– Nie przemawiają do mnie dzieła nowomodnych artystów – oznajmiła lady Fanshawe, oglądając pejzaż Johna Constable'a *. – Popatrzcie tylko na te świetlne refleksy i osobliwą fakturę. Obraz wygląda jak niedokończony. Brakuje mu… wytworności.

Beth wybuchnęła śmiechem. Podobały jej się pejzaże Constable'a. Patrząc na nie, tęskniła za sielskimi krajobrazami i świeżą morską bryzą. Przyjemnie było nie wychodząc z Royal Academy, na moment uciec od londyńskiego zgiełku i w ramie obrazu jak w otwartym oknie ujrzeć widoki natury, choćby nawet przy akompaniamencie narzekań lady Fanshawe skarżącej się na obolałe nogi.

– Skoro jest pani taka zmęczona, proszę usiąść. – Beth wskazała wygodną ławę umieszczoną pod oknem. – Chciałabym jeszcze rzucić okiem na obrazy pana Turnera. ** To mi zajmie pięć minut. Są w sali błękitnej.

Lady Fanshawe skinęła głową na znak zgody i z westchnieniem ulgi opadła na ławkę, żeby dać chwilę odpoczynku obolałym stopom.

– Nie spiesz się, dziecino – odparła, przymykając oczy. – Proponuję, żebyśmy w drodze powrotnej zajrzały jeszcze do sklepów na Bond Street. Wolę tamtejsze witryny niż te twoje pejzaże, ale dobry ton wymaga, żeby się tu pokazywać.

Pobłażliwie uśmiechnięta Beth przeszła do sąsiedniej sali. Widzów było sporo; galeria stała się modna. Lady Fanshawe miała rację, gdy mówiła, że ludziom z wyższych sfer wypada bywać na takich wystawach. Beth stanęła przed morskim pejzażem i westchnęła mimo woli. Szare fale wzburzonego morza i chmury kłębiące się nad horyzontem, a w oddali samotna wyspa…

– Śni pani na jawie?

Niespodziewanie usłyszała niski, trochę drwiący głos. Odwróciła głowę i napotkała badawcze spojrzenie Markusa Trevithicka. Poczuła, że rumieni się z wrażenia, więc pospiesznie odwróciła wzrok. Ostatnio znów wytrącił ją z równowagi, bo przez dwa dni daremnie go wypatrywała, nie przyznając nawet przed sobą, że czeka na obiecaną wizytę. Już podejrzewała, że o niej zapomniał, i nagle pojawia się niespodziewanie jak diabeł z pudełka.

– Witam pana. – Uśmiechnęła się uprzejmie, starając się nie dostrzegać jego nieskazitelnej elegancji. Znakomicie się prezentował w zielonym surducie z najprzedniejszego sukna i jasnych spodniach, które podkreślały muskulaturę nóg. – Mam nadzieję, że podoba się panu wystawa.

– Szczerze mówiąc, jestem tutaj wyłącznie przez wzgląd na panią. Przyszedłem z wizytą, ale powiedziano mi, że tu panią znajdę. Mam nadzieję, że da się pani namówić na małą przejażdżkę. Jest ciepły jesienny dzień, a mój powóz czeka przed galerią…

– Dziękuję, milordzie, ale towarzyszę lady Fanshawe – odparła z wahaniem Beth.

– Z pewnością zdołam ją przekonać, aby powierzyła panią mojej opiece. – Markus uśmiechnął się do niej. – Rzecz jasna, o ile pani sobie tego życzy, lady Allerton. Trwająca od wieku rodowa waśń nie jest przecież żadną przeszkodą.

Beth nie umiała powstrzymać śmiechu.

– Co za głupstwa! Mogę zaryzykować, ale…

– Będzie pani wobec mnie bezlitosna, ponieważ wbrew nakazom honoru odmówiłem wydania Fairhaven. Proszę się zastanowić… – Pochylił się w jej stronę. – Teraz ma pani sposobność, aby mnie przekonać do naprawienia błędu. Spróbuje pani?

Ciemne oczy spoglądały na Beth wyzywająco. Od razu spochmurniała.

– Wydaje mi się, milordzie, że trzyma pan w ręku wszystkie atuty. Mogę przegrać choć dokładałabym wszelkich starań, aby pana przekonać, jak bardzo zależy mi na tej wyspie. Nie mam wpływu na pańskie decyzje.

Markus uśmiechnął się ironicznie.

– Proszę mi wierzyć, lady Allerton, już wcześniej zrobiła pani na mnie ogromne wrażenie. Wszystko zależy od pani.

– Proszę ze mnie nie kpić, milordzie. – Zarumieniona. Beth odwróciła wzrok.

– Mówi pani serio? – Podał jej ramię i wyprowadzili z błękitnej sali. – Tak bardzo lubię droczyć się z panią, że trudno oprzeć się pokusie. I cóż? Podejmie pani wyzwanie?

– Jeśli ma pan na myśli przejażdżkę, zgoda. To będzie miłe urozmaicenie.

– Dokonała pani właściwego wyboru. Cieszę się, bo nie zawsze postępuje pani właściwie, prawda, lady Allerton?

– Oczywiście w każdej chwili mogę zmienić zdanie, milordzie. – Beth zmierzyła go groźnym spojrzeniem. – Wystarczy jedna aluzja i tak zrobię.

Markus pochylił głowę w ukłonie.

– Trzeba to omówić. Jest pani osobą stanowczą i niezależną. To rzadkość wśród dam.

– Ma pan rację, choć muszę przyznać, jestem za to karcona – dodała kpiąco. Pomyślała o napomnieniach Charlotte, krytykującej często jej zachowanie. – Moim zdaniem wyrosłam na uparciucha, ponieważ byłam jedynaczką. Rodzice mi pobłażali. Mogłam robić, co mi przyszło do głowy; stąd mój upór i zadufanie w sobie. Mój zmarły mąż…

– Tak? – Wyraźnie zaciekawiony Markus spojrzał na nią z ukosa. W samą porę ugryzła się w język, opanowując potrzebę zwierzeń.

– On również był niezwykle pobłażliwy, dobry… Rozpieszczał mnie. Byłam szczęściarą.

– Wyszła pani za mąż jako młodziutka dziewczyna – zauważył Markus. – Teraz również trudno uznać panią za matronę w podeszłym wieku. Ile czasu minęło od jego śmierci? Beth pochyliła głowę, żeby rondo kapelusza osłoniło jej twarz. Markus nadal mierzył ją badawczym spojrzeniem. Zachowała miłe wspomnienie o Franku, wczesne zamążpójście oznaczało jednak dla niej ostateczny kres młodzieńczej swobody i przymusowe wejście w dorosłe życie. Poślubiła człowieka starszego niż jej ojciec. Frank okazywał jej serdeczność i traktował jak ulubioną siostrzenicę, w ich związku nie było namiętności.

– Rozumiem – powiedział Markus. Zirytowana Beth podejrzewała, że naprawdę czyta w jej myślach.

– Kochani! – zawołała lady Fanshawe. Na ich widok wstała z ławki, krzywiąc się lekko. Powitała Markusa jak starego przyjaciela rodziny, więc Beth poczuła się nieco zbita z tropu. Z rezygnacją przyjęła fakt, że w minutę przekonał starszą panią, aby pozwoliła mu zabrać ją na przejażdżkę.

– Jestem ogromnie zobowiązana, że zaopiekuje się pan lady Allerton – perorowała uradowana matrona. – Potrzebuję odpoczynku, i to natychmiast. Zamierzałam przejść się po sklepach na Bond Street, ale nie mam na to sił. Zwiedzanie wystaw malarskich jest bardzo wyczerpujące.

Razem opuścili galerię. Markus przywołał dorożkę i polecił woźnicy zawieźć lady Fanshawe do domu, a następnie zaprowadził Beth do swojego powozu. Dzień był jasny, pogodny, a blade, jesienne słońce dość mocno przygrzewało. Idealna pora na spokojną przejażdżkę po parku. Beth była trochę zirytowana, bo zbyt często przystawali, żeby powitać znajomych Markusa. Z rzadka trafiał się ktoś z jej niewielkiego towarzyskiego kręgu. W krótkim czasie została przedstawiona tylu osobom, że w głowie jej się mąciło od nadmiaru tytułów i nazwisk.

Gdy skręcili nareszcie w spokojniejszą alejkę, Markus popatrzył na Beth z przepraszającym uśmiechem.

– Proszę o wybaczenie, ale takie są konsekwencje przejażdżki w godzinach, kiedy modne towarzystwo wylęga masowo do parku. Trudno wtedy normalnie rozmawiać.

– Ma pan w Londynie wielu przyjaciół – odparła uprzejmie Beth, myśląc o damach, które rzucały na nią ciekawskie spojrzenia, a także o dżentelmenach śmiało taksujących ją wzrokiem niczym młodą klacz.

– Znam wielu ludzi, lecz jeśli chodzi o przyjaciół… – Pokręcił głową. – Mógłbym ich policzyć na palcach jednej ręki. Aha, omal nie zapomniałem, lady Allerton! – Dłonią ukrytą w rękawiczce ścisnął jej palce. – Nie mogę zaliczyć pani do grona swoich przyjaciół, bo jesteśmy zaprzysięgłymi wrogami, prawda? Opowie mi pani ze szczegółami o naszej waśni rodowej?

– O waśni… – powtórzyła machinalnie, spoglądając w jego ciemne oczy. Na moment zatonęła w nich i zapomniała o całym świecie, lecz po chwili wzięła się w garść. Trzeba potraktować tę przejażdżkę jako sposobność do przekonania Markusa, że odzyskanie wyspy Fairhaven jest dla niej szalenie ważne. Jeśli będzie się płonić i tracić głowę z powodu jego bliskości, nic na tym nie zyska. Cofnęła dłoń, f której dotykał ręką, a on uśmiechnął się lekko. – Niezgoda między naszymi rodami datuje się od czasów wojen domowych *. – Beth odchrząknęła, starając się mówić spokojnie i rzeczowo. – Mostynowie trzymali z królem, Trevithickowie opowiedzieli się po stronie parlamentu.

Kiedy sir James Mostyn udał się na wygnanie, towarzysząc królowi Karolowi II, wasza rodzina skorzystała z okazji i ukradła… to znaczy zagarnęła nasze dobra.

– To istotnie była kradzież – poprawił spokojnie Markus. – Obawiam się, lady Allerton, że w naszej rodzinie wielu jest znakomicie prosperujących łotrów i złodziei.

– To hańba bogacić się na cudzej krzywdzie! – odparła zapalczywie Beth. – Co gorsza, w czasach Restauracji Mostynowie odzyskali tylko znikomą część swoich dóbr, bo Trevithickom udało się przekonać króla o swej niezachwianej lojalności, a więc o żadnej karze nie było mowy.

– Widzę, że ma pani silne poczucie sprawiedliwości, lady Allerton – zauważył Markus. – Niestety, bogactwo naszej rodziny, podobnie jak wielu innych, wzięło się z oszustw i dwulicowości.

– Nie brzmi to zachęcająco, milordzie. – Beth obrzuciła go surowym spojrzeniem.

– Widzę, że przodkowie zrobili mi niedźwiedzią przysługę, ponieważ za sprawą ich wątpliwych zasług nie wkupię się w pani łaski. Przeczuwam jednak, że najgorsze jest przed nami. Śmiało! Proszę mnie nie oszczędzać.

Spojrzała na niego z powątpiewaniem. Jak zwykle mówił kpiącym tonem, ale sprawiał wrażenie zafrapowanego jej opowieścią. Poruszyła się niespokojnie.

– Mam nadzieję, że pana nie zanudzam.

– Ależ skąd! Słucham pilnie.

Beth uświadomiła sobie, że Markus jest z nią szczery. Luźno trzymał lejce, a konie, bardzo dobrze ułożone i świetnie utrzymane gniadosze, wolnym truchtem szły pustą alejką. Markus skupił na Beth całą uwagę. Poczuła się nieswojo, kiedy uświadomiła sobie, ile serdeczności i prawdziwej ciekawości dostrzega w jego spojrzeniu.