Mimo późnego popołudnia i zapadającego zmierzchu nabrzeże w Bridgwater tętniło życiem. Rzeką przypływały niezliczone barki. Beth musiała lawirować wśród beczek pełnych śledzi i węglowych usypisk. Nie zwracała uwagi na spojrzenia ciekawskich żeglarzy oraz rzucane od czasu do czasu grubiańskie zaczepki. Nim tu przybyła, wydawało jej się, że bez trudu wynajmie łódź, żeby popłynąć na Fairhaven, na miejscu uświadomiła sobie jednak, że nie ma pojęcia, jak się do tego zabrać. Przy nabrzeżu cumowało wiele statków, ale nie mogła przecież wejść na pokład i zapytać, czy kapitan zechce z nią popłynąć w taki rejs. Z trudem dźwigała sakwojaż, który wydawał się teraz dwa razy cięższy niż przedtem. Gdy doszła niemal na skraj północnego nabrzeża i nie miała pojęcia, co ze sobą dalej począć, dostrzegła rozładowywaną właśnie brygantynę. Załoga wynosiła na brzeg cytryny w ogromnych koszach, a kapitan zwijał grube liny. Uśmiechnął się do Beth i uchylił czapki. Zachęcona odrobiną kurtuazji, odważyła się do niego podejść.

– Przepraszam pana, chciałabym zapytać, czy jakiś statek odpływa wkrótce na Fairhaven. Muszę się tam dostać.

– Jutro płynie jeden – odparł kapitan, wytężając wzrok w zapadającym zmierzchu. – Stoi przycumowany trochę dalej, za kwadratowym żurawiem. O tam… pani zobaczy. – Wskazał łódź znajdującą się w odległości pięćdziesięciu metrów. – Piękna sztuka – ciągnął z podziwem. – Starannie wykonana. Doskonała robota. Podobno zbudowano ją dla francuskich korsarzy, więc ma już swoje lata, ale trzyma się świetnie i jest bardzo szybka.

Zaintrygowana Beth z ciekawością obserwowała statek. Prezentował się znakomicie na tle ciemniejącego nieba. Burtę ozdabiał wizerunek mewy w locie oraz wymalowana starannie nazwa jednostki: „Marie Louise”. Powrócił z przeszłości głos niani, która przed łaty opowiadała jej w Mostyn rodzinne legendy.

– Twój dziadek miał śliczny statek, który nazywał się „Marie Louise”, bo takie imię nosiła jego mama, która była Francuzką. Na burcie wymalowano mewę, po francusku la mouette…

Wredny Trevithick zagarnął nie tylko wyspę oraz miecz, lecz i ten piękny statek. Beth westchnęła spazmatycznie, a kapitan popatrzył na nią, wyraźnie zaniepokojony.

– Źle się pani czuje?

Milczała, nie mogąc wykrztusić słowa. Przy burcie „Marie Louise” stali na kamiennym nabrzeżu dwaj rozmawiający z ożywieniem mężczyźni. Jeden był szczupły, niemal wychudzony. Miał na sobie staromodną kamizelkę i czarne spodnie. Tłumaczył coś wysokiemu brunetowi, który wydawał się niezwykle elegancki, chociaż ubranie miał nieco zniszczone. Na białą lnianą koszulę narzucił zwykły płaszcz z grubo tkanej wełny. Morska bryza rozwiewała mu ciemne włosy. Beth przycisnęła dłonie do ust, odruchowo cofnęła się o krok i omal nie straciła równowagi, potknąwszy się o zwiniętą linę. Jej dziwne zachowanie zwróciło uwagę chudego jegomościa, który położył dłoń na ramieniu swego rozmówcy, a ten odwrócił się natychmiast.

Beth nie mieściło się w głowie, że mężczyzna, którego przed kilkoma godzinami zamknęła w piwnicy, stoi teraz na nabrzeżu w Bridgwater i wydaje dyspozycje dotyczące załadunku „Marie Louise”. Ten piękny statek był zapewne jego własnością. Jak Markus wydostał się ze swego więzienia? W jaki sposób pierwszy dotarł do portu? Takie wątpliwości kłębiły się w jej głowie, gdy wykonała nagły zwrot, gotowa do panicznej ucieczki. Markus był szybszy. Błyskawicznie pokonał dzielącą ich odległość, a gdy Beth wpadła na słup i omal się nie przewróciła, mocnym ramieniem objął ją w tali i porwał na ręce.

Przez moment szlochała ze strachu i złości, ale w głębi ducha poczuła ulgę.

– Lordzie Trevithick…

– Lady Allerton? – rzucił groźnie.

Wychudzony jegomość podbiegł do nich, dysząc ciężko.

– Milordzie…

– Wszystko w porządku, McCrae – przerwał Markus zmienionym głosem, nie wypuszczając Beth z objęć. – Niech pan odwoła poszukiwania. Tu jest sakwojaż lady Allerton. Proszę go wziąć. Zobaczymy się później w gospodzie „Pod Śpiącym Żeglarzem”.

Popatrzył na Beth, a ciemne oczy zalśniły gniewnie. Skuliła się odruchowo.

– Jeśli chodzi o panią, lady Allerton, rozmówimy się od razu. Na osobności. Zda mi pani sprawę ze wszystkich swoich postępków. Ostrzegam, że to nie będzie przyjemna pogawędka.

Gospoda „Pod Śpiącym Żeglarzem” nie przypominała zajazdów, w których Beth zatrzymywała się w podróży. Mimo dość wczesnej godziny powietrze w lokalu cuchnęło piwem i tytoniem. Hałas był ogłuszający. Zewsząd dobiegał tubalny śmiech i głośne rozmowy, które przeszły w lubieżny wrzask gdy Markus torował sobie drogę w zatłoczonej sali, niosąc na rękach Beth.

– Fajną lalunię pan sobie przygruchał, milordzie. Jak pan z nią skończy, też się chętnie zabawimy!

Beth próbowała się wyrwać z żelaznego uścisku.

– Lordzie Trevithick, dość tego! Jak pan śmie wystawiać mnie na pośmiewisko? Dlaczego muszę znosić haniebne uwagi tych prostaków?

– Sama pani jest sobie winna. Trzeba było nie robić głupstw – odparł surowo Markus. – Będę wdzięczny, jeśli przestanie się pani wyrywać. W przeciwnym razie posadzę panią na kolanach pierwszego lepszego spośród tych obwiesiów. Niech robią z panią, co chcą! Po usłyszeniu tej groźby Beth przytuliła policzek do jego – rumienią i starała się nie słyszeć plugawych wrzasków gawiedzi. Wkrótce odniosła wrażenie, że naprawdę cichną. Rzeczywiście tak było, ponieważ opuścili główną salę. Markus szedł na górę po schodach, niosąc ją dość nonszalancko. Można by pomyśleć, że zamiast wytwornej damy trzyma w objęciach worek kartofli. Z powodu jego nieuwagi ocierała się stopami o szorstką ścianę, a łokciem boleśnie uderzała w balustradę. Otworzyła oczy i już miała zaprotestować, lecz jedno spojrzenie Markusa wystarczyło, żeby grzecznie zamknęła usta i zacisnęła powieki.

Bezlitosny prześladowca otworzył drzwi ciasnego pokoiku i bezceremonialnie rzucił ją na łóżko. Podskoczyła kilkakrotnie na sprężystym, dobrze wypchanym sienniku, a potem wyzuta z godności, znieruchomiała ze spódnicą owiniętą wokół kostek i włosami rozsypanymi na poduszce, bo wypadły E nich wszystkie szpilki.

– Au! Czy naprawdę musi pan zachowywać się tak grubiańsko, milordzie? Dlaczego zawlókł mnie pan do tej jaskini rozpusty? Chcę natychmiast wrócić do Ashlyn…

– O, nie, milady – przerwał Markus z ponurą miną. – Postawiła pani wszystko na jedną kartę, żeby tutaj dotrzeć. – Kopniakiem zamknął drzwi i odwrócił się, żeby na nią popatrzeć. Ciemne oczy ciskały błyskawice.

– Nie mam ochoty z panią rozmawiać – ciągnął gniewnie – ale jest kilka spraw, które musimy sobie wyjaśnić. Pomijam sztubacki wybryk, przez który spędziłem trochę czasu zamknięty w piwnicy Theo Marcha. Najbardziej przeraża mnie, że uciekła pani z Ashlyn, próbując za wszelką cenę dostać się na Fairhaven. Sama jedna! – Gwałtownie przegarnął dłonią ciemne włosy. – Proszę tylko pomyśleć, co przeżywała pani kuzynka, gdy prawda wyszła na jaw. Czy to pani w ogóle nie obchodzi? Ma pani tyle rozumu co rozkapryszony bachor. Za takie psoty należy się porządne lanie. Beth zarumieniła się jak piwonia.

– Milordzie!

– Milady! – Popatrzył na nią gniewnie. – Najwyższy czas, żeby ktoś powiedział pani kilka słów prawdy. Nie spotkałem dotąd kobiety równie irytującej i nieobliczalnej jak pani. Teraz wychodzę, bo czeka na mnie McCrae. Muszę z nim przedyskutować ostatnie szczegóły dotyczące jutrzejszej przeprawy. Zamknę drzwi na klucz. Robię to dla pani bezpieczeństwa. Jakieś uwagi?

Beth patrzyła na niego bez słowa. Była tak wystraszona że wolała milczeć. Po chwili zebrała się na odwagę i mruknęła potulnie:

– Ja… Markusie, bardzo przepraszam…

– Nie chcę tego słuchać – przerwał i ruszył ku drzwiom. Stojąc w progu, odwrócił się do niej. – Zarygluję drzwi tak, jak zapowiedziałem. A skoro już o tym mowa, proszę mi natychmiast oddać klucz do piwnicy Theo.

Beth niezdarnie pogrzebała w kieszeni, coraz bardziej zdenerwowana, bo Markus obserwował ją z bezlitosnym wyrazem twarzy. Gdy położyła klucz na jego wyciągniętej dłoni, prychnął z oburzeniem, unikając jej wzroku i znowu podszedł do drzwi.

– Porozmawiamy później, o ile uda mi się zapanować nad złością. Wolałbym na panią nie krzyczeć. Do mego powrotu niech pani stara się nie zwracać na siebie uwagi. Proszę ale podchodzić do okna. Odradzam błagalne jęki, skargi na hańbiącą niewolę i prośby o ratunek. Chyba nie byłoby dobrze, gdyby ci obwiesie ruszyli hurmem na górę i wyłamali drzwi. Najwyższy czas okazać trochę zdrowego rozsądku, lady Allerton.

Zakończył gniewną tyradę i trzasnął drzwiami. Beth usłyszała chrzęst klucza obracającego się w zamku.

Dochodziła jedenasta, a Markus jeszcze nie wrócił. Po jego wyjściu sterana pracą zaufana służąca przyniosła miskę tłustego gulaszu z wołowiny. Beth jadła bez apetytu, wsłuchana w hałasy dobiegające z dołu. Miała wrażenie, że rubasznych biesiadników ciągle przybywa, a ich zabawy stają się coraz bardziej hałaśliwe. Pokoik był zimny i brudny, lecz do głowy jej nie przyszło, żeby z niego uciec. Zdawała sobie uprawę, że taka eskapada mogłaby się dla niej źle skończyć. Snuła najrozmaitsze domysły, bo intencje Markusa były dla niej niewiadomą. Raczej nie zamierzał wykorzystać dzisiejszego sam na sam, żeby ją skompromitować, ale w tej kwestii niczego nie była już pewna, irytowało ją własne poczucie bezradności. Po raz kolejny straciła panowanie nad sytuacją… przez własną głupotę i niechęć do racjonalnego myślenia. Żałowała teraz, że dała się ponieść emocjom i uciekła w najmniej odpowiednim momencie. Mogła zyskać o wiele więcej, gdyby rzeczowo i spokojnie rozmówiła się z Markusem. Musiała teraz wypić piwo, którego nawarzyła. Lord Trevithick był na nią okropnie zły. I słusznie.

Drżąc z zimna, uznała jednak, że istniały powody, aby mu nie dowierzać. Gdyby od początku postępował honorowo, miałby prawo robić jej wyrzuty. W sumie byli siebie warci. Oboje mieli nieczyste sumienie. U Markusa do głosu doszła także urażona męska duma. Jeśli ostatnia jego obietnica została złożona w dobrej wierze, o czym solennie zapewniał, szkody wynikające z ucieczki Beth okażą się zapewne nie do naprawienia. Markus był tak zagniewany, że nie dopuszczał jej do głosu i nie chciał przyjąć szczerych przeprosin.