzował, to dopadł do magnetofonu. Miał swój. I kasetę też. I się zaczęło. Sześć narąbanych panienek i jeden średnio narąbany striptizer. To się nie mogło skończyć dobrze.

Najpierw wzięłyśmy go w krzyżowy ogień pytań. Nurtowało nas głównie to, czy on się przy tym tańcu podnieca. I przesłuchałyśmy go na okoliczność erekcji. Twierdził, że się nie podnieca. Jak później mogłyśmy się przekonać – kłamał, obrzydliwiec. Albo nie. Bo obrzydliwe to byłyśmy my. Nie chciałyśmy być gorsze i tańczyłyśmy razem z nim. To znaczy – też się rozebrałyśmy. Z tą różnicą, że nikt nam za to nie zapłacił. Rozbierałyśmy się za friko. Na moje szczęście byłam akurat świeżo schudnięta.

Więc stwierdziłyśmy obecność erekcji ku naszemu zadowoleniu, zapłaciłyśmy koledze i wypchnęłyśmy na klatkę schodową, jako że był już kompletnie nieprzydatny. Panna młoda zaczynała nam trzeźwieć, więc trzeba było coś wykombinować. Postanowiłyśmy o drugiej nad ranem odwiedzić dyskoteki. Zamówiłyśmy taryfę z przebrzydłym zboczonym kierowcą, który w efekcie usiłował wraz z kolegą wprosić się na naszą imprezę. Myślał, że mu się trafi darmowy seks. Faceci to świnie, o czym przekonywali nas przez cały wieczór oraz noc.

Uwielbiam wieczory panieńskie. Fajne w nich jest to, że wszystkie dziewczyny są tak pijane, że żadna następnego dnia nie pamięta, co wyrabiała. I nie wiadomo, czy się wstydzić, czy nie. O żesz ty w mordę! Jeśli my się tak świetnie bawimy (ale nie uprawiamy seksu, bo jesteśmy zbyt przyzwoite), co w tym czasie robią nasi faceci na wieczorze kawalerskim?

Pies zrobił piękną, dorodną, śmierdzącą kupę dokładnie przed drzwiami mojej sypialni. Fuj! Czym ja karmię te zwierzaki! Zdecydowanie muszę zmienić im menu. Ledwo udało mi się ją wyminąć. Kotka zsikała się na biurko Amelki. Dziwne, bo Nijak – tak ma na imię moja kotka – zazwyczaj oblewała porozrzucane koszule mojego męża. Teraz z rozkoszą sika na mój modem.

Dach mi przecieka. Woda spływa po mojej własnoręcznie położonej tapecie. Prawie wszystko w domu jest dziełem jeśli nie moich rąk, to z pewnością zdolności organizacyjnych. Szczególnie dobrze mi szło trzymanie za twarz robotników: dekarzy, tapeciarzy, malarzy, glazurników, hydraulików. Kupiliśmy dom, ale to ja miałam nadzorować prace wykończeniowe, jako że „kawał ze mnie suki”. Koniec cytatu. No to nadzorowałam.

– Zasada pierwsza: żadnych zaliczek.

– Zasada druga: żadnego spoufalania się.

– Zasada trzecia: nie spuszczać z oka.

Terakota do kuchni kupiona, klej przytachany, glazurnik też. – No to jadę, panie Zenku – mówię do glazurnika, fachowca co się zowie.

– Szefowa, spokojnie. Ja tu zaraz, szybciutko położę płyteczki, tak że szefowa kuchni nie pozna. Raz dwa i gotowe. Coś nie miałam zaufania do pana Zenka i zrobiłam nalot za jakiś czas.

Raz dwa i było gotowe. Pan Zenek:

– No i jak szefowa? Szybciorem, nie? Ładnie?

No. Bardzo… ładnie. Pięknie, po prostu. Jaka szkoda, że do góry nogami. Ja w krzyk, że powinno być w pionie, a jest poziomo, a fachura na to:

– Szefowa, ale spokojnie. Się zdejmie i się położy jeszcze raz.

Się zdejmie! A kto zapłaci za zepsute kafelki? Wywaliłam pana Zenka. Wynalazłam pana Tadzia. Fachura. Dobra. Robi łazienkę. W połowie roboty, gdzieś w weekend, złamał rękę. Na szczęście nie u mnie. Robota stoi. Wraca z tą złamaną wyleczoną ręką i robi dalej. Prawie skończone, jeszcze trochę podłogi do zrobienia. Dzwoni szef pana Tadzia, że pana Tadzia samochód potrącił na przejściu dla pieszych, vis a vis siedziby pogotowia ratunkowego. Nie wiem, czy się śmiać, czy płakać. Pan Tadzio pyta, czy będę czekać na niego z robotą, bo właściwie to nic mu nie jest – żona zamortyzowała uderzenie. I za jakiś tydzień to on może przyjść. Mówię, że zaczekam, pechowy ten pan Tadziu.

Po jakimś czasie okazało się, że nic mu nie było i ręki też nie złamał, tylko zasuwał na dwa fronty – u mnie i u kogoś innego jednocześnie. Przychodzi i kończy łazienkę. Nawet ładnie. Wiszę jego szefowi dwie stówy, ale najpierw on nie ma czasu po nie przyjechać, a później ja. Mijamy się. Wracam do domu i nie zapalając światła w łazience (z braku światła), odkręcam kran w umywalce, co mi ją pan Tadziu montował. Woda leje się prosto na podłogę. Macam: kurde, nie ma umywalki. Lecę po latarkę.