Nic nie może przecież wiecznie trwać. Ani miłość, ani nienawiść. A przecież kiedyś łączyło nas takie gorące uczucie. To była naprawdę wielka miłość. Moja pierwsza, prawdziwa. Kiedy tak bardzo się od siebie oddaliliśmy? Nie obwiniam go. Wina zawsze leży po dwóch stronach. Ale starałam się być dobrą żoną. Może starałam się nie dość mocno?

Nie tak dawno urządziliśmy sobie z Wymyślonym krótki wypad za miasto. Nocą księżyc odbijał się w tafli wody. Gwiazdy mieniły się swym srebrem na granatowoczarnym niebie. Z dwoma świeżo zakupionymi kompletami erotycznej bielizny, planem w głowie i wibratorem w torbie dotarliśmy na miejsce. To, że udało mi się trafić, to cud. Ponieważ było wczesne popołudnie, zamknęłam się w łazience i zastanawiałam, co by tu robić, bo do nocy jeszcze daleko. A ja przecież miałam plan. Może spacer? Obiad? Drzemka? Bo seks dopiero w nocy – najważniejsze trzymać się planu. Wylazłam spod prysznica, ponownie ubrana od stóp do głów, ku ogromnemu rozczarowaniu Wymyślonego. I już-już miałam przemknąć w stronę telewizora, gdy powiedział: „Skarbie mój, chodź do mnie” i przyciągnąwszy mnie do siebie, posadził na kolanach. Zaczęłam ostro protestować. Może by na spacer? A tu czuję rękę pod spódnicą. Albo się zdrzemniemy, co? Może obejrzymy „Klan”? I bluzka na podłodze. Może obiad? A on na to: „Później, później”. I zamknął mi usta pocałunkiem. I był spacer (sześć razy), i obiad, kolacja, i szampan, i drzemka. Tyle że wszystko w odwrotnej kolejności. Spacerowaliśmy sześć razy i gruchaliśmy jak dwa gołąbki, trzymaliśmy się za rączki jak Jaś i Małgosia, Adam i Ewa, Tristan i Izolda, Romeo i Julia, Wilk i Zając – ее, chyba się zagalopowałam. W środku nocy wytaszczył mnie na spacer, choć ledwo powłóczyłam nogami. Byliśmy zupełnie sami w samym środku ciszy, wokół nas lustro wody, a nad nami Wielka Niedźwiedzica i Kasjopeja. Oczywiście musiałam wysłuchać referatu astrologiczno-astronomicznego. Przeżyłam jakoś, bo byłam wtulona w jego ramiona, on głaskał moje włosy i się mądrzył, a mnie było tak dobrze. Boże, jaka cudowna jest wolność.

I tylko jedna myśl zakłócała ten cudowny spokój. Dobijała się do mojej głowy jak nieproszony, natrętny gość – łup, łup, łup: jutro trzeba wracać. O jeden spacer wcześniej, gdy byliśmy w lesie (ja oczywiście wybrałam się w szpilkach i pończochach) chciały mnie zeżreć komary. A on bronił mnie jak Don Kichot swej Dulcynei. Ale czując, że przegra, zarządził odwrót. Więc wróciliśmy i postanowiliśmy zjeść kolację. W blasku świec, na stole wdzięczyła się do nas butelka szampana i szeroko uśmiechał się martwy pstrąg. A Wymyślony siedział niebezpiecznie blisko mnie, bezwstydnie głaszcząc mnie po udzie i wpatrywał się we mnie jak w święty obrazek. Nawet się przestraszyłam, bo przyszło mi do głowy, że zaraz padnie przede mną na kolana i zacznie się oświadczać. A ja taka nieuczesana. Ale znowu rozsądek zwyciężył nad emocjami. Zamiast prosić o moją rękę, powiedział mi, że mam przepiękne oczy. No to akurat wiem. I jest to jedyna pewność, jaką mam. A następnie zaczął się wykład o starożytnej Grecji. A konkretnie o tym, że największym komplementem, jaki mogła wtedy usłyszeć grecka kobieta od greckiego faceta, to taki, że MA OCZY JAK KROWA.

0 mało nie wyplułam całej sałatki. Greckiej zresztą. A on, niezrażony moją dość oryginalną reakcją, kontynuował. Czy widziałam kiedyś krowę? No jasne, zdarzyło mi się parę razy. Ale czy przyglądałam się jej oczom? Szczerze mówiąc, nie, ale zaraz pogalopuję na łąkę, poszukam jakiejś mućki i zajrzę jej w oczy. On mówi poważnie. Ja też. Krowa ma cudne oczy, takie duże, pełne wdzięku, uroku i smutku. 1 piękne długie rzęsy. Piękne, głębokie spojrzenie. Romantyk jeden. Głęboką to ja za chwilę będę miała, ale depresję. A nie zamierzam w nią wpadać z powodu krowy. I gapił się tak cały wieczór w te moje krowie oczy. Zoolog czy co? W każdym razie oczy mam naprawdę ładne. Skromnisia.

Gdy wróciłam do domu, z braku krowy w okolicy, włączyłam komputer i przyjrzałam się wirtualnej krasuli. I wiecie co? To wspaniałe! One mają rzeczywiście piękne, duże, smutne obwiedzione wachlarzem rzęs oczy. Poważnie. Z tym że ja mam niebieskie. Szaroniebieskie. Mam szaroniebieskie oczy jak krowa. Co za radość!

Rano obudziliśmy się w pościeli pełnej czerwonego pierza. Po krótkim dochodzeniu ustaliliśmy, że to z mojej fikuśnej, nieprzyzwoitej bielizny.

Pióra sypały się ze mnie jak z oskubywanej kury.

Wracaliśmy z mocnym postanowieniem: więcej takich wspólnych wyjazdów i nigdy więcej bielizny z piórami. No nie! Wymyślać takie bzdury przy moim racjonalizmie???

Idę do babci. Świetnie stawia tarota. Kiedy akurat nie reanimuje dziadka. Potrzebuję psychiatry. Co ja opowiadam? TAROTA??? Nie mogę tak dłużej żyć. Czuję się jak narkoman. Prawie każde spotkanie z Wymyślonym rozpoczynam od złożenia oświadczenia, czego to więcej nie będę robić, na co on dostaje ataku śmiechu, bo jeszcze nigdy nie udało mi się dotrzymać deklaracji. A potem dodaje: „No, pokokietuj mnie jeszcze troszkę”. Na co ja, dotykając prawą ręką swojej szyi, a lewa w tym czasie ruchem posuwisto-zwrotnym przesuwa po stole kieliszek z winem, mówię szczerze zdziwiona: „Ja? Przecież wcale cię nie kokietuję!”.

POSTANOWIENIA Zuzanny Maks:

Więc od dzisiaj solennie sobie postanawiam, że NIE BĘDĘ: – dzwoniła do niego pierwsza, – dzwoniła do niego osiem razy dziennie, – mówiła, że go kocham, – marudziła, – wyjadała jogurtu końcówką długopisu, bo z lenistwa nie chce mi się iść po łyżeczkę, – po kryjomu żarła Nutelli, zwłaszcza w nocy, – płakała przez faceta, – przejmowała się pierdołami, – odchudzała się (skreślam po namyśle), – piła martini (jak wyżej), – zmuszała go do wyznań, – reagowała na głos sąsiada wołającego swojego psa, – ważyła się dwadzieścia razy na dobę, – chodziła spać o dwudziestej (zasypiam przed Amelką), – miła dla tych, którzy są niemili dla mnie, – wydawała tyle pieniędzy, – odwiedzała sex-shopów i hipermarketów, bo tracę czas i forsę – zadręczała się myśleniem, czy mnie kocha, – wyładowywała złości na innych, – zaniedbywała siebie (duchowo), – gadała z Ewką półtorej godziny przez telefon, – gotowała smacznych rzeczy, bo mnie korci – piekła ciast (powód ten sam), – wysyłała trzystu SMS-ów w miesiącu, – oglądała: „Rozmów w toku”, „Big Brothera” i „Gladiatorów” – nieszczęśliwa.

Ale za to od dzisiaj BĘDĘ: – nadal się odchudzać, – wyniosła i chłodna, – panowała nad emocjami, – mniej spontaniczna, – bardziej pewna siebie, – mądra i inteligentna (???), – gardziła wszystkim facetami na świecie (nawet Ріегсе’ет Brosnanem), – mniej nerwowa, – KONSEKWENTNA (ojojojojoj!!!), – mniej snobistyczna, – mniej naiwna (choć może być ciężko), – wyrozumiała dla Domniemanej, – walczyła o kanapki w łóżku, – udawała, że wcale mi na nim nie zależy, – częściej dzwoniła do znajomych, – codziennie rozmawiała z Amelką o jej kłopotach, – mniej krzyczała, – bardziej tolerancyjna dla znienawidzonych ugrupowań politycznych, – odpowiedzialna, Krucbosc forcelany – uprawiała jogging, – wykonywała przynajmniej 20 „brzuszków” dziennie, – oglądała więcej programów publicystycznych, – szczęśliwa.

Niedzielny poranek.

Spokojnie schodzę do kuchni przygotować śniadanko, włączam komórkę, bo a nóż widelec będzie jakaś wiadomość Wymyślonego. I rzeczywiście. Po chwili pika. SMS. Czytam i nogi się pode mną uginają: „Bądź dzisiaj przed McDonaldem. Przynieś 1 000 000 USD. Inaczej powiem prasie”. O mało ducha nie wyzionęłam. Ale szybko zaczęłam myśleć. I 18 razy przeliczyłam zera. Trochę się uspokoiłam. Jeden milion dolarów amerykańskich. To musi być głupi żart. Który szantażysta domagałby się tak absurdalnie wysokiej kwoty? Chociaż czubków nie brakuje. Myślę dalej, aż mi się grzeją zwoje mózgowe. Czy jest numer nadawcy? Jest.

To na pewno żart. Dzwonię. A to odzywa się Kaśka. Ta od grzybicy. Radośnie szczebiocząc, pyta, czy, ha! ha! ha!, dostałam od Jarka wiadomość. Dostałam, jasna cholera, dostałam. Jak i również zawału mało co nie dostałam. To się nazywa poczucie humoru. Powinnam się tego spodziewać po historii z piwem. Ale i tak ich lubię. Bardzo. Teraz także za to, że ten SMS okazał się być żartem. Ale co się strachu najadłam! A jak mi się ręce trzęsły! Jak alkoholikowi na odwyku. Sumienie mam nieczyste czy co?

Chyba się zastrzelę. Najpierw nie mogę spać po nocach i snuję się po domu niczym biała dama, a potem zasypiam. Dzisiaj o mało Amelka nie spóźniła się do szkoły. Ale udało się. Mogłabym iść do wojska. Pobudkę mam opanowaną. Gorzej z makijażem. Nie da rady. W pięć minut zbiec do kuchni, zrobić śniadanie, kanapki do szkoły, naszykować małej ciuchy, zrzucić na dół tornister, ubrać się. Nie wyrabiam się z makijażem. Chociaż kiedyś próbowałam. I efekt był żałosny. Jedno oko fioletowe, drugie różowe, jedno z tuszem, drugie bez. Krzywe usta. Poza tym takie pospieszne malowanie rzęs grozi trwałym kalectwem, gdyż w ferworze walki można sobie wydłubać oko szczoteczką.

Kiedy już Amelkę wyekspediowałam, weszłam do jej pokoju. I przeraziłam się. Pomyślałam, że to przecież niemożliwe, żeby ktoś się do nas włamał w ciągu ostatnich 10 minut. Taka rozkojarzona jeszcze nie jestem, żeby nie zauważyć włamywacza. A wyglądało jak p° włamie albo rewizji.

Drzwiczki wszystkich szaf pootwierane, w promieniu sześciu metrów walające się wokół ubrania. To po prostu niewiarygodne, jak w tak krótkim czasie można tak zdewastować pokój. Zupełnie jakby pokój nawiedziło tornado. Ona nie powinna mieć absolutnie żadnych mebli, a ubranie wyłącznie jednorazowe. Papierowe. Albo osobistą pokojówkę.

Byłam w warsztacie samochodowym. Na horyzoncie zaświtała nadzieja na moje auto. Mechanik mocno się do mnie przystawiał, a ma chyba ze 150 lat i pewnie nie ma w domu lustra. Albo nie miał kompleksów. Zaprosił mnie do Szczecina na Wały Chrobrego. Oraz na ognisko. I ryby. Ja w rewanżu zaprosiłam go do psychiatry. Nie zorientowałam się też, czy będziemy piec kiełbaski i łowić ryby na owych Wałach. A nawalony był jak stodoła. I dobrze, bo następnego dnia nic nie pamiętał. Dzięki Ci Ktosiu, co wymyśliłeś napoje wysokoprocentowe.