ROZDZIAŁ ÓSMY

Przez cały następny tydzień Beth nie znalazła czasu na odwiedziny u Jacka Cade'a i rozmowę o swoim dziadku. Salome Trevithick uznała, że musi jak najszybciej zapoznać Beth z całą wyspą. Codziennie pakowała ją do dwukółki i obwoziła po okolicy, odwiedzając wieśniaków i dzierżawców. Pokazywała jej również najpiękniejsze miejsca na wyspie, zwane szumnie punktami widokowymi. Pod koniec tygodnia Beth miała zamęt w głowie. Mieszały jej się nazwiska i nazwy, ale z tych wycieczek płynęły także ogólniejsze wnioski. Beth miała okazję zobaczyć na własne oczy, jak bardzo Salome angażowała się w życie mieszkańców wyspy, którzy byli do niej głęboko przywiązani. Nową właścicielkę witali z należytym respektem, ale bez entuzjazmu. Beth nie zrażała się tym, ponieważ miała świadomość, że na szacunek i przywiązanie trzeba zasłużyć. Nie dostaje się ich za darmo. Naśladowała Salome, spędzając długie godziny w szkole i wybranych domach. Gawędziła z wieśniakami, czytała dzieciom książeczki i bawiła się z nimi na dworze, jeśli pogoda dopisywała. Niewiele czasu spędzała samotnie, a gdy miała wolną chwilę, chodziła na długie spacery, podziwiała widoki albo obserwowała morze i grę chmur na niebie.

Nie uszło jej uwagi, że Markus zrobił bardzo dobre wrażenie na swoich dzierżawcach. Sporo czasu spędzał z zarządcą Colinem McCrae. Omawiał z nim plany i propozycje dotyczące upraw oraz portu. Gdy była taka potrzeba, z innymi brał się do pracy i nie bał się pobrudzić sobie rąk przy codziennych, prozaicznych zajęciach. W jednym z gospodarstw budowano właśnie nową stodołę. Markus, rozebrany do pasa, od rana pracował z innymi.

Salome podjechała tam dwukółką i przywołała bratanka, a potem dobrodusznie kpiła z jego zatrudnień. Beth odwróciła wzrok, bo na widok obnażonego muskularnego torsu opalonego na brąz poczuła się zbita z tropu. Utkwiła spojrzenie w stadzie owiec pasących się nieopodal. Wkrótce jednak uświadomiła sobie, że niejako wbrew swojej woli przygląda się znów Markusowi, który poczuł na sobie jej wzrok. Podniósł głowę znad roboty i pytająco uniósł brwi, jakby chciał się dowiedzieć, o co jej właściwie chodzi i czy na pewno dobrze się czuje. Problem w tym, że samopoczucie Beth nie było najlepsze. Policzki miała rozpalone, serce jej kołatało, puls bardzo przyspieszył. Obawiała się, że ma gorączkę. Czy to influenza? Salome zerknęła na nią kątem oka i powiedziała z uśmiechem, że jej zdaniem Beth ma dosyć mocnych wrażeń i powinna wrócić do domu. Po tej zagadkowej uwadze ruszyła prosto do zamku.

Długie jesienne wieczory spędzali Salome, Beth i Markus razem w zamkowej jadalni i salonie. Po kilku dniach wspólnego bytowania w średniowiecznych murach Markus po kolacji podszedł do Beth i poprosił o chwilę rozmowy na osobności. Wyjaśnił, że przez jakiś czas pozostaną na Fairhaven, bo muszą czekać na powrót wielebnego Johna. Markus nie chciał opuścić wyspy, nie omówiwszy z nim i z Salome ważnych spraw dotyczących przyszłości ich obojga, co było niemożliwe, dopóki duchowny nie wróci z Exeter. Beth skwapliwie przyznała mu rację i chętnie zgodziła się przedłużyć pobyt na wyspie. Wolała nie sprawiać wrażenia, jakby zmierzała wymówić Trevithickom dom i pozbyć się ich z Fairhaven. Napisała do Charlotte list z wyjaśnieniem i zapewniła, że na Boże Narodzenie wróci do Mostyn Hall. Gdy się z tym wszystkim uporała, znalazła wreszcie czas, żeby odwiedzić starego wieśniaka, który znał jej dziadka.

Jack Cade mieszkał w samotnej chacie na niewielkim wzgórzu, którą od wioski dzieliło niespełna półtora kilometra. Z relacji Markusa wynikało, że przez całe życie pracował jako rybak, ale na starość nie mógł już wypływać w morze, więc żył samotnie z dala od ludzi. Inni wyspiarze uważali go za dziwaka, ale darzyli szacunkiem, ponieważ należał do grona najstarszych mieszkańców wyspy.

Beth podeszła do drzwi chaty wąską ścieżką obramowaną muszlami. Kilka rachitycznych krzewów rosło pod osłoną pomalowanych na biało ścian, a na trawie porastającej zbocze pagórka walały się stare liny i sieci. Między nimi spokojnie pasły się owce.

Beth nieśmiało zapukała do drzwi. Nadeszła wreszcie odpowiednia chwila, żeby porozmawiać z rówieśnikiem jej dziadka, od którego wiele mogła się dowiedzieć o swojej rodzinie. Była przejęta i podekscytowana. Drzwi skrzypnęły i uchyliły się nieco, a w szparze dostrzegła zgarbioną postać wiekowego starca. Uśmiechnęła się na powitanie.

– Wy jesteście Jack Cade? – odezwała się. – Nazywam się Beth Allerton. Mówiono mi, że znaliście mego dziadka, Charlesa Mostyna. Chciałam prosić, żebyście mi o nim opowiedzieli.

Stary rybak zmierzył ją badawczym spojrzeniem. Oczy miał bystre i lśniące niczym jastrząb, a twarz, szorstka i spalona słońcem na ciemny brąz, przypominała maskę z surowej, marnie wyprawionej skóry. Uśmiechnął się, pokazując poczerniałe, zepsute zęby.

– Tak sobie myślałem, że pani tu przyjdzie, milady. Zgadza się, znałem Charlesa Mostyna i niejedno mogę o nim opowiedzieć.

Beth zadrżała, ogarnięta niecierpliwością. Wkrótce miała poznać całą prawdę i usłyszeć, co się wydarzyło tamtej nocy, gdy lord Mostyn stracił życie.

– Niech jaśnie pani wejdzie do środka i usiądzie sobie powiedział staruszek z uroczą, staroświecką kurtuazją.

Cofnął się, przepuszczając ją w drzwiach, i gestem zaprosił do środka. Zrzucił na podłogę sieci i pływaki pozostawione w fotelu stojącym najbliżej kominka. Beth usiadła i rozejrzała się z ciekawością. W chacie była tylko jedna izba, schludna i starannie urządzona. W kominku płonął ogień. Na ścianach wisiały rozmaite znaleziska wyrzucone na brzeg przez fale i obrobione wcześniej przez nie na podobieństwo osobliwych dzieł sztuki: wielkie poroże, butelka z ciemnego szkła, zbielała i dziwnie powyginana gałąź. Zapewne Cade od dawna kolekcjonował takie ciekawostki.

Starzec usiadł w fotelu naprzeciwko Beth. Mrucząc i pojękując, wiercił się tak długo, aż znalazł odpowiednią pozycję. Przysunął sobie butelkę whisky i postukał fajką o poręcz fotela, żeby wyrzucić popiół. Napełnił cybuch świeżym tytoniem. Zapalił i długo pykał w milczeniu, aż fajka dobrze się rozpaliła. W izbie zapachniało wonnym dymem i alkoholem.

– Charles Mostyn… – zaczął z namysłem. – Rządził tu, zanim nastał stary lord. Mówiliśmy o nim: Wredniak. Wredny Lord. – Głos mu się załamał i przeszedł w starczy chichot. – Całkiem inny od tego młodziaka, który tu do nas zjechał. Widać, że miastowy, ale dobry człowiek. Może ze spróchniałego pnia wyszła cudem nowiutka, zdrowa latorośl.

Beth milczała i nie popędzała starego, chociaż jej cierpliwość została wystawiona na trudną próbę. Uśmiechnęła się do Cade'a. Chętnie słuchała, jak wyspiarze chwalą Markusa. W ostatnim tygodniu często miała po temu sposobność.

– Stary lord… – ciągnął Jack Cade. – Podły był bez dwóch zdań. Mostyn też. Obaj siebie warci, łotry. Jedno licho. A my z deszczu pod rynnę.

Beth wyprostowała się i lekko zmarszczyła brwi. Nie wierzyła własnym uszom!

– Z deszczu pod rynnę? – powtórzyła z niedowierzaniem. – Jedno licho? Cade, jakże to?

Starzec zaciągnął się dymem z fajki. – Trevithick był popędliwy i gwałtowny, Mostyn okrutny podstępny. Jeden krzywdził ludzi w gniewie, a ten drugi z mściwości. Łebski był z niego facet, wie pani? – Surowy wzrok Cade'a przygwoździł Beth do fotela. – Ściągnął nam tu handlarzy, choć mówiliśmy, żeby tego nie robił, bo trefny towar sprowadzi na nas same kłopoty. Ale nie słuchał. On i jego kompani potrzebowali sporo grosza. – Trefny towar?

– No pewnie! Stary lord zadawał się z przemytnikami! – oznajmił tryumfalnie Jack Cade. – Handel szedł wtedy na całego. Statki tylko śmigały wzdłuż wybrzeża. Taka prawda! Kto miał łódź, ładował towar i jazda! Ale Mostyn przebił wszystkich, bo miał wyspę. Rządził tutaj żelazną ręką i robił, co chciał.

Beth siedziała ze ściśniętym gardłem. Nie to spodziewała się usłyszeć. Inne legendy opowiadano jej przed laty w pokoju dziecinnym w Mostyn Hall. Odchrząknęła nerwowo.

– Jesteście pewni, Cade? Rzecz w tym… – Napotkała jego bystre, przeszywające spojrzenie. – Chodzi o to, że w rodzinnych historiach Charles Mostyn został przedstawiony całkiem inaczej.

– A co mieli jaśnie pani opowiadać? Kto by tam chciał mówić całą prawdę ślicznej dzieweczce, która wcześnie straciła rodziców i została sama, samiuteńka? – wyjaśnił z prostotą starzec. – Mostynowie sporo chcieliby ukryć przed światem, oj sporo.

Beth westchnęła głęboko. Trzęsła się cała do tego stopnia, że musiała mocno zacisnąć dłonie, aby przestały dygotać. Nie radosne oczekiwanie, tylko bolesne cierpienie wywołało te dreszcze. Było jej ciężko na sercu, gardło miała tak ściśnięte, że nie potrafiła wykrztusić słowa, ale postanowiła wytrwać do końca opowieści. Musiała poznać całą prawdę.

– Co się wydarzyło? – szepnęła. – Chodzi mi o to, jak Charles Mostyn skończył życie.

Cade popatrzył na nią współczująco. Litował się nad nią. Kolejny cios prosto w serce. Teraz spodziewała się najgorszego.

– W końcu między przemytnikami handlującymi nielegalnie na naszych wodach tyle było scysji, że Trevithick i Mostyn stanęli do walnej rozprawy. – Starzec zakasłał. – Trevithick wygrał i zagarnął wyspę. Od tamtej pory nikt Mostynów nie postawił na niej stopy. Pani jest pierwsza.

– Jak Trevithick zdobył wyspę? – zapytała Beth.

Wpatrywała się uważnie w starego rybaka, który sięgnął po butelkę whisky, pociągnął z niej tęgi łyk, otarł usta rękawem i cmoknął wargami.

– Aha! Ostatnia awantura. Wie pani, wtedy poszło o ładunek brandy, na który czekał Mostyn. Handlarze dostarczyli towar na czas, ale Mostyn spóźnił się na spotkanie. Trevithick go ubiegł i przejął ładunek. Zaproponował przemytnikom podwójną cenę w zamian za odstąpienie ładunku i pomoc w zagarnięciu wyspy. – Cade smutno pokiwał głową. – Nie musiał ich długo przekonywać. Mostyn był powszechnie znienawidzony. Trevithick również uchodził za łotra, ale przynajmniej dobrze płacił, więc gdy Mostyn zjawił się wreszcie, napadli go i rozsiekli na kawałki. Jaśnie pani raczy mi darować. Przy damie nie mówi się takich rzeczy, ale było, jak było i już.