– Znam drogę, milordzie. Nie zabłądzę.

– Zapewne, ale jest pani lekko podchmielona…

– Ale nie pijana! – żachnęła się, i w tej samej chwili omal nie straciła równowagi, zadając kłam swoim słowom. Kurczowo zacisnęła dłonie na gałęzi drzewka pomarańczy. – Trochę kręci mi się w głowie.

– Raczej mocno – zauważył, starając się zachować powagę.

– Lekki szmerek w głowie to bardzo przyjemne uczucie, milordzie.

– Byle nie za często.

– Ojej, ależ z pana nudziarz. – Beth znów się zachwiała. - Zrobił się pan nagle taki zasadniczy. – Podeszła do drzwi - oranżerii i zajrzała mu w oczy. – Wydaje mi się jednak, że mimo całej surowości chętnie skorzystałby pan ze sposobności…

– Wypraszam sobie takie insynuacje! – odparł z godnością – To pani świadomie wodzi mnie na pokuszenie.

Podszedł bliżej, wziął ją w ramiona i pocałował w policzek.

– Droga lady Allerton, czy już wspominałem, jak wielki mam dla pani szacunek i podziw?

– Ależ skąd – odparła rzeczowo Beth, starając się nie ulegać porywom serca, choć była ogromnie podekscytowana. – Ani słowem.

– W takim razie właśnie to czynię. – Ucałował czule kącik jej ust. Stała bez ruchu, mimo że najchętniej przytuliłaby się do niego. Dotknął jej policzka i kciukiem pogładził dolną wargę. Ogarnięta pożądaniem, drżała jak w gorączce.

– Milordzie…

– Wiesz, jak mi na imię – przypomniał zmienionym głosem. Pocałował ją czule, ledwie dotykając ust. Westchnęła dramatycznie i przylgnęła do niego.

– Markus…

Chrząknął znacząco i odsunął się nieco.

– Chwileczkę, Beth. Muszę ci zadać bardzo ważne pytanie. Wyjdziesz za mnie?

Przez moment tuliła się do niego, nie pojmując, o czym mówi, wkrótce jednak przyszło zrozumienie.

– Wyjść za ciebie? Nie sądzę… Jak to? Dlaczego? Straciła wątek, bo pocałował ją w ucho i delikatnie przygryzł różowy płatek.

– Chcę się z tobą ożenić. Bardzo cię pragnę. Zachmurzona wpatrywała się w niego szarosrebrzystymi oczyma.

– Nie potrafię myśleć, kiedy mnie całujesz.

– Na szczęście ta decyzja nie wymaga długotrwałych rozmyślań. Wyjdziesz za mnie? Tutaj, na Fairhaven? Zgódź się.

– Dla dobra wyspy?

– Niech ją diabli porwą! Pragnę ciebie, nie posiadłości! Następny pocałunek był tak zaborczy i namiętny, że Beth nie mogła złapać tchu. Pojęła, że Markus zamiast przekonywać ją do siebie łagodnością i czułościami postanowił natychmiast przeprowadzić frontalny atak i zmusić ją do kapitulacji. Zapomniał o skrupułach. Porażona siłą jego namiętności, uległa nareszcie własnym pragnieniom. Zarzuciła mu ramiona na szyję i tuliła się mocno, ogarnięta tą samą niecierpliwością, która dręczyła także jego. Desperacko marzyła, żeby jeszcze bardziej się do siebie zbliżyli.

Natarczywe stukanie w szybę dzielącą oranżerię od korytarza sprawiło, że oboje natychmiast wrócili do rzeczywistości. Beth odwróciła się pospiesznie.

– Markusie! – Lady Salome patrzyła na nich zza szklanej tafli. – Dlaczego tak się guzdrzesz? Wszyscy czekamy na dobą nowinę!

– Mój anioł stróż! – Beth uśmiechnęła się kpiąco.

– Diabelnie nie w porę – mruknął ponuro Markus i dodał głośniej, zwracając się do Salome: – Chwila cierpliwości! Wkrótce do was dołączymy.

Ujął mocno obie dłonie Beth i z łagodnym uśmiechem popatrzył na nią w półmroku oranżerii.

– Co sądzisz o mojej propozycji, najdroższa? Jeśli nie podoba ci się ten pomysł, mów śmiało. A zatem?

Beth uśmiechnęła się lekko. – Muszę przyznać, że ogromnie przypadł mi do gustu.

Nie zdołała powiedzieć nic więcej, bo Markus porwał ją w objęcia.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

– Obawiam się, że będę zmuszona opuścić was i udać się w podróż – oznajmiła ponuro lady Salome.

Oparła się na motyce, żeby mocniej zawiązać pomarańczowe i purpurowe wstążki płaszcza krytego zielonym aksamitem. Ostre narzędzie na długim stylisku posłużyło jej do rozbicia skorupy lodu na powierzchni sadzawki. Gdyby tego zaniedbała, złote karpie zimujące w ogrodzie nie miałyby czym oddychać. Beth widziała złotawe smugi przesuwające się pod lodem na de ciemnego podłoża. Miała nadzieję, że biedne rybki nie czują przejmującego zimna albo są na nie odporniejsze niż ona.

– Okropny mróz! Tylko tego nam brakowało! – narzekała lady Salome. – Zaskoczyły nas takie kaprysy pogody. Surowa zima do niczego nie jest nam potrzebna. Tyle mamy zajęć na wyspie. Szkoda mi czasu na odśnieżanie i kruszenie lodu.

– Dlaczego pani wyjeżdża? – zapytała Beth, gdy szły po świeżym śniegu ku zamkowi.

– Dostałam list od Johna – odparła starsza pani. – Zatrzymano go dłużej w Exeter, więc prosi, abym dotrzymała mu towarzystwa. Obawia się, że nie zdołamy wrócić tu na Boże Narodzenie. Łatwo sobie wyobrazić, czym ci biedni, zacofani wieśniacy będą się zajmować pod nieobecność swego pasterza. Wygląda na to, że jesienią przyszłego roku wielebny ochrzci masę dzieciaków.

Beth nie umiała powstrzymać śmiechu.

– Biskup na pewno przyśle duchownego, który w zastępstwie wielebnego Johna zaopiekuje się waszą trzódką.

Lady Salome westchnęła z irytacją.

– Zapewne, ale to będzie namiastka duchowej posługi. To nie jest moje jedyne zmartwienie. – Obrzuciła Beth badawczym spojrzeniem. – Lękam się zostawić ciebie sam na sam z Markusem, chociaż jesteście zaręczeni. To gorszące! Nie wypada!

Zarumieniona Beth pochyliła się, z wyjątkową starannością czyszcząc zaśnieżone buciki. Minęło dobre kilka chwil, nim weszła za lady Salome do ciepłej zamkowej sieni.

– Wiadomo pani, że nie zabawimy tu długo – przypomniała. – Obiecałam rodzinie, że na święta wrócę do Mostyn Hall, a Markus chce je spędzić z matką i siostrami w ich rodowej siedzibie. Nasz ślub prawdopodobnie odbędzie się wiosną.

– Bardziej mnie interesuje, jak się będziecie prowadzić w najbliższych tygodniach – odparła ponuro lady Salome. – Łatwo jest zboczyć z właściwej drogi. Po moim wyjeździe zabraknie przyzwoitki, która by was przywołała do porządku. Nie zapominaj, moje dziecko, że grzeszy się łatwo, ale pokuta trwa wiecznie, bo z piekła nie ma ucieczki. Beth starała się zachować powagę. Nie podzielała obaw lady Salome. W głębi ducha była przekonana, że gdyby dała się uwieść Markusowi, zamiast skwierczeć w ogniu piekielnym, dotknęłaby nieba, ale za nic nie powiedziałaby tego na głos. W obecności bogobojnej siostry pastora nie mogła sobie pozwolić na podobne bluźnierstwo.

– Moim zdaniem nie ma pani najmniejszych powodów do obaw – odparła z kwaśną miną. – Od balu minęły trzy dni i przez cały ten czas Markus ani razu mi nie uchybił.

Starsza pani sceptycznie przyjęła jej zapewnienia.

– Zapamiętaj sobie moje słowa, dziecinko. Daj diabłu palec, a weźmie całą rękę. Czasami trudno oprzeć się pokusie. Chociaż… – Lady Salome nagłe wyraźnie poweselała. – Jestem głęboko przekonana, że Markus bardzo cię kocha. Aż przyjemnie popatrzeć na takie wielkie uczucie.

Beth miała w tej kwestii spore wątpliwości. Nie sądziła wprawdzie, że Markus oświadczył się jedynie po to, żeby ostatecznie rozwiązać kwestię Fairhaven, ale podejrzewała, że o miłości z jego strony nie ma mowy. Co gorsza, obawiała się, że wbrew płomiennym zapewnieniom wcale jej nie pragnie. Przed zaręczynami miała powody, by sądzić, że namiętnie jej pożąda, ale po balu trzymał się od niej z daleka. Dużo pracował. Zdawała sobie sprawę, że jest zaabsorbowany wprowadzaniem zmian i ulepszeń na wyspie. Teraz otwierały się przed nim znacznie większe możliwości, bo żenił się z posażną damą, więc tym staranniej planował, jak z pożytkiem dla wszystkich wydać pieniądze. A jednak mimo nawału pracy mógłby poświęcać narzeczonej trochę więcej uwagi.

Od wyjazdu lady Salome minął tydzień, ale nie zdarzyło się nic, co skłoniłoby Beth do zmiany zdania. Markus wciąż pracował: albo zamykał się z Colinem McCrae w swoim gabinecie, albo przemierzał wyspę, nadzorując pracę w terenie.

Wieczorami jadł z Beth kolację, a potem jak stare małżeństwo gawędzili przy herbacie, czytali lub grali w karty. Gdy zdecydowała, że idzie spać, odprowadzał ją do schodów, zapalał świecę i składał na policzku niewinny pocałunek. Zdegustowana nużącą powściągliwością obiecała sobie, że następnego dnia rzuci mu się na szyję… i zobaczymy. Była niemal pewna, że odsunie się z jawną dezaprobatą i spyta, co jej dolega. Zachowywał się tak, jakby nigdy, przenigdy jej nie pożądał.

Po wyjeździe lady Salome Beth wzięła na siebie większość jej obowiązków, bo poczuwała się do opieki nad wyspiarzami. Odwiedzała i pielęgnowała chorych, wizytowała lekcje w miejscowej szkole, a także dbała o zamkowy ogród i szklarnię, bo wiedziała, że przyszła ciotka nigdy by jej nie darowała, gdyby drzewka pomarańczowe uschły, a rybki zmarniały. Po wypełnieniu wszystkich obowiązków przy sprzyjającej pogodzie chodziła na długie spacery wzdłuż wybrzeża lub po okolicznych pagórkach. Nieodmiennie zachwycała się surowym pięknem wyspy. Z dala od eleganckiego towarzystwa czuła się wolna i oddychała pełną piersią.

Skończył się listopad, zaczął grudzień. Lady Salome od dwóch tygodni bawiła w Exeter, ale nie było od niej żadnych wiadomości. Beth miała nadzieję, że wkrótce dowiedzą się, czy wielebny John i jego siostra wrócą na święta do domu. Gdyby musieli zostać w Exeter, warto by wiedzieć, kogo biskup przyśle na zastępstwo, żeby wierni na Boże Narodzenie me zostali bez pastora. Beth zdawała sobie sprawę, że Markus opóźnia wyjazd, bo czeka na wiadomości od krewnych i nie chce zostawić wyspiarzy na łasce losu. Sama też niechętnie myślała o wyjeździe, ale dała słowo, że przyjedzie na święta do Mostyn Hall, żeby zobaczyć się z Charlotte, więc musiała dotrzymać obietnicy. Myślała o tym, spacerując paplaży i machinalnie rzucając kamykami w spienione fale. Nie była sama. Marta McCrae przyszła z córeczką Annie i grupą wiejskich dzieci szukać wyrzuconych na brzeg morskich osobliwości, nadających się na świąteczne dekoracje. Dzieciarnia uwijała się w poszukiwaniu skarbów, a malutki synek Marty spał w koszyku stojącym na płaskiej skale.