Kiwnęła głową i na tym zakończyli rozmowę. Nie śmiała pytać o szczegóły dotyczące przeprawy. Markus patrzył na nią z kamienną twarzą. Był równie przykry i odpychający jak poprzedniego wieczoru. Zdawała sobie sprawę, że wciąż jest w niełasce. Po marnym śniadaniu poszła z nim do portu, gdzie cumował statek gotowy do odpłynięcia. Wkrótce odbili od brzegu i nie można już było się cofnąć.

Beth drżała, choć otuliła się ciepłym pledem. Przed dziobem statku widziała szarość morskiej toni, za rufą oddalający się port i wzgórza Devon, które z każdą chwilą coraz bardziej nikły w oddali. Markus twierdził, że dopiero późnym popołudniem dotrą na Fairhaven, ale Beth czas żeglugi wcale się nie dłużył. Jeden dzień to nic w porównaniu z wieloletnim oczekiwaniem.

Po godzinnej drzemce obudziły ją lekkie mdłości. Była znużona i rozbita, jakby wcale nie spała. Słońce wyglądało zza rzadkich chmur; wiał silny wiatr. Poczuła mocny aromat gulaszu i żołądek podszedł jej do gardła. Na widok Markusa odwróciła głowę. Widziała tylko bose stopy szeroko rozstawione na deskach pokładu oraz talerz z jedzeniem, który trzymał w ręku. Obrzucił ją badawczym spojrzeniem i omal się nie uśmiechnął. Biedactwo! Podniosła głowę, więc znowu przybrał gniewny wyraz twarzy.

– Widzę, że morska choroba poważnie daje się pani we znaki, lady Allerton.

Beth oddychała płytko, żeby nie czuć mdlącego zapachu, który unosił się znad talerza. W końcu, zdesperowana, musiała zatkać sobie nos, co zapewne nie licowało z godnością damy. W tym momencie jednak była to dla niej sprawa drugorzędna.

– Milordzie, byłabym bardzo zobowiązana, gdyby zechciał pan łaskawie zostawić mnie samą. I proszę zabrać to cuchnące jadło!

Markus oddalił się bez pośpiechu. Na odchodnym rzucił pogodnie:

– Proszę mnie zawołać, gdyby potrzebowała pani miednicy.

Pół godziny później Beth uznała, że jest za zimno, by siedzieć bez ruchu. Najchętniej zeszłaby do kajuty i zasnęła, ale na samą myśl o dusznej klitce pod pokładem robiło jej się niedobrze. Podeszła do burty statku i patrzyła na spienione fale. Była zmarznięta, chora i opuszczona przez wszystkich. Inaczej wyobrażała sobie rejs na Fairhaven.

Kiedy o tym pomyślała, uświadomiła sobie, że niewiele uwagi poświęcała praktycznej stronie wymarzonej podróży. Ponosiła ją wyobraźnia. Nie liczyły się dla niej mało istotne i dość uciążliwe szczegóły, takie jak wysokie fale czy morska choroba. Oczyma duszy widziała jedynie tryumfalny wjazd do zamku swego dziadka. Po namyśle doszła do wniosku, że przez ten brak przezorności zrobiła z siebie idiotkę. Przygnębiała ją również obojętność Markusa i brak zainteresowania ze strony jego załogi. Marynarze mieli pełne ręce roboty, więc z lekceważeniem traktowali kaprysy i fochy przesadnie wrażliwej damulki.

Zziębnięta Beth nudziła się jak mops. Otulona pledem spacerowała po pokładzie, obserwowała mewy, które z piskiem leciały za rufą, wpatrywała się w odległy horyzont i patrzyła na statki płynące z Bristolu. Popołudnie ciągnęło się w nieskończoność.

– Ziemia! Ziemia!

Beth tak długo spoglądała w fale, że gdy zabrzmiał ten okrzyk, była jak zahipnotyzowana. Odwróciła się w stronę bocianiego gniazda i zobaczyła Markusa idącego ku niej z lunetą w ręku.

– Fairhaven na sterburcie – oznajmił krótko. – Chce pani zobaczyć, lady Allerton?

Beth podeszła z nim do burty statku i nieufnie popatrzyła przez lunetę, szukając w oddali samotnej wyspy. Po chwili dostrzegła potężne granitowe urwisko, odcinające się od spienionych fal, choć z daleka wszystko zdawało się szare. Morze, niebo i ziemia przybrały grafitową barwę. Chmury wiszące nisko nad horyzontem spowijały wyspę niczym zwiewny welon. Niezwykle piękny, choć surowy pejzaż.

– Nie mogę uwierzyć, że nareszcie tu jestem – powiedziała Beth, oddając Markusowi lunetę. Oczy miała pełne łez. – Zachwycił mnie ten widok, milordzie.

Markus patrzył na nią z dziwnym wyrazem twarzy. Wydawał się rozbawiony, a zarazem trochę smutny.

– Musi pani bardzo kochać tę wyspę, skoro tak ją pani widzi, lady Allerton. Według mnie to piekielne pustkowie, gdzie diabeł mówi dobranoc.

Podszedł do sternika i wydał mu kilka komend. Po serii skomplikowanych manewrów ominęli niebezpieczne skały wystające z morskiego dna koło wyspy Rat. Markus naradził się ze sternikiem, gdzie rzucić kotwicę na redzie niewielkiego portu. Beth ledwie słyszała ich glosy. Stała przy burcie i jak urzeczona wpatrywała się w zamglone kontury wolno zbliżającej się wyspy. Jej ubranie przesiąkło morską wilgocią i drobną mżawką padającą z szarego nieba, ale nie zwracała na to uwagi. Spełniało się jej największe marzenie. Była o krok od jego urzeczywistnienia. Wkrótce postawi stopę na swojej wyspie!

Gdy podpłynęli bliżej, ujrzała wyraźnie mury zamczyska oraz dachy domów niewielkiej wioski, która przycupnęła na skraju urwiska. Widziała teraz w całej okazałości wschodni skraj Fairhaven. Zrozumiała wkrótce, co miał na myśli Markus, nazywając wyspę piekielnym pustkowiem. Ani jednego drzewa. Żadnych zarośli. Tylko strome skały klifowego wybrzeża i wrzaskliwe ptactwo.

– Nie widzę lasów ani sadów – powiedziała cicho, gdy Markus znowu do niej podszedł. – Nic tam nie rośnie?

– Colin twierdzi, że zboże udaje się nieźle. – Ruchem głowy wskazał chudego Colina McCrae. – Moja ciotka uprawia niewielki ogród pod osłoną zamkowych murów. Hoduje też owce i wciąż narzeka, że włażą jej w szkodę i zjadają najpiękniejsze rośliny.

– Pańska ciotka mieszka na Fairhaven? – Beth zmarszczyła brwi.

– Owszem. – Uśmiechnął się pobłażliwie. – Chyba nie sądzi pani, że to bezludna wyspa. Mój stryj, wielebny John Trevithick, od wielu lat jest tam wikarym, a jego siostra, czyli ciotka Salome, zajmuje się życiowymi sprawami. To wzorowa pani domu. Mieszkają w zamku Saintonge. – Popatrzył na Beth, udając mocno zgorszonego. – A co? Sądziła pani, że zamieszkamy tylko we dwoje na kompletnym odludziu, z dala od kultury, cywilizacji, konwenansów i codziennych obowiązków? Nic z tego. Rzeczywistość jest znacznie bardziej prozaiczna.

Beth odwróciła wzrok. Nie miała pojęcia, czego się spodziewać, ale zaskoczyła ją wzmianka o krewnych Markusa, z którymi zapewne będzie musiała się spotkać. Wątpliwe, żeby cieszyli się z jej wizyty. Może poczują się zagrożeni i będą podejrzewać, że nowa właścicielka chce zaprowadzić na wyspie swoje porządki. Rzecz jasna, w głowie jej nie postało, żeby pozbyć się pastora, który od wielu lat sprawował duchową opiekę nad wyspiarzami. Jak mogłaby wymówić dom jego niezamężnej siostrze, która pewne nie miałaby dokąd pójść? Beth sądziła dotąd, że pod rządami Trevithicków wyspa podupadła i zbiedniała, ale nieliczne uwagi Markusa wskazywały, że trzeba będzie zrewidować niesprawiedliwe i pochopne sądy.

Płynęli teraz wzdłuż brzegu. Gdy statek wszedł do zatoki i stanął na kotwicy pod osłoną stromych nadmorskich skał, uporczywe kołysanie ustało. Spuszczono na wodę małą łódź. Markus i Colin McCrae pomogli Beth zejść do niej po sznurowej drabince. Usadowiła się na ławeczce. Dwaj silni wioślarze szybko dopłynęli z pasażerami do wyspy i wyciągnęli łódkę na brzeg. Otwarty powóz czekał u podnóża granitowego urwiska. Ruszyli pod górę wyboistą drogą, która wrzynała się w litą skałę. Na każdym zakręcie przerażona Beth wciskała się w róg powozu, bo miała wrażenie, że koła zsuwają się w przepaść ze skalnego podłoża. Nagle wyrosły przed nią mury zamku Saintonge, wzniesionego dawno temu przez jej antenatów. Wzruszenie ścisnęło ją za gardło. Bała się, że lada chwila wybuchnie płaczem.

Wyspiarze zebrali się na dziedzińcu, żeby powitać dostojnych gości. Beth miała wrażenie, że zbiegła się tu cała ludność. Każdy był ciekawy nowego pana. Beth uświadomiła sobie, że wygląda okropnie. Kosmyki włosów sterczały spod kapelusza, a przemoczony płaszcz i wilgotna suknia przylgnęły do ciała, ujawniając zbyt wiele jej wdzięków. Ktoś mógłby pomyśleć, że marynarze przywieźli ze sobą portową dziewkę. Co o niej pomyślą krewni Markusa? Dziwnie milcząca, skuliła ramiona, starając się nie zwracać na siebie uwagi. Daremnie. Roześmiany Markus wysiadł z powozu, nie spodziewanie wziął ją na ręce i postawił przed ciekawskim tłumem. Podejrzewała, że zrobił to umyślnie, aby jej dokuczyć.

– Wszelki duch Pana Boga chwali! Markus! – dobiegł ich z tyłu donośny głos. – Kto by pomyślał! Niezbadane są wyroki opatrzności!

Beth i Markus odwrócili się natychmiast. Z zamkowych schodów schodziła dama w średnim wieku, postawna, ale nie otyła. Rodzinne podobieństwo natychmiast rzucało się w oczy: wyraziste czarne oczy, wystające kości policzkowe i gęste ciemne włosy upięte nad karkiem w imponujący kok. Strój był osobliwy: domowa suknia z różowej satyny, dobrane pod kolor, wyszywane papucie oraz szkarłatny płaszcz niedbale narzucony na ramiona. Szerokie poły trzepotały na wietrze. Beth złapała się na tym, że natarczywie przygląda się niezwykłej damie.

– Pogoda to u nas istna plaga egipska! – zawołała nowo przybyła radośnie, obejmując Markusa i całując go serdecznie w oba policzki. – Co ja mówię! Siedem plag! O Boże, ale ty wyrosłeś!

– Witaj, ciociu – odparł. – Miło cię znów widzieć.

– I ciebie, drogi chłopcze. – Spojrzenie ciemnych oczu Salome Trevithick spoczęło na Beth. – Niech się cieszy pustynia i wysuszona ziemia! – Widząc zdumienie na twarzy młodej damy, wyjaśniła pospiesznie: – Izajasz, rozdział trzydziesty piąty, wers pierwszy, moja droga.

– Ciociu, przedstawiam ci Beth Allerton – wtrącił Markus oficjalnym tonem. – Milady, to moja ciotka, lady Salome Trevithick.

– Witaj, kochanie! – Salome Trevithick wyciągnęła na powitanie upierścienioną dłoń. Szlachetne kamienie jaśniały tęczowym blaskiem. Niezwykła dama z uznaniem popatrzyła na gościa. – Istny anioł, chociaż trochę przemoczony.

Beth spłonęła rumieńcem.

– Ciotka pisze wielebnemu wszystkie kazania – wyjaśnił półgłosem Markus. – Dlatego w rozmowie chętnie przytacza biblijne cytaty, wręcz mówi wersetami z Biblii. – Zwrócił się do krewnej. – A gdzie stryj John? Miałem nadzieję…