– Lady Allerton, proszę do salonu.

Beth najchętniej pobiegłaby do swego pokoju, ale zorientowała się natychmiast, że to nie jest zaproszenie, tylko rozkaz. Nie protestowała, gdy Markus zdjął jej płaszcz z czarnego aksamitu, jeszcze niedawno wytworny i nieskazitelnie czysty, a po kilku podróżach mocno poplamiony i wygnieciony. Obawiała się, że praczka nie zdoła go doczyścić. Nowa rzecz, a będzie do wyrzucenia.

Markus otworzył przed Beth drzwi salonu. Przyglądała mu się, gdy rozdmuchiwał żar na kominku i dokładał polan do ognia. Podszedł do srebrnej tacy umieszczonej na kredensie.

– Proponuję brandy przed snem, żeby się pani trochę rozgrzała.

Nie żałował bursztynowego trunku. Gdy podszedł do niej z kieliszkiem, wypiła mały łyk i natychmiast poczuła, że alkohol przepala wnętrzności. Pierwsze wrażenie było nieprzyjemne, ale Markus miał rację. Brandy naprawdę rozgrzewała.

Wskazał jej fotel przy kominku i sam usiadł po drugiej stronie. W przyćmionym świetle jego twarz wydawała się poważna i smutna. Podniósł głowę i spojrzał jej prosto w oczy. Poczuła dziwne kołatanie serca. Markus uśmiechnął się lekko.

– Przekonałem się, że taki drobiazg jak drzwi zamknięte na klucz nie powstrzyma pani od urzeczywistnienia swoich zamiarów. Nie znam nikogo, kto byłby w swoich dążeniach równie nieustępliwy jak pani.

Beth nonszalancko wzruszyła ramionami, unikając jego wzroku.

– W sprzyjających okolicznościach można otworzyć drzwi, jeśli klucz tkwi w zamku po drugiej stronie.

Markus wybuchnął śmiechem, a potem stłumił ziewanie. Usadowił się wygodnie w fotelu i oparł stopy na kamiennym obramowaniu kominka.

– Proszę mi wybaczyć swobodną pozę, ale to był długi i męczący dzień. Colin McCrae pokpił sprawę i zostawił klucz w zamku. Prosiłem go, żeby osobiście wszystkiego dopilnował, ale w przeciwieństwie do mnie nie docenił pani. – Spojrzał na nią i uśmiechnął się lekko. – Proszę mi wierzyć, droga lady Allerton. Postanowiliśmy tak dla pani dobra.

Beth upiła łyk brandy.

– Nienawidzę, kiedy ludzie tak mówią, bo zwykle okłamują i mnie, i siebie. Przed czym chciał mnie pan chronić? Przed moją własną ciekawością?

Markus kiwnął głową.

– Owszem, a także przed bujną wyobraźnią, która dzisiejszej nocy już podsunęła pani interesujące, ale nieprawdziwe wyjaśnienie. – Posmutniał i skrzywił się. – Muszę przyznać się do błędu. Słusznie mnie pani skarciła. Zamiast więzić panią w sypialni, powinienem wyznać całą prawdę. Bardzo przepraszam, że tego nie zrobiłem.

Beth upiła kolejny łyk. Płynny ogień rozgrzewał ją od środka. Na policzki wrócił rumieniec, a obolałe ramiona i nogi mniej dawały się we znaki.

– A jaka jest prawda, milordzie? Markus poprawił się w fotelu.

– Rzecz w tym, że pewien holenderski korsarz nazwiskiem Godard wykorzystuje sprytnie wrogość między Anglią i Ameryką. Od pewnego czasu grasuje w tym rejonie, napadając statki, które płyną z Bristolu. – Pochylił się i dołożył do ognia. – Broń, którą pani widziała, powierzył mi kapitan Marchant z marynarki jego królewskiej mości. Marchant chce uzbroić cały region, żeby rozprawić się z korsarzami. Możemy atakować bez uprzedzenia, gdy wróg znajdzie się w zasięgu strzału. Jutro przyniesiemy tu z „Marie Louise” więcej broni. – Uśmiechnął się do Beth. – Oto dlaczego byłem dziś zajęty w środku nocy, lady Allerton.

– Naprawdę uważa pan, że wyspa może zostać zaatakowana przez korsarzy? – spytała po chwili zaniepokojona Beth.

– Mało prawdopodobne. – Markus wstał i powtórnie napełnił jej kieliszek. – Godard niewiele zyska, zdobywając Pairhaven. Nie założy tu kwatery, ponieważ brak mu środków, żeby bronić wyspy. Mógłby ją splądrować, szukając żywności, ale niewiele tu znajdzie, bo niemal wszystko trzeba sprowadzać. Bardziej mu się opłaca atakować statki. Przyznaje, że zataiłem to przed panią, bo póki zagrożenie jest mało realne, lepiej nie wzbudzać paniki. Po co miałbym panią na próżno niepokoić?

Beth jednym haustem opróżniła kieliszek.

– Rozumiem. W przeciwieństwie do mnie lady Salome ma dość odwagi, żeby usłyszeć całą prawdę, tak?

– Podsłuchiwała pani? – Markus uśmiechnął się porozumiewawczo. – McCrae i ja musimy bardziej uważać, kiedy obmawiamy bliźnich. – Wzruszył ramionami. – Chodzi o to, że ciotka Sal przy wszystkich swoich dziwactwach od lat doskonale sobie radzi z problemami Fairhaven. Miała już do czynienia z przemytnikami i piratami. Umiała przywołać ich do porządku, natomiast pani, droga lady Allerton, żyła do tej pory… pod kloszem.

Beth puściła mimo uszu tę uwagę i nie podjęła tematu, bo znacznie bardziej interesowały ją inne kwestie.

– Po co ten osobliwy kamuflaż: trumny, kaplica…

– Żeby innym zamydlić oczy. – Markus zachichotał. – Im mniej ludzi wie o broni, tym lepiej. Poza tym trumny świetnie nadają się do transportu broni. Uznaliśmy z Marchantem, że trzeba wystrzegać się szpiegów. Nie można wykluczyć, że korsarze mają na wyspie swoich ludzi, a ci węszą…

– Niczym ja – wpadła mu w słowo i posmutniała.

Uświadomiła sobie, że po raz kolejny z mylących fragmentów rzeczywistości ułożyła zawiłą i z gruntu nieprawdziwą opowieść. Przypomniała sobie skargę Markusa. Słusznie miał do niej pretensje, że ustawicznie podejrzewa go o najgorsze postępki. Zakłopotana przygryzła wargę. Oba jego zarzuty wydawały się uzasadnione: dała się ponieść wyobraźni, a także próbowała zrobić z niego nikczemnika. Odstawiła pusty kieliszek na stół z orzechowego drewna.

– Przepraszam, milordzie.

– Za co, lady Allerton? – Nie wstając z fotela, wychylił się do przodu. Kieliszek trzymał w obu dłoniach. – Za niesprawiedliwą ocenę mojej osoby, za ucieczkę czy zamknięcie w piwnicy?

Beth spojrzała na niego i pospiesznie odwróciła wzrok. Badawcze spojrzenie nie pasowało do lekkiego tonu. Miała wrażenie, że mimo pozorów nonszalancji poczuł się urażony jej zachowaniem.

– Za wszystko, milordzie. Już wcześniej usiłowałam dać panu do zrozumienia, jak bardzo mi przykro, że z powodu mego wybryku utknął pan na pewien czas w piwnicznej izbie… – Szukała odpowiednich stów. – Zapewniam, że ogromnie żałuję tamtego postępku.

– Czyżby? – Obserwował ją z kamienną twarzą. Daremnie łudziła się, że szczerą skruchą ułagodzi jego gniew. Zasmucona, przyjęła do wiadomości, że o amnestii nie ma mowy.

– Chciałam pierwsza dotrzeć na Fairhaven, więc uznałam, że muszę pana wyeliminować z gry! – wybuchnęła. – Ta wyspa zawsze była dla mnie najważniejsza, ale sądziłam, że od pana nie mogę oczekiwać pomocy.

– Chciała pani powiedzieć, że nie miała pani do mnie zaufania, chociaż dałem słowo, że Fairhaven będzie pani własnością – podsumował cicho Markus. Milczała, nie wiedząc, co mu na to odpowiedzieć. Przyglądał się jej z rozbawieniem. – Muszę przyznać, że miała pani powody, żeby mi nie ufać. Dwukrotnie złamałem dane słowo, wiec dlaczego miałaby pani uwierzyć, że za trzecim razem się poprawię?

– Nie… Ja. – Beth spochmurniała. Wywody Markusa wydały jej się nielogiczne, ale nie potrafiła wskazać błędów w jego rozumowaniu. Była zmęczona, kręciło jej się w głowie, nie potrafiła zebrać myśli. Położyła dłonie na kolanach, splotła palce i utkwiła w nich wzrok.

– Myślę, że nie godzi się tak mówić, milordzie – odparła pospiesznie, lękając się, że lada chwila zabraknie jej odwagi. – Ufam panu i przyznaję, że postępowałam niewłaściwie. Bardzo przepraszam, jeśli poczuł się pan dotknięty… urażony moim zachowaniem. – Podniosła wzrok i uśmiechnęła się przez łzy. – Na szczęście znowu ze sobą rozmawiamy. To dobry omen.

Markus wyciągnął rękę i dotknął jej splecionych palców.

– Martwiła się pani, że byliśmy poróżnieni?

Beth wpatrywała się w niego jak zaczarowana. Nie mógł? odwrócić wzroku. Patrzył na nią tak czule, że zrobiło jej się ciepło na sercu. Łzy ponownie napłynęły jej do oczu. Nie wiele brakowało, żeby wybuchnęła płaczem.

– Naturalnie… – Odchrząknęła zakłopotana. – To milczenie było nader nieprzyjemne.

Uśmiechnięty Markus uniósł dłoń i machinalnie owinął wokół palca ciemny lok. Uporczywie patrzył jej w oczy.

– Jestem tego samego zdania.

– A zatem… – Beth wstrzymała oddech. – Znów będziemy… przyjaciółmi, milordzie?

– Przyjaciółmi? – powtórzył z roztargnieniem. – Nie sądzę, lady Allerton. Moim zdaniem nie wystarczy nam przyjaźń. Łączy nas gorące uczucie. Możemy być zaprzysięgłymi wrogami albo namiętnymi kochankami. Żadnych namiastek!

Pogłaskał Beth po policzku i delikatnie uniósł jej brodę, wpatrując się w piękne usta.

– Czy naprawdę potrafi mi pani zaufać?

– Tak – szepnęła.

Roześmiał się, pochylił się jeszcze bardziej, cmoknął ją w usta i cofnął rękę.

– Znów mnie pani przechytrzyła, lady Allerton – mruknął trochę rozżalony, pomagając jej wstać i prowadząc ku drzwiom salonu. – Ja tu żebrzę o pani zaufanie i co się dzieje? – Z niedowierzaniem pokręcił głową. – Powinna pani teraz spojrzeć w lustro. Oto prześliczna, leciutko wstawiona.

młoda dama patrzy na mnie tak ufnie jak mała dziewczynka.

To naprawdę odpowiedni moment, żeby w ten sposób na mnie popatrzeć. Ma pani bezbłędne wyczucie czasu.

Zapalił świecę, kpiąco uniósł brwi i wręczył jej lichtarz.

– Mam nadzieję, że sama trafi pani do swego pokoju.

W moim towarzystwie nie byłaby pani bezpieczna.

Beth wzięła od niego świecę i bez słowa wbiegła po schodach. Miała świadomość, że jest mocno wstawiona, ale wszystkiemu winien Markus, bo dolewał jej brandy. Mniejsza z tym! Bardziej interesował ją całus, który wiele obiecywał. Markus zachował się dziś jak dżentelmen, ale jego ton zapowiadał, że w przyszłości uczucia wezmą górę nad konwenansami. Wrogowie czy kochankowie? Beth już dokonała wyboru i choć była podchmielona, myślała trzeźwo. Zamknęła za sobą drzwi sypialni i przekręciła klucz w zamku.

Na razie wystarczyło jej, że pogodziła się z Markusem, że znowu są w przyjaźni, ale w przyszłości… Szybko zdjęła ubranie, położyła się do łóżka i zdmuchnęła świecę.