– Dziękuję pani – mruknęła Beth. Odprowadziła spojrzeniem gospodynię, która pobiegła do kuchni, a potem ruszyła wolno ku drzwiom salonu, nieustannie rozmyślając o Fairhaven. Położyła dłoń na klamce i nagle doznała olśnienia. Pomysł był nader śmiały, wręcz szokujący. Nie wiedziała, czy starczy jej odwagi, żeby.

Musiała wybierać: Fairhaven albo Markus. Zaufać mu czy zachować ostrożność… Trudna decyzja.

Na palcach zbiegła po schodach wiodących do piwnicy. Ciężkie dębowe drzwi otwarte były na oścież, a za nimi kamienne stopnie majaczyły niewyraźnie i ginęły w mroku.

i W głębi pomieszczenia o łukowatym stropie migotał płomień świecy. Beth słyszała brzęk szkła. To Markus przekładał butelki, żeby co do joty wypełnić instrukcje wielebnego Theo.

Podczas wczorajszej kolacji duchowny zwierzył się gościom, że ma tylko jeden klucz do piwnicy z obawy, że duplikaty mogą dziwnym trafem dostać się w ręce przyjaciół. Nie wątpił, że ci jako wytrawni koneserzy bez skrupułów podbieraliby mu najlepsze wina. Popatrzyła na drzwi. Klucz tkwił w zamku.

Długo mu się przyglądała, a następnie podkradła się do drzwi i pchnęła je lekko. Chodziły gładko na dobrze naoliwionych zawiasach i zamknęły się bezszelestnie. Obróciła klucz w zamku, wyjęła go i schowała do kieszeni.

Ogarnięta szaloną radością, omal nie wybuchnęła głośnym śmiechem. Wbiegła po schodach i popędziła do swojego pokoju. Na szczęście nie rozpakowała się, więc szybko zebrała najpotrzebniejsze przedmioty i wrzuciła je bezładnie do sakwojażu. Zamknęła go na kluczyk. Napisała jeszcze krótki Ust do Charlotte, nasłuchując pilnie, czy z piwnicy nie dobiegają desperackie wrzaski oznaczające, że jej podstęp został odkryty. Żadnych odgłosów. Zupełna cisza. Zeszła po schodach, niezdarnie dźwigając ciężki sakwojaż. Najszybciej, jak się dało, pobiegła do frontowych drzwi i wypadła na ganek. Cieszyła się jak dziecko, że przechytrzyła Markusa i mimo przeszkód zdołała mu uciec. Teraz ona była górą.

Wioska Ashlyn leżała niedaleko plebanii. Beth szła forsownym marszem, raz po raz oglądając się przez ramię z obawy, że ktoś ją śledzi i zaraz spróbuje zawrócić. Początkowo zamierzała odnaleźć Fowlera i kazać mu zaprzęgać, ale doszła do wniosku, że byłoby przy tym zbyt wiele zachodu. Przygotowanie powozu do drogi jest czasochłonne, a stangret i konie robią dużo hałasu. Od morza dzieliło ją przecież tylko kilka kilometrów. Zakładała, że w Ashlyn wynajmie dwukółkę z woźnicą, który dowiezie ją do portu Bridgwater.

Nie pomyliła się w swoich rachubach. Przed kuźnią stał częściowo załadowany chłopski wóz. Łaciaty wałach leniwie skubał trawę, a jego pan gawędził z kowalem. Obaj z ciekawością przyglądali się maszerującej w ich kierunku Beth.

– Przepraszam bardzo! Dobry człowieku, moglibyście zawieźć mnie do Bridgwater? Dobrze zapłacę…

Furman miał już swoje lata i nie lubił się spieszyć. Popatrzył na kowala. Wymienili porozumiewawcze spojrzenia.

Zdjął kapelusz, podrapał się w głowę i ponownie go włożył.

Beth omal nie tupała ze złości.

– Dobra – mruknął po długim namyśle. – Niech będzie. Mogę zawieźć jaśnie panią.

Wrzucił sakwojaż na furę, wdrapał się na kozioł i wyciągnął rękę do Beth. Z jego pomocą usadowiła się na ławeczce. Trzepnął lejcami zad konia i cmoknął na niego. Beth miała wrażenie, że wałach, niezadowolony z nagłej zmiany planów, celowo porusza się w zwolnionym tempie, żeby ją wyprowadzić z równowagi.

– Wydaje mi się, że od morza dzieli nas zaledwie osiem kilometrów. Czy to prawda? – zagadnęła ostrożnie, gdy wyjechali na gościniec.

– No.

– Jedziemy najkrótszą drogą?

– No.

Beth obejrzała się niespokojnie. Wioska oddalała się z wolna. Nikt nie pędził drogą, wrzeszcząc na całe gardło, żeby ją zatrzymać, więc odetchnęła z ulgą i odprężyła się nieco. Kto miałby ją ścigać? Na plebanii została tylko Charlotte i kilkoro służących. Kuzynka zasnęła głęboko, znużona cierpieniem, i obudzi się dopiero za kilka godzin, a kuchnia pomieszczenia dla służby znajdowały się daleko od piwnicy. Sporo czasu minie, nim domownicy zorientują się, że Markus jest w opresji, a i wtedy nieprędko zostanie uwolniony, bo jedyny klucz od piwnicy wielebnego Theo spoczywał w jej kieszeni. Czuła wyraźnie przyjemny ciężar metalu. Furmanka wlokła się wiejską drogą. Zrezygnowana Beth opadła na drewniane oparcie i westchnęła ciężko. Gdy ochłonęła po szalonej radości, poczuła nagle bolesną pustkę. Wmawiała sobie, że to obawa przed samodzielnym decydowaniem o sobie, do którego nie była przyzwyczajona, lecz serce podsuwało inną odpowiedź. Doświadczyli dziś z Markusem stanu idealnej harmonii. Spędzili razem cudowny poranek. Usłyszała od niego, że w sprawie Fairhaven nie będzie się jej sprzeciwiał, ale… nie uwierzyła w te zapewnienia i zniszczyła powstałą nagle więź, decydując się na ucieczkę. Pełna wątpliwości zacisnęła zęby i starała się myśleć tylko o rychłym zwycięstwie. To bez znaczenia, czy mówił szczerze, cedując na nią prawa do wyspy, czy chciał ją znowu wprowadzić w błąd. Teraz sama mogła wziąć w posiadanie ziemię, która słusznie jej się należała.

Z uporem powtarzała sobie, że nareszcie przechytrzyła Markusa. Powinna być z tego dumna. Dopięła swego… ale za jaką cenę? Nagle zdała sobie sprawę, że ma zamęt w głowie. Targały nią sprzeczne uczucia. Bała się, że lada chwila zacznie płakać.

Wóz posuwał się wolno w stronę wybrzeża. Beth pojęła wkrótce, że wynajęcie furmanki i szybka podróż prosto do celu to sprzeczności nie do pogodzenia. Woźnica zbaczał raz po raz z głównej drogi, żeby dostarczyć towar do okolicznych gospodarstw. Bez pośpiechu wyładowywał przywiezione worki i przyjaźnie gawędził z rolnikami. Zniecierpliwiona Beth miała wrażenie, że na tych pogaduszkach schodzą mu całe godziny. Wkrótce chmury zakryły słońce, zerwał się chłodny wiatr i zaczęło padać. Skuliła się na koźle. Daremnie szukała wzrokiem plandeki albo peleryny od deszczu. Okropnie zmarzła, bo rękawiczki, kapelusz i szal wrzuciła do sakwojażu, a lekki płaszczyk nie stanowił dostatecznej ochrony przed chłodem. Zimne powietrze bez trudu przenikało cienką tkaninę. Zapadał już zmierzch, gdy pożegnała furmana na portowym nabrzeżu w Bridgwater. Opuszczona i bezradna, nie miała pojęcia, co dalej robić. Od dawna nie czuła się tak podle.

– Jak mogła? Co ją skłoniło do takiego postępku? – łkała Charlotte Cavendish, przyciskając do oczu koronkową chusteczkę, zbyt małą, żeby wchłonęła potoki łez. – Wiem, że bywa nieobliczalna, wręcz szalona, lecz nigdy dotąd nie posunęła się tak daleko.

– Moim zdaniem pani kuzynka jest krnąbrna niczym rozkapryszony bachor – wycedził Markus przez zaciśnięte zęby, próbując oczyścić ubranie z lepkich pajęczyn. Obawiał się, że eleganckiego surduta szytego na miarę u najlepszego londyńskiego krawca nikt już nie dopierze.

– Wszystko przez dziwaczną obsesję na punkcie Fairhaven – rozpaczała Charlotte. – Wydaje mi się, że kiedy w grę wchodzi ta wyspa, Beth przestaje myśleć. Gdyby udało nam się czymś ją zająć, żeby przestała nieustannie o niej marzyć…

– Już ja się o to postaram, kiedy ją dogonię!

Markus popatrzył na zbolałą twarz Charlotte i rysy mu złagodniały. Chora zalewie pół godziny temu odważyła się wstać z łóżka i natychmiast usłyszała nowinę, że kuzynka opuściła ją w potrzebie, a lord Markus cudem wydostał się z piwnicy, gdzie został zamknięty na klucz. Niewiele brakowało, żeby zgnębiona Charlotte dostała spazmów, ale jak przystało na kobietę roztropną i dojrzałą, szybko wzięła się w garść, choć nadal była okropnie blada. Markus podziwiał jej dzielność i opanowanie.

– Proszę się nie obawiać – zapewnił spokojniejszym tonem. – Odnajdę lady Allerton, popłynę z nią na Fairhaven, a j z czasem zamierzam nawet ją poślubić, więc nie musi się pani zamartwiać, co ludzie powiedzą na wspólną eskapadę.

– Chce pan się ożenić z Beth? – Charlotte była zaskoczona i oszołomiona niespodziewaną deklaracją. – Jeśli mam być szczera, nie mogę pojąć, co pana do tego skłoniło.

– W tej chwili ja również mam z tym pewne trudności – odparł szczerze – ale sądzę, że to nieuniknione. Jesteśmy sobie przeznaczeni. Czy mogę prosić o nożyczki? Widzę tutaj wystające nitki.

Charlotte postanowiła sama się tym zająć i przez chwilę starannie przycinała sterczące tu i ówdzie luźne strzępki tkaniny.

– Skąd pan wiedział, że w piwnicy jest tylne wyjście? Markus roześmiał się głośno.

– Ta wiedza została mi z czasów pierwszej młodości. Byłem wówczas znany z szaleńczych wybryków. Wielebny March wspomniał mimochodem podczas lekcji, że z piwnicy do ogrodowej lodowni wiedzie podziemny korytarz. Pewnego dnia tak długo szukałem, aż odkryłem to przejście. Wydawało mi się wtedy znacznie obszerniejsze, ale miałem czternaście lat.

Charlotte zadrżała.

– Boję się myśleć, co powie wielebny March, kiedy usłyszy, że zniknął jedyny klucz od jego piwnicy.

– Mam nadzieję, że pani go jakoś ułagodzi – odparł pogodnie Markus i popatrzył na Justyna, który stanął w drzwiach salonu. – Powóz gotowy?

• Stoi przed gankiem – potwierdził z uśmiechem Justyn i podszedł bliżej. – Wyprawiłem posłańca do Bridgwater, żeby McCrae był przygotowany na twój przyjazd i natychmiast Wszczął poszukiwania. Proszę się nie obawiać, łaskawa pani. – odwrócił się pospiesznie do Charlotte. – Mój kuzyn na pewno odnajdzie lady Allerton i zadba o jej bezpieczeństwo. Markus poklepał go po ramieniu.

– Wybacz, stary, że nie zabieram cię ze sobą, ale ktoś musi tutaj zostać. Ty najlepiej poradzisz sobie z wielebnym Theo i dopilnujesz, żeby pani Cavendish bezpiecznie wróciła do domu. – Nie uszło jego uwagi, że tamci dwoje, wyraźnie uradowani i trochę zakłopotani, ukradkiem wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Uśmiechnął się i podszedł do drzwi.

– Trzeba ruszać, bo konie marzną. Aha, jeszcze jedno, kuzynie – rzucił na odchodnym. – Mogę się założyć, że nasz wielebny najbardziej zmartwi się chwilowym brakiem dostępu do ukochanej piwniczki. Możesz go zapewnić w moim imieniu, że klucz zostanie mu odesłany niezwłocznie przez umyślnego, gdy tylko zdołam wydostać ten bezcenny przedmiot z zaciśniętej piąstki lady Allerton.