Gdy Beth zatrzymała się w połowie schodów, Markus podniósł głowę i nie odrywał wzroku od jej postaci dopóty, dopóki nie stanęła na ostatnim stopniu. Zmieszała się pod jego uporczywym spojrzeniem. Podszedł bliżej, ujął szczupłą dłoń i złożył na niej pocałunek.

– Ślicznie pani wygląda, lady Allerton. Podziwiam interesujący naszyjnik. Idealnie podkreśla barwę pani oczu.

Beth roześmiała się i odruchowo dotknęła paciorków, które otaczały jej szyję. Nie zabrała ze sobą w podróż żadnej biżuterii, ale suknia, mocno wycięta z przodu, aż się prosiła o jakąś ozdobę. Nieco onieśmielona Marta przyniosła jej naszyjnik wykonany z szarych kamyków znalezionych na plaży. Beth uznała, że równie piękne jak kosztowne perły i brylanty, które zostawiła w sejfie londyńskiego mieszkania. Założyła je na bal, szczerze wzruszona gestem Marty.

– Królowa Saba w odświętnych szatach wita króla Salomona – oznajmiła z teatralnym gestem pachnąca wytwornymi perfumami lady Salome. Podeszła, żeby objąć Beth. – Muzykanci już grają. Zaczęły się tańce. Szkoda czasu na gadanie. Idę poskakać!

Markus podał ramię Beth. Dystyngowanym krokiem ruszyli do sali balowej, gdzie tańczono już skocznego kadryla.

– Zdumiewające, jak wielu muzykantów jest na Fairhaven, milordzie. Grają świetnie. Taki czysty dźwięk! – zauważyła Beth przyglądając się licznej orkiestrze. – Jak im się udaje mimo dużej wilgotności powietrza utrzymać instrumenty w dobrym stanie?

Markus roześmiał się głośno.

– Nasi wyspiarze to roztropni i zaradni ludzie. Zapytani, dlaczego mają tak dużo dzieci oraz tylu muzykantów, odpowiadają tak samo: zimą nie ma tu co robić, więc każdy szuka sobie rozrywki.

– Milordzie! – zawołała oburzona Beth, ale oczy jej się śmiały.

– Zatańczymy? – spytał zachęcająco Markus. Popatrzył na nią roziskrzonymi oczyma. – Zachowałem dla pani kilka tańców.

– Cóż za poświęcenie! Zapewne jest pan oblegany. Tyle tu ślicznych młodych dam. Nie lada pokusa!

Markus spojrzał na nią znacząco.

– Tylko jedna młoda dama pociąga mnie z nieodpartą siłą, lady Allerton. Prędzej czy później dam się skusić.

Weszli do wielkiej sali zamku Saintonge, na co dzień chłodnej i pustej, a dziś całkiem odmienionej, jakby na jeden wieczór odzyskała dawny splendor. W ogromnym kominku buzował ogień. Blask niezliczonych kandelabrów i latarń odbijał się w starannie wypolerowanych tarczach i mieczach, które zawieszono na ścianach. Gobeliny jaśniały kolorami, a między nimi umieszczono girlandy z jedliny i ostrokrzewu przypominające, że niedługo Boże Narodzenie. Na bal przybyli wszyscy mieszkańcy Fairhaven, a było ich osiemdziesięciu dwóch. Doskonale się prezentowali w odświętnych ubraniach.

Jaśnie państwo podejmowali dziś także całą służbę, więc goście sami brali jadło i napitki. Wielki stół niemal uginał się pod ciężarem wołowiny pieczonej w aromatycznych przyprawach. Goście śmiało czerpali z kotła napełnionego ponczem.

– Jest pyszny – oznajmił Markus, gdy skosztował owego specjału. – Powinien ci smakować – zachęcał Beth.

Miał rację. Aromatyczna mieszanka wina, korzennych przypraw i owoców cytrusowych była wyborna. Racząc się ponczem, Beth wspominała grzane wino, które Markus przysłał jej i Charlotte tamtego wieczoru, gdy przybyły do zajazdu w Marlborough. Ze ściśniętym gardłem wspominała tamte czasy, bo przez ostatnie kilka tygodni tak wiele się zdarzyło, nie zawsze zgodnie z jej planami. Markus zmrużył oczy i obserwował ją uważnie.

– Co się stało, Bem? Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha!

– Od kiedy mówimy sobie po imieniu, milordzie? – żachnęła się.

– Uważasz, że to niewłaściwe? Po wszystkim, co razem przeszliśmy? Ty również zwracałaś się do mnie po imieniu.

– Jest pan nietaktowny, wypominając mi takie drobne uchybienie – odparła rezolutnie, spoglądając na niego ponad brzegiem filiżanki.

– Ten wieczór jest wyjątkowy, a zatem proponuję, żebyśmy przynajmniej dziś darowali sobie wszelkie konwenanse.

Beth duszkiem dopiła poncz.

– Zgoda, Markusie, ale uważajmy, żeby lady Salome nas nie usłyszała. Sam mówiłeś, że pozory mylą, więc podejrzewam, że konwenanse są dla niej ważniejsze… – Urwała w pół zdania, bo ciotka Markusa przemknęła obok nich, tańcząc z rozradowanym hodowcą owiec o twarzy rumianej od ponczu. Opowiadał jakieś dykteryjki, więc zanosiła się od śmiechu. – Czy ja wiem? – zreflektowała się Beth. – Lady Salome i konwenanse? Chyba powinnam zmienić zdanie.

– Mam nadzieję, że sposób świętowania przyjęty na Fairhaven nie jest dla ciebie wstrząsem – powiedział z uśmiechem Markus. – Chodzą słuchy, że bywa czasami dość rubasznie.

Beth udawała, że jego bliskość nie robi na niej żadnego wrażenia, ale gdy czuła na sobie jego kpiące spojrzenie, z trudem zachowywała pozory opanowania. Szukając ratunku, utkwiła wzrok w suto zastawionym stole. – Na miłość boską? Co to ma być? – Wskazała dorodną pomarańczę nabijaną goździkami i ozdobioną liśćmi ostro krzewu, która stała pośrodku stołu na niewielkim trójnogu wykonanym z patyczków. – Calenning. Walijski symbol obfitych zbiorów, jak mi opowiadano. Na Fairhaven obyczaj angielski miesza się z walijskim – objaśnił skwapliwie.

– Czy jest tu dzisiaj więcej takich ciekawostek? – Rozejrzała się wokół.

– Mamy jemiołę – powiedział i oczy mu się zaświeciły. Wskazał dorodną kępę zieleni nad ich głowami. – Proszę spojrzeć w górę, milady.

– O, nie, milordzie! Wolę zatańczyć. – Beth sprytnie uniknęła zasadzki.

Kadryl dobiegł końca. Orkiestra stroiła instrumenty, szykując się do odegrania kolejnego utworu. Zabrzmiały pierwsze takty.

– Goniony! – Beth zaklaskała w dłonie. – Znam go z dzieciństwa.

Taniec był radosny i szybki. Bal na Fairhaven bardzo się różnił od sztywnych i konwencjonalnych rozrywek londyńskich sezonów. Beth udało się jeszcze zatańczyć z Markusem kadryla, a potem wzięły go w obroty inne panie. Beth śmiało porywali do tańca młodzi wieśniacy. Tego wieczoru nie miała chwili oddechu. Przypomniała sobie tradycyjne melodie oraz figury i kroki zapamiętane z dawnych lat spędzonych na dalekiej prowincji. Zegar wybijał kolejne godziny, a nastrój w sali balowej stawał się coraz swobodniejszy. Betki z przyjemnością kołysała się w rytm łagodnych melodyjnych utworów. Markus znów poprosił ją do tańca. Oczy mu błyszczały, gdy brał ją w ramiona.

– Całus pod jemiołą! – krzyknął młody wieśniak i dał innym przykład, z zapałem obcałowując partnerkę.

– Taki jest zwyczaj – wyjaśnił cicho Markus. Nim zdążyła odpowiedzieć, pochylił głowę i pocałował ją w usta.

najpierw delikatnie i czule, a gdy odruchowo przylgnęła do niego całym ciałem, z namiętnością, której oboje przestali się już wypierać. Gdy odsunął się wreszcie, Beth kręciło się w głowie i ledwie trzymała się na nogach. Objął ją w talii, chroniąc przed upadkiem. Wszyscy uczestnicy balu patrzyli na nich z ciekawością i jawnym zadowoleniem.

Odprowadził Beth do stołu z jadłem i napojami. Ktoś podał im filiżanki napełnione ponczem.

– To nie jest dobry pomysł – broniła się bez przekonania, ponieważ była już lekko wstawiona. – Chyba nie chce mnie pan spoić, milordzie?

– Mówimy sobie po imieniu, pamiętasz? – Markus uśmiechnął się do niej. Znowu poczuła, że ma zamęt w głowie. – Moja droga Beth, byłbym zachwycony, gdybyś sobie nieco podchmieliła, bo może wtedy łaskawiej przyjmowałabyś moje zaloty. Czy masz ochotę na spacer po ogrodzie w świetle księżyca?

– Opamiętaj się, Markusie – skarciła go surowo. – Pięć dni temu spadł śnieg. Chcesz, żebyśmy się zaziębili i pomarli na suchoty?

– W takim razie przejdźmy do oranżerii lady Salome, że – by podziwiać przez szybę zimowy krajobraz – zaproponował Markus z kpiącym błyskiem w oczach. – Romantyczny nastrój, piękno natury…

– Lady Salome przepędziłaby nas stamtąd – odparła nonszalancko Beth, chociaż pomysł Markusa ogromnie jej się podobał. Nie była jednak naiwną młódką, żeby dać się złapać na piękne słówka. Doskonale wiedziała, czym by się skończyła taka przechadzka.

– Markusie, zaproś Beth na spacer. Zaprowadź ją do mojej oranżerii. Roztacza się stamtąd przepiękny widok. – Lady Salome przystanęła obok nich z filiżanką ponczu w ręku. – Ogród pod śniegiem wygląda prześlicznie.

– O tym właśnie mówiłem, droga ciociu! – wpadł jej w słowo Markus, a Beth zasłoniła dłonią usta, tłumiąc chichot. – Chodźmy, lady Allerton. Trudno się oprzeć takiej zachęcie.

– Lady Salome bawi się w swatkę – zauważyła Beth, gdy Markus wziął ją pod rękę i śmiało ruszył ku drzwiom. Minęli zamkową sień i ruszyli dalej korytarzem wiodącym do oranżerii. – Nasz związek byłby prawdziwym dobrodziejstwem dla Fairhaven.

– Salome jest chyba w zmowie ze wszystkimi mieszkańcami wyspy – przyznał Markus. Gdy weszli do oranżerii, drzwi zostawił otwarte. – No i proszę! Musisz przyznać, że widok naprawdę jest zachwycający.

Beth podeszła do wielkiego okna i poczuła chłód wiejący od szyby, choć w oranżerii panował tropikalny upał. Nagie gałęzie drzew rysowały się niewyraźnie na białym tle. Wielkie płatki śniegu spadały na szklaną taflę, roztapiały się i kroplami wody spływały w dół. Ciemność oraz migotliwa zasłona padającego śniegu nie pozwalały cieszyć się widokiem ogrodu w zimowej szacie.

Beth odwróciła się w stronę Markusa, który przystanął w drzwiach i stamtąd obserwował ją z łagodnym uśmiechem. Była zdziwiona jego zachowaniem. Spodziewała się, że gdy tylko przestąpią próg oranżerii, zacznie ją całować. Pragnęła tego. Nie zamierzała odmawiać sobie tej przyjemności, choć nie była pewna, do czego ją to doprowadzi. Poczuła się zaskoczona… i trochę rozczarowana powściągliwością Markusa.

– Pięknie tu, milordzie – oznajmiła chłodno, starając się zapanować nad uczuciami. – Myślę jednak, że powinnam udać się już na spoczynek, więc proszę mi wybaczyć, że…

– Odprowadzę panią do pokoju – powiedział cicho Markus.