– Sądziłam, że… – Beth urwała w pół zdania, westchnęła głęboko i zaczęła ponownie: – Mówiono mi, że zaatakowali go podstępnie ludzie Trevithicka, który skradł także rodowe srebra.

Staruszek zachichotał.

– Nie było żadnych sreber, milady. Tylko miecz, no i pierścień. – Wstał i pokuśtykał do starego marynarskiego kufra, który stał w rogu izby. – Nigdy go nie włożyłem, bo myślałem, że się nie godzi, skoro Trevimick ściągnął go z trupiego palca. Najlepiej oddam ten klejnot pani, bo to przecież dziadkowy pierścień, więc się pani należy.

Beth odruchowo wyciągnęła rękę, a Cade położył na niej sygnet. Oczyma pełnymi łez popatrzyła na herb Mostynów grawerowany w złocie oraz na dewizę, nieco zatartą po tylu latach i ledwie czytelną: „Pamiętaj”. Ukryła pierścień w zaciśniętej dłoni.

– Co się stało z mieczem Saintonge? – spytała Beth, szczerze zdumiona, że głos jej nie drży. – Czy Trevithick również go zabrał?

Cade pokręcił głową.

– Miecz pękł w czasie walki, milady. Mam tutaj ułomek, ale na pewno całkiem zardzewiał przez te wszystkie lata.

Beth czuła, że lada chwila się rozpłacze, a nie chciała, żeby stary rybak widział, jak zalewa się łzami. Zerwała się na równe nogi.

– Wybaczcie, Cade, muszę iść. To bardzo miło z waszej strony, że mi wszystko opowiedzieliście, ale na mnie już czas.

Cade niezdarnie poklepał jej dłoń.

– Niech łaskawa pani wybaczy staremu. Ja bym ukrył to i owo, ale jego lordowska mość tłumaczył, że należy powiedzieć całą prawdę.

Beth znieruchomiała z dłonią na klamce. Przygnębienie zniknęło, a łzy szybko obeschły. Spojrzała na Cade'a. Promień słońca wpadający do izby przez okno świecił jej prosto w twarz, więc zniecierpliwiona cofnęła się w cień.

– Jego lordowska mość? Lord Trevithick? Kiedy z wami rozmawiał?

– Zajrzał niedawno i uprzedził, że lady Allerton szuka ludzi, którzy znali jej dziadka. Zapowiedział mi, żebym niczego nie ukrywał. Mówił, że to ważne.

Beth obróciła się na pięcie i wybiegła z chaty. Przestraszone owce, które skubały trawę przy furtce, rozpierzchły się na wszystkie strony. Beth popędziła w stronę wioski. Gdy weszła między chaty, czuła na sobie ciekawskie spojrzenia gapiów. Jak burza wpadła przez bramę na dziedziniec gospodarstwa, gdzie ostatnio widziała Markusa ładującego siano na wóz. Na szczęście jeszcze tam był. Właśnie rzucano do sąsieka ostatnie wiązki. Markus stał obok stodoły, gawędząc z Colinem McCrae.

– Lordzie Trevithick! – Daremnie usiłowała przybrać władczy ton. Głos jej drżał, jakby miała wybuchnąć płaczem. Trzeba wziąć się w garść! – Lordzie Trevithick, muszę z panem porozmawiać. Natychmiast!

Markus zamienił jeszcze kilka słów z Colinem McCrae, podszedł do Beth, wziął ją pod rękę i wyprowadził za bramę.

– Widziała się pani z Cade'em, lady Allerton? Jak nastrój? – zapytał, przyglądając się jej badawczo.

– Fatalny! – odparła ze złością. Na policzkach miała ciemne rumieńce. Mimo jesiennego chłodu było jej gorąco.

– Jak pan śmiał postawić mnie w takiej sytuacji, milordzie!

– Oburzona podniosła głos. – Posłał mnie pan do tego starca, chociaż wiedział pan, jaką opowieść o moim dziadku od niego usłyszę. Mógł pan zaoszczędzić mi cierpień, samemu opowiadając to wszystko.

– To nie jest odpowiednie miejsce na takie rozmowy – ostrzegł Markus, ściskając jej dłoń. Obejrzał się przez ramię i zobaczył grupkę wieśniaków, którzy mimo oznak zakłopotania z ciekawością przyglądali się jaśnie państwu. Beth odsunęła się ostentacyjnie. W tym momencie było jej całkiem obojętne, kto ją obserwuje. Nie przejęłaby się nawet wtedy, gdyby wszyscy mieszkańcy wyspy zbiegli się tutaj, szukając rozrywki.

– Proszę mnie puścić! – syknęła. – Zachował się pan haniebnie.

Markus spojrzał na nią gniewnie i mocno chwycił za ramię.

– Czy uwierzyłaby mi pani, gdybym oznajmił, że Charles Mostyn był zwykłym przemytnikiem, lady Allerton? Nie sądzę. Do niedawna w ogóle mi pani nie ufała. Uznałem, że powinna pani usłyszeć te rewelacje z innego źródła.

Beth długo patrzyła w ciemne oczy, lśniące z gniewu i oburzenia. Gapie przestępowali z nogi na nogę i szeptali między sobą. Stali w pobliżu, więc Beth słyszała ich stłumione głosy.

– Cade gadał z nią o Charlesie Mostynie. Biedactwo tamci wmówili jej, że był dobrym człowiekiem.

Ich współczucie sprawiło, że przepełniła się czara goryczy. Tylko Markus nie miał dla niej litości. Smagła twarz była niczym kamienna maska. Beth z krzykiem wyrwała mu ramię. Odwróciła się plecami do wszystkich i ruszyła po stromym zboczu, pędząc ku zamkowi. Nogi niosły ją tak szybko, że lękała się upadku, ale nie była w stanie się zatrzymać. Wiatr świszczał jej w uszach, kosmyki włosów zasłaniały oczy, więc niewiele widziała. W pędzie otworzyła zamkową bramę i biegła przez trawnik w stronę urwiska.

– Beth! Na miłość boską! Zatrzymaj się, bo spadniesz! Markus podbiegł z tyłu i chwycił ją wpół. Zabrakło jej tchu, gdy oboje zwalili się na ziemię. Rozżalona i oburzona, zanosiła się od płaczu. Daremnie próbowała go odepchnąć i wyrwać się z mocnego uścisku. Musiał całym swoim ciężarem przygnieść ją do ziemi, żeby zaniechała oporu. Leżała nieruchomo, starając się powstrzymać szloch. Przez płaszcz czuła chłód wilgotnej trawy. Gorące łzy spływały jej po policzkach, wsiąkając w podmokły grunt. – Beth, kochanie… – usłyszała łagodny i współczujący głos Markusa. Nie opierała się, gdy usiadł i wziął ją w ramiona, kołysząc jak dziecko. Płakała, jakby jej miało serce pęknąć. Długo wylewała potoki łez. Wkrótce klapy jego surduta były zupełnie mokre. Cierpliwie głaskał ją po włosach i pocieszał, przemawiając łagodnym głosem. Mruczał słowa pozbawione sensu, które jednak koiły stargane nerwy lepiej niż sole trzeźwiące. Wieki minęły, nim uniosła głowę, wierzchem dłoni wytarła mokre policzki i powiedziała cicho:

– Ja nigdy nie płaczę.

Markus uśmiechnął się i odgarnął ciemne włosy zasłaniające mokrą twarz.

– Aha. Zauważyłem. – Wstał i pomógł jej się podnieść. – Chodź, musisz wejść do środka. Przesiadywanie na mokrym trawniku z pewnością nie wyjdzie ci na zdrowie. – Oboje byli tak przejęci, że zapomnieli o formach grzecznościowych.

Beth przytuliła się do niego.

– Markusie.

– Wiem. – Na moment zamknął ją w mocnym uścisku, a potem objął w talii i poprowadził w stronę zaniku.

Lady Salome powitała ich u frontowych drzwi. Niosła napełniony owocami ogrodniczy kosz. Wyglądała na zatroskaną.

– Wiem o wszystkim – oznajmiła, współczująco głaszcząc ramię Beth. – Moje biedne dziecko, w jednej chwili pozbawiono cię złudzeń. Życie bywa okrutne. Rani do krwi.

Oto jest krew nowego przymierza… Mateusz, dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem!

Zapłakana Beth dostała czkawki i zaczęła chichotać.

– Lady Salome, pani zawsze wie, jak dodać człowiekowi otuchy.

– Kieliszek madery i łóżko nagrzane szkandelą. Tego ci potrzeba, dziecino – zarządziła Salome. – Idź na górę, kochanie. Dopilnuję, żebyś wypoczęła. A ja wam dam ukojenie.

– Księga Wyjścia, rozdział trzydziesty drugi, wers szesnasty – oznajmił z westchnieniem Markus.

– Mateusz, rozdział jedenasty, wers dwudziesty ósmy – rzuciła na odchodnym lady Salome i spojrzała na niego z politowaniem. – Markusie, zawołaj panią McCrae i poproś, żeby przyniosła gorący bulion i moje mikstury.

– Nie jestem chora! – pisnęła z oburzeniem Beth, wleczona na górę silną ręką lady Salome.

– Bzdura! Przeżyłaś szok, więc musisz się najeść, dużo pić i porządnie wypocząć. Dam ci coś na sen – oznajmiła starsza pani tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Uchyliła drzwi sypialni i stanowczym gestem wepchnęła Beth do środka.

– Zapamiętaj sobie moje słowa. Za pół godziny będziesz spała jak suseł.

Beth słuchała kojącego szumu morza. Niechętnie otworzyła oczy. W sypialni paliła się świeca, zasłony były zaciągnięte. Przy łóżku siedziała zaczytana Marta McCrae. Gdy podniosła wzrok znad książki i napotkała spojrzenie Beth, uśmiechnęła się szeroko.

– Jak się pani czuje, milady?

– Spałam? – Beth zmarszczyła czoło. – Dobry Boże! Pamiętam tylko, że lady Salome kazała mi wypić kieliszek madery i potem nic. Ciemność. Ojej, jestem okropnie głodna!

Marta zerwała się na równe nogi. – Jest świeżutki rosół ugotowany dziś po południu, milady. Skoczę na dół i zaraz przyniosę… – Proszę zaczekać! – przerwała Beth. Położyła dłoń na rękawie ochmistrzyni. – Marto, proszę mi odpowiedzieć na jedno pytanie. Czy wszyscy na Fairhaven wiedzą, jakim nikczemnikiem był mój dziadek?

Marta wierciła się niespokojnie, unikając wzroku Beth.

– Tak, milady. Każdy tu u nas zna dawne opowieści, ale tylko stary Jack Cade i niektórzy jego rówieśnicy pamiętają… – Załamała dłonie. – Tak mi przykro, milady. Sądziliśmy, że pani też słyszała, jak to było. Potem jego lordowska mość wyjaśnił Colinowi, że opowiadano pani całkiem inne historie. Baliśmy się, co z panią będzie, kiedy prawda wyjdzie na jaw… – Spojrzenie smutnych piwnych oczu, wyrażające głębokie współczucie, spotkało się ze wzrokiem Beth. – Ostatnimi czasy tyle mamy zmian. Jego lordowska mość zaczął się nami interesować, a potem nagle oznajmił, że pani dostaje Fairhaven, więc lękaliśmy się, co będzie z lady Salome i wielebnym Johnem. Wszystko się skomplikowało. Nie wiedzieliśmy, co z tego wyniknie.

Beth kiwnęła głową.

– Rozumiem. Mogę tylko zapewnić, że zainteresowanie wyspą okazywane przez lorda Trevithicka jest szczere. Tyle już zrobił dobrego…

Marta uśmiechnęła się. Można by pomyśleć, że słońce przedarło się przez chmury.

– Oj, milady! Teraz dopiero jesteśmy w kropce. Jak to mówią, osiołkowi w żłoby dano. Już wiemy, że zależy pani na pomyślności Fairhaven, ale lord Trevithick to dobry człowiek i wiele już dla nas zrobił. Gdyby się udało zatrzymać was oboje… – Umilkła w pół zdania, wstała i dygnęła wdzięcznie. – Przepraszam, milady. Nie chciałam być impertynencka. Zaraz przyniosę rosół.