– Niestety, musiał popłynąć do miasta – przerwała rozpromieniona Salome. – Został wezwany przez biskupa, moi mili. Zapewne doniesiono, że John w ubiegłym miesiącu po pijanemu odprawiał nabożeństwo, no i jego ekscelencja wezwał mi braciszka na dywanik.

– Kto by się dziwił wielebnemu? Na Fairhaven nie ma co robić, to się pije – zwołał ktoś z tłumu.

Markus zwrócił się ku pogodnym wieśniakom czekającym cierpliwie, aż się z nimi przywita. – Dziękujemy za miłe przyjęcie – powiedział, podnosząc nieco głos, żeby go słyszeli. – Cieszę się, że mimo fatalnej pogody szczęśliwie tu dotarliśmy.

– Niech wasza lordowska mość poczeka, aż pogoda naprawdę się popsuje! Jest na co popatrzeć! – odpowiedział ktoś z poddanych.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem.

– Na pewno będzie po temu sposobność! – zawołał uśmiechnięty Markus. – Zapewniam, że spotkanie z wami jest dla mnie wielką radością. A teraz chciałbym wam przedstawić lady Allerton, nową właścicielkę tej wyspy. – Ku wielkiemu przerażeniu Beth, przyciągnął ją do siebie i mówił dalej: – Wiem, że wielu z was pamięta dziadka lady Allerton, Charlesa Mostyna. Zapewne ucieszy ich nowina, że wyspą znów będzie władać ktoś z jego rodziny.

Tłum szemrał. Beth stojąca obok Markusa przestała się uśmiechać, widząc zmienione twarze zebranych wokoło poddanych. Wesołość i zadowolenie ustąpiły miejsca niepewności, a nawet zafrasowaniu. Ludzie szeptali między sobą, a niektórzy spoglądali na Beth z jawną wrogością. Nawet Salome Trevithick spochmurniała. Beth przygryzła wargę. Nie dziwiła się, że wyspiarzy zaniepokoiła nowina o zmianie właściciela posiadłości, ale zabolało ją, że ich reakcja była tak szybka i jednoznaczna.

Zapadło krępujące milczenie. Młoda kobieta stojąca w pierwszym rzędzie pochyliła się i powiedziała coś na ucho do jasnowłosej dziewczynki, która tuliła się do niej. Po chwili mała z ociąganiem podeszła do Beth i podała jej więdnący bukiecik.

– Witamy na wyspie, milady – szepnęła.

Beth zapomniała o nieprzyjaznym tłumie i swoim opłakanym wyglądzie. Uśmiechnęła się serdecznie, przyklękła, żeby wziąć kwiatki, i ucałowała dziewczynkę, która podniosła główkę i spojrzała na nią wielkimi, poważnymi, niebieskimi oczyma, a potem uśmiechnęła się szeroko, wsadziła kciuk do buzi i pobiegła do matki. Wśród wyspiarzy znowu rozległy się pomruki, tym razem świadczące o umiarkowanej aprobacie.

– Świetnie się spisałaś, kochanie – mruknęła Salome Trevithick dość bezceremonialnie, ale z uznaniem. Chwyciła Beth za łokieć i pomogła jej wstać. – Pozwólcie dzieciom przyjść do mnie! Mateusz, rozdział dziewiętnasty, wers czternasty. – Wzięła Beth pod rękę i pociągnęła ją ku zamkowym schodom. – Obawiam się, że niektórzy z tutejszych mieszkańców mają dobrą pamięć i bardzo złe wspomnienia, ale jak to mówią, co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr, natomiast o zmarłych albo nie mówi się wcale, albo dobrze.

Nim Beth zdążyła poprosić o wyjaśnienie osobliwych wynurzeń, była już w zamku i zapomniała o zagadkowych słowach, olśniona wspaniałością zamkowych wnętrz. Grube mury Saintonge wzniesiono w trzynastym wieku, ale wystrój okazał się znacznie późniejszy. Wielka sień z kamienną posadzką była starannie utrzymana i ozdobiona gobelinami. W gablotach przechowywano wypolerowane srebra. Salome zaprowadziła Beth na górę. W południowym skrzydle znajdowały się bogato urządzone pokoje gościnne: ogromna sypialnia o dużych oknach z widokiem na morze i salon, w którym na kominku buzował ogień. Była również nowoczesna łazienka z największą wanną, jaką Beth kiedykolwiek widziała. Wróciła do sypialni, podbiegła do okna z kamiennym obramowaniem i zamarła w bezruchu, podziwiając rozległą morską panoramę. Westchnęła ukradkiem.

– Jakie to piękne!

– Niech cię Bóg błogosławi, moje dziecko – powiedziała cicho lady Salome. Miała łzy w oczach. – Przyślę ci Martę McCrae. To nasza ochmistrzyni. Mądra kobieta, pomoże ci we wszystkim. Jest matką ślicznej dziewczynki, która powitała cię na dziedzińcu. Dzisiaj przyniesie ci kolację do sypialni. Dopiero jutro siądziemy do stołu en familie. Zapewne jesteś zbyt zmęczona, żeby myśleć o towarzyskich rozrywkach.

– Dziękuję – odparła z wdzięcznością Beth.

Po długiej i męczącej podróży naprawdę potrzebowała odpoczynku, a poza tym chciała w spokoju przemyśleć wydarzenia ostatnich dni. Lady Salome uśmiechnęła się i wyszła. Poły czerwonego płaszcza unosiły się niczym rozłożone skrzydła. Beth usiadła na wyłożonym poduszkami okiennym parapecie. Zauroczona patrzyła na zatokę i na morze w oddali.

Pół godziny później nadal tam siedziała, wpatrzona w morski pejzaż. Marta McCrae zapukała do drzwi i nieśmiało weszła do pokoju, niosąc tacę z wieczornym posiłkiem.

– Ma pani jakieś życzenia, milady? – zapytała z wyraźną rezerwą.

Rozpromieniona Beth odwróciła się do niej.

– Nie, dziękuję. Mam tu wszystko, czego mi potrzeba. Cudowne miejsce! Jestem zachwycona jego urodą.

Marta McCrae uśmiechnęła się z przymusem. W przeciwieństwie do jasnowłosej i niebieskookiej córki była szatynką o piwnych oczach i jasnej, piegowatej cerze. Wydawała się przygnębiona i pełna obaw. Beth zastanawiała się, z czego wynika to zdenerwowanie.

– Długo mieszka pani na Fairhaven? – zapytała, chcąc ją trochę ośmielić.

Ochmistrzyni pokiwała głową.

– Kawał czasu, ale lady Salome i nasz wikary są tu o wiele dłużej. Przyjechałam wkrótce po ślubie, gdy stary lord zatrudnił Colina jako zarządcę. – Nagłym ruchem świadczącym o wielkim napięciu wytarła ręce w fartuch. – Nie jest nam łatwo. Zimy bywają surowe, a lord… myślę, że czasami zapominał o naszym istnieniu. – Westchnęła ciężko. – Dlatego mieliśmy nadzieję… Kiedy doszły nas słuchy o rychłych odwiedzinach młodego lorda, łudziliśmy się, że… – Zamilkła, a po chwili namysłu dokończyła zdanie: – Mieliśmy nadzieję, że weźmie sobie do serca dobro wyspy, ale wygląda na to, że chce ją oddać… – Urwała przestraszona, na bladych policzkach pojawił się ciemny rumieniec. – Przepraszam, milady. Zapomniałam się. Niech się pani nie gniewa. Ja tylko głośno myślałam. Zaraz wydam polecenia. Służąca przyniesie gorącą wodę…

Nim Beth zdążyła odpowiedzieć, ochmistrzyni odwróciła się i wybiegła z pokoju.

Beth usiadła ciężko na brzegu wielkiego łoża z kolumnami i baldachimem. Bez apetytu żuła smakołyki z tacy. Teraz przynajmniej częściowo rozumiała, dlaczego wyspiarze tak chłodno ją przyjęli. Lord zawiódł ich nadzieję, pojawiła się nowa właścicielka, która na domiar złego mogła usunąć z wyspy wielebnego Johna i jego siostrę, z którymi wszyscy byli tu bardzo zżyci.

Wkrótce służąca przyniosła wodę do mycia. Beth rozebrała się i spłukała lepką sól, która przylgnęła do skóry. Mdłości przestały jej dokuczać, lecz nadal miała wrażenie, że podłoga kołysze się pod stopami. Włożyła czystą koszulę i już miała się położyć, gdy usłyszała trzask drzwi zamykanych piętro niżej i odgłos kroków. Ktoś szedł po schodach.

– Powiedziałem tylko, milordzie, że Fairhaven nie jest zabawką dla młodej dziewczyny…

Rozpoznała głos Colina McCrae. Zarządca zwykle mamrotał cicho, ale teraz mówił donośniej niż zwykle, ponieważ był poirytowany. Markus odpowiedział mu tak cicho, że Beth nie mogła rozróżnić słów.

– Wobec ustawicznego zagrożenia od strony morza byłoby prawdziwą głupotą…

– To stan przejściowy – przerwał stanowczo Markus. – Jutro wieczorem przyniesiemy tu ładunek Marchanta.

Beth słuchała zaciekawiona. Do tej chwili starała się nie podsłuchiwać, ale teraz umyślnie podeszła do drzwi i nadstawiła ucha. Mężczyźni zatrzymali się na podeście schodów niedaleko jej pokoju. Rozmawiali cicho. Wyłapywała tylko strzępy zdań, więc przytknęła ucho do drzwi, żeby usłyszeć więcej.

– Uprzedzi pan lady Salome? – zapytał Colin McCrae. Po jego głosie poznała, że się uśmiechnął. – Wiem, co by na to powiedziała.

– Ciotka Salome uwielbia takie eskapady – zachichotał Markus. – Nic się nie stanie, jeśli dopuścimy ją do tajemnicy i wspomnimy o umowie z Marchantem.

– A lady Allerton? Markus milczał chwilę.

– Wykluczone. Nie ma takiej potrzeby. A teraz, Colinie, powiedz mi coś więcej o budowie nowej stodoły w Longhouses…

Rozmówcy poszli w głąb korytarza. Coraz ciszej brzmiały wypowiadane przez nich słowa i odgłos kroków. Beth miała zamęt w głowie.

Zagrożenie od strony morza… ładunek Marchanta… Markus chciał coś przed nią ukryć. Wyobraźnia pracowała na najwyższych obrotach. Czyżby zajmował się przemytem i tak samo jak dawniej jego dziadek traktował wyspę jako port przeładunkowy? Idealnie nadawała się do tego celu, a Markus potrzebował pieniędzy.

Położyła się do łóżka. Wzrok utkwiła w ogromnym baldachimie. Wszystko się zgadza. Od początku podejrzewała, że Markus prowadzi podwójną grę. Kiedy po feralnej ucieczce prosiła, żeby odwiózł ją do wielebnego Theo, tak pokierował sprawą, że w końcu popłynęli razem na Fairhaven. Miał swoje powody, żeby się tam udać, i nie chodziło wyłącznie o inspekcję z pozoru mało znaczących dóbr. Jej obecność stanowiła idealny kamuflaż. Statek czekał w porcie gotowy do odcumowania, a zatem dyspozycje musiały być wydane kilka dni wcześniej. Mieszkańcy wyspy zostali uprzedzeni, kiedy mają spodziewać się gości. Wszystko było ukartowane.

Kto wie, jaki ładunek przypłynął dzisiaj na „Marie Louise”? Markus wspomniał o towarze od Marchanta. Zapewne to handlarz, z którym robi interesy. Przewracała się z boku na bok, nie – pewna, czy jutro się z nim rozmówić, czy też poczekać, aż będzie miała w ręku jakiś dowód. Wrodzona niecierpliwość skłaniała ją do natychmiastowej konfrontacji. Najlepiej byłoby od razu pogadać z Markusem i wydobyć z niego całą prawdę.

Wbrew swojej naturze postanowiła czekać. Markus do tej pory nie kwapił się do zwierzeń, więc jeśli przyprze się go do muru, na pewno znajdzie jakiś wykręt. Lepiej przyczaić się i mieć oczy szeroko otwarte. Zapewne oczekiwanie nie potrwa długo, bo powiedział, że wieczorem ma nastąpić wyładunek, a wtedy prawda wyjdzie na jaw.