Odsunęła rygiel, nacisnęła wielką klamkę i popchnęła je mocno. Ani drgnęły. Cofnęła się, marszcząc brwi.

Wieczorem nie stawiały oporu i łatwo chodziły na starannie naoliwionych zawiasach, z czego wniosek, że zostały zamknięte na klucz… z zewnątrz. Raz jeszcze nacisnęła klamkę i popchnęła je z całej siły. Na próżno.

Uklękła i przyłożyła oko do dziurki. Tkwił w niej klucz wsunięty od strony korytarza. Ogarnęło ją oburzenie, gdy potwierdziły się jej najgorsze przeczucia. Markus zamknął ją w pokoju! Domyślała się, dlaczego tak haniebnie z nią postąpił.

Wstała i podbiegła do swego sakwojaża. Wyjęła z niego pudełko, w którym trzymała szpilki do upinania włosów. W rogu sypialni stało wiekowe drewniane biurko. Beth była niemal pewna, że w jednej z szuflad widziała duży arkusz mięsistej bibuły do suszenia atramentu. Znalazła go i wróciła do drzwi. W szeroką na dwa i pół centymetra szparę pod nimi wsunęła papier tak, żeby większa jego część znalazła się w korytarzu. Jedną z długich szpilek pogrzebała w zamku. Pierwsza okazała się zbyt giętka, ale drugą, sztywniejszą, udało jej się wypchnąć klucz. Dobiegł ją stłumiony przez bibułę, cichy odgłos.

Wstrzymała oddech i ostrożnie pociągnęła arkusz. Klucz utknął w wąskiej szparze. Przygryzając wargę, ostrożnie manewrowała bibułą, starając się nie stukać metalem o drewno. Po kilku chwilach dręczącej niepewności chwyciła nareszcie upragnioną zdobycz.

Otrzepała spódnicę, przekręciła klucz w zamku i uchyliła drzwi. Korytarz oświetlony światłem pojedynczej lampy był pusty. Zamknęła za sobą drzwi i na palcach podeszła do schodów.

Potrzebowała kilku minut, żeby w labiryncie ciemnych korytarzy i klatek schodowych zamku Saintonge znaleźć drogę do frontowych drzwi. Poruszała się wolno, żeby nie robić hałasu. Gdy przecinała wielką jadalnię, omal nie wpadła na służącą niosącą z kuchni stos czystych talerzy. Na szczęście spostrzegła ją i schowała się w cieniu kolumny. Tuż przy frontowych drzwiach musiała kryć się przed Martą McCrae, która ze świecą w ręku schodziła po schodach wiodących do dziecinnego pokoju. W końcu udało się Beth niepostrzeżenie wydostać z zamku. Gdy biegła przez trawnik, serce biło jej tak mocno, że musiała na chwilę przystanąć pod osłoną murów zamkowych.

Noc była pogodna, ale wiał ostry wiatr. Beth szybko zdała sobie sprawę, że trzeba być idiotką, żeby po ciemku, bez latarni schodzić wąską, stromą drogą wyciętą w klifowym zboczu. Nawet za dnia taki marsz wymagał skupienia i zdwojonej uwagi. Co gorsza, mogła natknąć się przypadkiem na chodzących własnymi ścieżkami przemytników. Postanowiła ukryć się za skałą, poczekać, aż wrócą, i przyjrzeć się zagadkowemu ładunkowi Marchanta. Długo siedziała bez ruchu, zmarznięta i mocno znudzona. W końcu jednak ujrzała z daleka nikłe płomyki, a potem usłyszała chrzęst kamieni i odgłos kroków. Przemytnicy wracali z towarem. Cofnęła się w cień pod skalnym nawisem, skąd mogła bezpiecznie ich obserwować.

W samą porę! Po chwili jej oczom ukazał się interesujący widok. Mężczyźni z latarniami szli gęsiego pod górę. Beth poczuła się nieco rozczarowana, bo nie mieli ze sobą elementarnych przemytniczych akcesoriów, o których czytała w powieściach, a mianowicie osiołków dźwigających kosze wypełnione butelkami wina oraz belami kosztownych tkanin.

Ujrzała dwie trumny niesione na ramionach przez wieśniaków i marynarzy z załogi „Marie Louise”. Rozpoznała w półmroku ich twarze. Był wśród nich Markus, a także Colin McCrae. Szli na przedzie, wraz z innymi niosąc trumnę.

Nie miała pojęcia, że na pokładzie „Marie Louise” było dwu nieboszczyków czekających na pochówek. Zapewne Markus nie chciał jej martwić złymi nowinami. Może to miał na myśli McCrae, gdy pytał, czy należy ją wtajemniczyć? Kto wie? Ta sprawa to jedna wielka zagadka.

Im dłużej analizowała fakty, tym bardziej się zdumiewała. Mężczyźni niosący trumny uśmiechali się i zagadywali do siebie. Nie przypominali żałobników, którzy mają zwykle ponure twarze. Otuliła się płaszczem i szukając lepszej kryjówki, weszła głębiej pod skalny nawis. Czym był ładunek Marchanta, o którym wspomniał Markus? Może to właśnie trumny? Dlaczego je ukrywano? Czyżby śmierć nastąpiła w podejrzanych okolicznościach? Z jakiego powodu nie czekano do świtu, żeby oddać zmarłym ostatnią posługę? Czemu zamknięto ją w pokoju? Może ktoś pragnął się upewnić, że nocny marsz odbędzie się bez niewygodnych świadków.

Gdy ostatni wędrowcy znikali w mroku, Beth wyszła z kryjówki i ruszyła za nimi skrajem drogi, żeby pozostać w cieniu. Szli w stronę wioski. Przed sobą widziała nikłe płomyki, a blask księżyca oświetlał drogę. Potykała się często i kilka razy omal nie upadła. Przysięgła sobie w duchu, że kiedy jej nazwisko zostanie wpisane do stosownych rejestrów i stanie się pełnoprawną właścicielką Fairhaven, przede wszystkim zadba o drogi.

Gdy dotarła na skraj osady i mijała pierwsze domy, mężczyźni niosący trumny wchodzili do kościoła. Właściwy adres, pomyślała Beth. Może naprawdę zamierzali pochować zmarłych?

Było jej zimno, a ręce i nogi odmawiały posłuszeństwa. Czuła się głupio, bo po raz kolejny niepotrzebnie dała się ponieść wyobraźni. Już miała zawrócić i odejść, gdy nagłe usłyszała głośny trzask i głos Markusa:

– Uważać tam! Marchant nie będzie zadowolony, jeśli uszkodzimy mu towar.

Zaciekawiona na nowo Beth minęła cmentarz, podbiegła do drzwi kościoła i ostrożnie zajrzała do środka. Wiedziała, że ryzykuje, lecz w przedsionku było ciemno, a wszyscy mężczyźni weszli już do kościoła, więc uznała, że może rzucić okiem na ich smutne brzemię.

W słabym blasku latarń oświetlających niewielką kaplicę zobaczyła ustawione przed ołtarzem trumny. Masywna kolumna zasłaniała widok. W kaplicy czuło się zapach kurzu i zetlałego aksamitu. Beth przemknęła pod ścianą, ukryła się za kamiennym nagrobkiem jakiegoś Mostyna i wyciągnęła szyję, rozglądając się uważnie.

Dwie latarnie ustawione po obu stronach ołtarza rzucały światło na trumny. Marynarze bezceremonialnie odrywali ich wieka, nie okazując zmarłym ani krzty szacunku. Skrzypiały podważane łomem deski, kawałki drewna sypały się na wszystkie strony. Wieka odpadły. Beth wstrzymała oddech.

– Piękna robota – usłyszała głos pochylonego nad trumną marynarza.

– Lepszej być nie może – przytaknął drugi, wyjmując ze środka jakiś przedmiot. Stal błysnęła w świetle latarni. Beth westchnęła cicho. Marynarz trzymał w ręku strzelbę z wypolerowaną metalową lufą, a z trumny sypały się pistolety.

Beth poczuła nagle dziwne mrowienie na karku i ramionach. Doskonale znała to niewytłumaczalne doznanie. Znieruchomiała, wpatrzona się w osobliwą scenę rozgrywającą się na jej oczach. Kilku marynarzy trzymało w rękach pistolety. Oglądali je z widocznym uznaniem. Colin McCrae zagadnął jednego z mężczyzn, którzy mocowali na nowo wieka trumien. Markus zniknął.

Beth odwróciła się wolno i popatrzyła na rząd pustych ławek. Ze ścian spoglądały na nią osnute pajęczynami marmurowe popiersia dawnych właścicieli Fairhaven. Nikt się nie czaił za jej plecami. Ruszyła ku drzwiom. Ukryta w cieniu, skradała się na palcach. Co kilka kroków przystawała, rozglądając się na wszystkie strony. Nie widziała nikogo, ale miała wrażenie, że jest obserwowana. Kątem oka dostrzegła ciemną sylwetkę.

Westchnęła przerażona. Miała wrażenie, że ten dźwięk odbił się echem w ciemnej kaplicy. Marynarze odłożyli broń i popatrzyli na nią, a spod niskiego łuku wyszedł Markus i zastąpił jej drogę.

– Dobry wieczór, lady Allerton – powitał ją uprzejmie. – Kto by pomyślał, że tu panią zastanę? Jakże się cieszę z naszego spotkania!

Przez chwilę była zdecydowana odepchnąć go i uciec, ale chwycił ją mocno za ramię. Gdyby chciała się wyrwać, musiałby wdać się w szarpaninę.

– Zauważyłem pewną prawidłowość – ciągnął tonem salonowej pogawędki. – Ilekroć się spotykamy, pani przede mną umyka. Mam prośbę, lady Allerton. Proszę dzisiaj tego nie robić. Musiałbym panią gonić, a w ciemności łatwo można stracić równowagę i spaść ze skał do morza. Wolałbym nie narażać pani na takie niebezpieczeństwo.

Przez moment mierzyli się wzrokiem. Po chwili Beth odetchnęła głęboko.

– Powinnam wiedzieć, że nie zdołam się przed panem ukryć. Ciekawe, dlaczego nie wypłoszył mnie pan stąd, nim zobaczyłam strzelby i pistolety. – Dostrzegła uśmiech na jego twarzy.

– Z jakiego powodu miałbym panią stąd wyganiać? Prawo nie zabrania nocnych spacerów po wyspie i zabawy w chowanego. Może pani chodzić i podglądać do woli.

– Jak pan śmie mówić o prawie! – zawołała oburzona. – Nie ulega wątpliwości, że szmugluje pan broń i zamierza nią handlować dla marnego… – Umilkła, bo Markus wybuchnął śmiechem.

– Tak pani to widzi? Droga lady Allerton, ustawicznie poraża mnie bogactwo pani wyobraźni. Pozwolę sobie zauważyć, że nie jesteśmy bohaterami awanturniczej powieści gotyckiej. – Głos mu się zmienił, a twarz przybrała wyraz powagi. – Przykro mi, bo znów podejrzewa mnie pani o najgorsze.

Ogarnięta wyrzutami sumienia, wyrwała ramię z jego uścisku i cofnęła się, nerwowo wygładzając płaszcz.

– Owszem, ale sam pan jest sobie winien. Pańskie postępowanie było mocno podejrzane. Nie ufałam panu, bo okazało się, że jestem uwięziona w swoim pokoju.

– Porozmawiamy o tym po powrocie do zamku – odparł Markus. Pociągnął ją za sobą ku drzwiom kaplicy. Mijając swoich ludzi, sięgnął po latarnię. Gdy ramię przy ramieniu wyszli z przedsionka, blask płomienia pełzał po nagrobnych płytach i bramie przykościelnego cmentarza, do której prowadziła kamienna ścieżka. Markus łagodnym, lecz stanowczym ruchem wziął Beth pod rękę. Poszli razem drogą wiodącą do zamku.

– Proszę trzymać się blisko mnie – odezwał się nagle. – Nietrudno tutaj o wypadek. Mogła pani w ciemnościach skręcić nogę.

W drodze powrotnej oboje milczeli. W świetle księżyca i przy blasku latarni droga była doskonale widoczna, ale zmarznięta i zdenerwowana Beth opadła z sił i ledwie powłóczyła nogami. Ucieszyła się, gdy Markus otworzył przed nią dębowe wrota zamku i gestem zaprosił ją do sieni.