No. To wspaniale zaczyna się tydzień. I w dodatku skończyły mi się OB. W panice postanowiłam przekopać moją szufladę z bielizną, może stanie się cud. Znalazłam: – baterię, czyli kran do umywalki, – świeczki pływające, – dyktafon, którego szukałam od pół roku, – kasety do kamery wideo – sztuk trzy, – kalkulator – sztuk dwie, – kasety magnetofonowe, – kajdanki, – termometr zaokienny, – rozgałęźnik, – opakowanie silnego leku przeciwbólowego, – zdjęcia cmentarza żydowskiego (???), – kluczyk od samochodu, który sprzedałam dwa lata temu (oryginalny), – swoje roznegliżowane zdjęcia, – oraz OB. W kształcie pocisku artyleryjskiego. Sztuk dwie.

Co za ulga. A swoją drogą, po co ja trzymam te wszystkie dziwne rzeczy w szufladzie z bielizną? Cóż, wraz ze wstaniem każdego nowego dnia tracę wiarę w to, że może jednak jestem normalna. Chociaż troszkę.

Właśnie byłam w połowie bardzo poważnej rozmowy z Wymyślonym, gdy zadzwoniła moja komórka. To był mój ojciec i pytał, czy spełniłam wczoraj swój obywatelski obowiązek. Czyli czy poszłam na wybory. Nie uspokoiła go moja twierdząca odpowiedź.

– A na kogo głosowałaś? – i zaraz sam sobie odpowiedział: – Na pewno na Ligę Polskich Rodzin.

– Nie tatusiu – powiedziałam zniecierpliwiona. – Na Samoobronę, bo kocham skrycie ponad życie Leppera (głosowałam na SLD). I to nie moja wina, tato, że nie mamy większości parlamentarnej.

Na co tata:

– Samoobrona może być.

I rozłączył się, nieświadomy zupełnie tego, że właśnie ważyły się losy mojej przyszłości, i kto wie, może byłam o włos od usłyszenia tych magicznych słów. I tym sposobem SLD, Samoobrona i Liga Polskich Rodzin stanęły na drodze do mojego szczęścia. Z niemałą pomocą ukochanego tatusia. Jeszcze zapytał, gdzie jestem, z kim jestem, co robię? A gdy poinformowałam go, że jem obiad (wcale nie jadłam, ale co miałam mu powiedzieć: że tylko patrzę jak inni jedzą?), to nawrzeszczał na mnie, że niepotrzebnie wydaję pieniądze. Chyba zapomniał, że sama je zarabiam od 11 lat. Przepraszam za to, że jem. Od jutra przestanę także pić, pojutrze spać, a od czwartku także nie będę oddychać. I na pewno od razu poczuję się lepiej. Czasami wydaje mi się, że mój ojciec nie pamięta, ile ja mam lat i że 16. urodziny miałam jakiś czas temu.

Rozmowa z Wymyślonym, tradycyjnie już, skończyła się niczym. A konkretnie dowiedziałam się, że jeśli z nim zerwę teraz, to NIGDY SIĘ NIE DOWIEM. Czy mnie kocha. Gadanie. I tak się nie dowiem. Cholerny szantażysta. Jak on może grać tak na moich uczuciach. Oczywiście, że nie chcę się z nim rozstawać – ani teraz, ani nigdy, ale tym, co powiedział, dał mi nadzieję.

Rozstaliśmy się dość miło, zważywszy na temat naszej rozmowy. Wymyślony złożył zamówienie na spełnienie jego fantazji: poprosił o czarny pasek do pończoch. A w samochodzie, gdy jechaliśmy w strugach deszczu i ledwo co widziałam, a korki były niemiłosierne, bardzo, bardzo zmysłowo wytargał mnie za włosy, opowiadając, co będziemy robić jutro (!!!), a na koniec, gdy już miałam prawie skręcony kark, groźnie powiedział: „Ja ci dam ze mną zrywać!”. Co to może zrobić z facetem urażona męska duma. Natychmiast jak wysiadł, pojechałam zrealizować zamówienie na fantazję. Ale nie ograniczyłam się tylko do paska do pończoch. Po tej rozmowie dotarło do mnie, że dla niego powiedzenie „kocham cię” jest jednoznaczne ze złożeniem deklaracji bycia z kimś do końca życia. Z małżeństwem. On uważa, że jeśli powie się A, to trzeba powiedzieć i B. A skoro on wie, że nie mógłby powiedzieć B, to nie mówi A. Proste, prawda?

Nie może. Ale kochać się ze mną może. Nic z tego nie rozumiem. To znaczy rozumiem, ale nie wierzę. Bo jeśli to wszystko, co on mówi jest prawdą to znaczyłoby to, że ma cholernie poważne podejście do naszego związku. A takich facetów nie ma. Wyginęli razem z dinozaurami. A ja mam w nosie małżeństwo. Już jestem mężatką. Wcale nie chcę, żeby się ze mną żenił (broń mnie Panie Boże), tylko żeby mi czynił wyznania. Ma mówić, że mnie kocha, a nie oświadczać się. Romantyk jeden. Wychodzić za niego? Przecież bym umarła z zazdrości, wpadła w alkoholizm i cały czas, czekając aż wróci, siedziałabym na kanapie i obgryzała ze złości paznokcie aż do samej krwi. A ponieważ mam chorą wyobraźnię, snułabym wizje Wymyślonego zabawiającego się z haremem panienek.

Najlepsze na zmartwienia jest martini, ale tylko wtedy, gdy pije się je prosto z butelki. Brawo, odnotowuję upadek obyczajów oraz zanik dobrych manier u pani Maks.

Jutro mamy randkę. A teraz idę odrabiać matematykę. Nie wiem, czy sobie poradzę. Trzecia klasa podstawówki może okazać się ponad moje siły i wiedzę matematyczną. Oto nadchodzi czas ostatecznej kompromitacji.

Ostatnio moja córka, Amelka – Amelia (to od czasów tego stanika nieraz tak do niej mówię) – uczyła się do historii. Co to są termy. Napisałam jej w skrócie na kartce, żeby nie musiała ciągle paluchami brudzić książki. „Termy – w starożytnym Rzymie publiczne łaźnie, ale także miejsce spotkań. Znajdowały się tam także biblioteki, gdzie odbywano uczone dyskusje”. Odpytuję ją więc, męcząc twardego już jak kamień tosta. Amelka mówi:

– Termy, w starożytnym Rzymie publiczne łaźnie, biblioteki i huczne dyskoteki.

Najpierw myślałam, że mnie sprawdza, czy jej słucham. Ale nie. Mina poważna, a na dodatek wyrażająca zadowolenie z samej siebie. Trzeźwa byłam, jak jej to pisałam, więc nie mogłam się pomylić.

– Córeczko, powtórz – proszę.

– …liczne huczne dyskoteki – powtarza i nawet jej powieka nie drgnie. Jezus Maria! Jak ona tak jutro napisze na kartkówce, to dopiero będzie. Trafi do humoru szkolnych dowcipów zaczerpniętych z uczniowskich zeszytów albo, co gorsza, do „Teleexpresu”.

– Amelka, nie żadne dyskoteki, nie huczne w dodatku ani nie liczne. DYSKUSJE UCZONE!!!

– To naucz się pisać jak człowiek. W twoim wieku już byś mogła – skwitowało niezrażone dziecię.

Jednak nie wiem, dlaczego po głowie zaczęła krążyć mi myśl o tych balangach, które się tam odbywały, niekoniecznie w termach. W Rzymie w ogóle. Żeby moje dziecko wiedziało, jakie imprezki miały miejsce, toby natychmiast straciła zainteresowanie dla term i Forum Romanum, na korzyść imprez w pałacu cezara. Kaliguli na przykład.

Mój mąż zwariował. Oszalał. Odbiło mu. Dzisiaj o siódmej rano zapytał, czy jestem z nim szczęśliwa!!! Co on Luois Hey się naczytał, czy co? Ależ oczywiście kochanie, zupełnie nie rozumiem, jak możesz mieć jakiekolwiek wątpliwości. Jestem z tobą wprost bezgranicznie szczęśliwa, a to dlatego, że uwielbiam być bita, kopana i poniżana. Nie mogę żyć bez podbitych oczu i cieknącej z nosa krwi. Nie wiem, czy jestem z nim szczęśliwa. Nie wiem, czy jestem nieszczęśliwa. Nie narzekam i nie użalam się nad sobą. Już nie. Bo teraz jestem szczęśliwa tak ogólnie. Bo mam Amelkę. Bo jest Wymyślony. Bo świeci słońce. Bo żyję. Kocham mojego męża. To niemożliwe, choć psychologowie potrafiliby to wytłumaczyć. Nie mam serca jak tramwaj i nie jestem kochliwa jak bohaterowie „Dynastii” czy „Mody na sukces”, gdzie w 1268. odcinku wszyscy spali już ze wszystkim. Chyba jestem emocjonalnie okaleczona. Tkwię w dwóch toksycznych związkach i czekam na cud. A cud się nie zdarzy. Bo cuda zdarzają się tylko w bajkach. A może trafiłam do złej bajki?

Założyłam body, które sobie wczoraj kupiłam w ramach, realizacji zamówienia na fantazję erotyczną. I pończochy samonośne. Czarne. Inny kolor nie wchodził w grę. I moje odlotowe kozaczki do kolan. No, nie powiem. Jak tak na siebie patrzę, to sama bym się ze sobą przespała.

Zawsze twierdziłam, że najważniejsza w życiu jest skromność. Jezuniu, ale mam tremę. Przed randką. Ciekawe dlaczego, przecież robiliśmy to chyba z tysiąc razy. Tysiąc cudownych razy. Podobno wielu mężczyzn przypomina myśliwych. Polują a łupem jesteśmy my, kobiety. Po celnym strzale myśliwy konsumuje ofiarę, potem odchodzi. Czasami jednak zostaje ze zdobyczą. No tak. To mnie upolował, choć, gdyby to teraz przeczytał, zacząłby głośno oponować, że było odwrotnie. Idźmy więc na kompromis. Upolowaliśmy się wzajemnie. Ha, ha, ha! Polowanie było krótkie, ale za to konsumpcja znacznie się przedłużyła. A propos. Za trzy godziny będziemy się konsumować! Więc uzbrojona w seksowne koronkowe body i pasek do pończoch wyruszam do krainy rozkosznej nieprzyzwoitości.

Amelka przynosi ostatnio niesamowite powiedzonka ze szkoły, ale jej ulubionym jest motyw z filmu, którego nigdy w swym dziewięcioletnim życiu nie powinna była obejrzeć. Wczoraj wpadła do pokoju i woła do mojego męża: – Lecisz na mnie, ty peklowany fiucie? Mowę mi odjęło. A ona zaraz dalej:

– Mamo, co to znaczy „peklowany”?

Nie co znaczy „ty fiucie”, ale co to jest „peklowany”?!!!

No, to jest oczywiste, każdy przecież wie, co to takiego „fiut”. Myślę, że za metody wychowawcze, które stosuję, czyli za ich permanentny brak, powinnam zostać pozbawiona praw rodzicielskich.

Byłyśmy w sklepie. Zgodnie z planem zakupów dotarłyśmy do regałów z olejami. Nagle słyszę głos Amelki.

– Mamo! Z pierwszego tłoczenia??? Kujawski??? I zaczęła śpiewać, wziąwszy się pod boki:

– Miałam ci ja pieczeń, alem zmarnowała.

Kujawskiego oleju wcale nie dodałam.

Uciekłam i schowałam się za najbliższym regałem. To nie moje dziecko, przepraszam. Przyczepiło się do mnie na parkingu, chciało coś do jedzenia. To je wzięłam do sklepu. Wieczorem przyrządzałam kanapki zapiekane w piekarniku i o mały włos nie upiekłam kota. Już zamykałam drzwiczki, gdy moja kocica wychyliła łepek. Do środka zwabił ją zapach wędliny. Jejku, ale by się narobiło. Powinnam też uważniej patrzeć, gdy zamykam lodówkę. Inaczej będę miała mrożonego kota. Albo z rusztu. I jeszcze coś. Wymyślony autorytatywnie orzekł, niezwykle dokładnie przyglądając się mojemu siniakowi na pośladku, że to nie może być dźwignia zmiany biegów. Jego zdaniem to od zapięcia od pasa bezpieczeństwa. Proszę, jaki ekspert. A wcześniej, dowcipniś jeden, dopytywał się, czy cyferki też mi się odcisnęły. Bardzo śmieszne. Bardzo. Można umrzeć ze śmiechu.