Beth leżała w ciepłym łóżku, rozmyślając o wydarzeniach ostatnich dni. Znała teraz wszystkie przyczyny, które sprawiły, że wyspiarze przyjęli ją chłodno. Była przecież wnuczką bezwzględnego Charlesa Mostyna. Usiadła na łóżku, sięgnęła po lizeskę i narzuciła ją na ramiona.

– Jaka szkoda! Nasza chora jest zapięta pod samą szyję! – Znajomy głos dobiegający od progu wyrwał ją z zadumy. Spojrzała na drzwi i zobaczyła Markusa idącego w stronę łóżka. Jak dawniej uśmiechał się kpiąco. Gestem wskazał brzeg posłania.

– Mogę?

– No cóż… – Zmarszczyła brwi. – Nie wypada, żeby pan mnie tu odwiedzał, milordzie – odparta bardzo oficjalnym tonem. – Co by na to powiedziała lady Salome?

– Domyślam się – odparł nonszalancko, a potem dodał, jakby chciał się usprawiedliwić: – Marta zapomniała do mknąć drzwi, a co ważniejsze, chciałem zapytać, jak się pani czuje. Bardzo się o panią martwiłem.

Beth odwróciła wzrok. Była mocno zawstydzona, gdy uświadomiła sobie, że leży pod kołdrą w cieniutkiej nocnej koszuli i lekkiej lizesce. Była trochę rozczarowana, że Markus nie zwrócił na to uwagi. Zirytowana, że przychodzą jej do głowy takie głupie myśli, nakazała sobie spokój i spojrzała mu w oczy.

– Milordzie, proszę mi pozwolić dojść do słowa. Najpierw chciałabym pana przeprosić…

Położył rękę na jej dłoni i pokręcił głową.

– Beth, nie trzeba. Przeżyłaś szok, byłaś wstrząśnięta. Nie panowałaś nad sobą, więc mówiłaś pochopnie, ale to zrozumiałe – przekonywał Markus. Formy grzecznościowe znów poszły w zapomnienie.

Beth uśmiechnęła się lekko.

– Dziękuję za wyrozumiałość. – Zawahała się na moment. – Teraz rozumiem, dlaczego sam nie powiedziałeś mi całej prawdy. Dobrze się stało, że usłyszałam ją od człowieka, który widział to wszystko na własne oczy.

– Wierz mi, gdyby istniał sposób, żeby oszczędzić ci bólu, inaczej przedstawić fakty…

Beth czuła, że się rumieni. Z ulgą pomyślała, że Markus lego nie widzi, bo w sypialni pali się tylko jedna świeca. Wyczuwało się między nimi niezwykłą więź i silne napięcie wynikające z ogromu uczuć, które wciąż pozostawały nienazwane.

– Muszę przyznać… że jest mi głupio – oznajmiła Beth po chwili milczenia. – Przez tyle lat rodowa legenda Mostynów… – Zawahała się, szukając odpowiednich słów. Po chwili dokończyła. – Ta opowieść była dla mnie swoistym talizmanem. Niezwykłe przygody, zawiła intryga, zdrada, utracone kosztowności, dobro pokonane przez zło… Tak to widziałam. Okazało się jednak… – Znowu umilkła.

– Prawda jest taka, że walczyli ze sobą przywódcy dwu skłóconych rodów. Żaden z nich nie zasługiwał na to, żebyś o nim dobrze myślała – dokończył sarkastycznie Markus.

Beth westchnęła dramatycznie.

– Mój plan odzyskania Fairhaven opierał się na fałszywych przesłankach. Śniłam na jawie! Aż trudno uwierzyć! Od dzieciństwa karmiłam się rojeniami.

Markus puścił jej dłoń i nagle wstał. Nie widziała jego twarzy, ale głos miał zmieniony.

– Nic dziwnego. Wszystkie dzieci są marzycielami i chętnie uciekają w świat fantazji, a ty wcześnie straciłaś rodziców i odruchowo szukałaś takich wartości, które by ci zastąpiły ciepło rodzinnego domu. – Uśmiechnął się do niej. – Na mnie już czas. Marta zaraz przyniesie rosół i będzie wstrząśnięta, gdy mnie tu zastanie.

Gdy wyszedł, Beth długo i uporczywie wpatrywała się w ogień buzujący w kominku. Uświadomiła sobie, że Fairhaven stało dla niej prawdziwą obsesją, dla której gotowa była poświęcić wszystko i każdego, podjąć największe wyzwanie i ryzykować śmiało, niemal desperacko. To swoiste opętanie przybrało na sile, gdy wyspa zdawała się w zasięgu ręki.

Otuliła się ciepłą kołdrą i ze spokojem analizowała własne postępki. To cudowne uczucie myśleć trzeźwo i bez emocji oceniać fakty. Nareszcie pozbyła się uprzedzeń i dlatego po raz pierwszy od wielu lat spokojnie zastanawiała się nad swoimi planami i dążeniami w związku z Fairhaven. Uświadomiła sobie, że nie tylko ona płaciła za nie wysoką cenę. Ucierpiała także Charlotte, która, jak przystało na wierną i lojalną przyjaciółkę, uznała za stosowne towarzyszyć kuzynce w szalonej wyprawie z Londynu do Devon. I co jej z tego przyszło? Została sama jedna u wielebnego Theo, zdana na opiekę i pomoc obcych ludzi. Beth już wcześniej miała z tego powodu wyrzuty sumienia, ale teraz była po prostu zdruzgotana.

Czuła się także winna wobec Markusa. Przed kilkoma tygodniami – niekiedy miała wrażenie, że od tamtej pory minęły całe wieki – bala się, że pokocha go zbyt szybko, zbyt mocno. Z tego powodu rozpoczęła szaleńczą rywalizację i wymyśliła idiotyczny wyścig: kto pierwszy postawi stopę na Fairhaven. Nie przebierała w środkach, żeby dopiąć swego, ale najważniejsza korzyść polegała na tym, że zrobiła sobie z Markusa wroga numer jeden, którego musiała pokonać, żeby spełnić marzenie o odzyskaniu wyspy dla rodu Mostynów. A jednak pod płaszczykiem zażartej walki o palmę pierwszeństwa rozkwitło gorące uczucie. Beth z przerażeniem zdała sobie sprawę, że jest beznadziejnie, do szaleństwa zakochana w Markusie.

Jęknęła, przekręciła się na brzuch i ukryła twarz w poduszce.

– Milady, źle się pani czuje?

Beth odwróciła się, podniosła głowę i ujrzała Martę McCrae stojącą przy łóżku z kubkiem gorącego rosołu na srebrnej tacy.

– Marta! Nie słyszałam, jak wchodziłaś. Czuję się bardzo dobrze. Dzięki za troskę.

Marta postawiła tacę na nocnym stoliku i wyszła.

Beth wypiła rosół do ostatniej kropli, a potem wysunęła się z łóżka, postawiła stopy na podłodze i podbiegła do stojącego przed kominkiem fotela, na którym zostawiła ubranie.

Nadal tam leżało. Z kieszeni płaszcza wyjęła sygnet dziadka.

Położyła go na dłoni i w migotliwym świetle bijącym od kominka raz jeszcze przeczytała inskrypcję: Pamiętaj…

Za dużo mocnych wrażeń. Zbyt wiele wspomnień i faktów z cudzej przeszłości, które ciążyły jej niczym kamień przywiązany do szyi skazańca. Ten pierścień symbolizował brzemię przeszłości. Musiała się go pozbyć. Otworzyła okno. Wiatr szarpał zasłony i sypał do środka płatki śniegu. Raz jeszcze spojrzała na sygnet i z całej siły rzuciła go w ciemność. Niech przepadnie w spienionych falach, które rozbijały się o skalisty brzeg!

– Ślicznie pani wygląda, milady – zachwycała się Marta McCrae, układając kruczoczarne włosy Beth w elegancki kok.

Beth z uznaniem spojrzała na swoje odbicie w lustrze.

– Kto by pomyślał, Marto, że uszyłaś mi tę suknię ze starej zasłony.

Uradowana Marta wybuchnęła śmiechem.

– Zasłony są nie byle jakie, milady. Najlepszy aksamit z naszego salonu. Zresztą przy takiej figurze wyglądałaby pani ślicznie nawet w kreacji z jutowego worka. – Spojrzała z ukosa na Beth. – Idę o zakład, że jego lordowska mość całkiem straci głowę.

Beth czuła, że się rumieni. Odkąd uświadomiła sobie wreszcie, że kocha Markusa, nieustannie o nim myślała. Czuła się z tym nieswojo, więc próbowała go unikać, żeby nie wyczytał z jej oczu niemej prośby o wzajemność. Czuła się wobec tej miłości bezradna jak pensjonarka, która niedawno opuściła szkolne mury i dopiero wkracza w dorosłe życie. Na szczęście Markus nie zauważył powłóczystych spojrzeń ani cielęcego zachwytu. Całe dnie spędzał z Colinem, realizując najrozmaitsze projekty, których celem było wprowadzenie licznych usprawnień w wyspiarskich dobrach. Codziennie objeżdżał majątek, w tym czasie Beth pomagała lady Salome w oranżerii. Tak minął kolejny tydzień. Nadszedł czas dorocznej zabawy tanecznej, na Fairhaven urządzanej zawsze jesienią.

– Sądzę, że wiele młodych dam będzie dziś próbowało zwrócić na siebie uwagę lorda Markusa – odparła Beth z udawaną nonszalancją. – Nie oczekuję, że zdołam go zagarnąć wyłącznie dla siebie.

Marta wydawała się zawiedziona. Dla Beth źródłem nieustannego rozbawienia były plotki krążące wśród wyspiarzy na temat jej zażyłości z Markusem. Początkowo uważano lady Allerton za kochankę lorda, ale nieporozumienie szybko zostało wyjaśnione. Teraz większość mieszkańców byłaby rada, gdyby zostali kochankami. Beth podejrzewała, że najchętniej pożeniliby ich dwoje dla dobra Fairhaven. Wtedy nie byłoby problemów z tytułem własności. Beth nie łudziła się jednak, że takie rozwiązanie jest możliwie. Od kilku dni obserwowała go podczas co – dziennej gospodarskiej krzątaniny i doszła do wniosku, że popełniła błąd, starając się odebrać mu wyspę. Zamierzała wkrótce porozmawiać z nim na ten temat.

Beth zorientowała się, że Marta nadal ją obserwuje, i uśmiechnęła się pobłażliwie.

– Poza tym nie mogę interesować się wyłącznie lordem Markusem, bo chcę przynajmniej raz zatańczyć z twoim Colinem, droga Marto. A skoro już mowa o tańcach, nie sądzisz, że powinnaś teraz iść do siebie i wystroić się na bal? Tyle czasu zmitrężyłaś, pomagając mi, że niewiele go już zostało dla ciebie. Wkrótce trzeba zejść na dół.

Gdy Marta pobiegła się przebrać, Beth sięgnęła po swój woreczek i stanęła przed lustrem, podziwiając świetnie skrojoną suknię z wiśniowego aksamitu, który znakomicie podkreślał urodę szarosrebrzystych oczu i bogactwo czarnych loków. Wyglądała odświętnie i cieszyła się z tego, bo okazja była wyjątkowa: doroczna zabawa wyspiarzy z Fairhaven. Beth westchnęła machinalnie. Czuła się jak debiutantka przed pierwszym balem. Paradoksalnie marzyła o tym, żeby ukryć się w tłumie i nie zwracać na siebie uwagi.

Z sali balowej na parterze dobiegła skoczna muzyka. Beth rozpoznała dźwięk skrzypiec i bębnów. Wraz z muzykantami przybyli zapewne mieszkańcy Fairhaven. Pora się do nich przyłączyć. Mała nadzieję, że Markus będzie nazbyt zaabsorbowany witaniem gości, żeby zwrócić na nią uwagę.

Daremnie łudziła się, że zniknie w tłumie. Gdy zeszła do zamkowej sieni, Markus już tam był, ubrany w elegancki wieczorowy strój, który na pewno nie pochodził z rodowego kufra. Bawił rozmową lady Salome. Jej satynowa żółta suknia i bogato zdobiona zielona narzutka od razu przyciągały wzrok. Całości dopełniał stroik na głowę wykonany z mewich piór.