Beth natychmiast zaciągnęła zasłony, podeszła do łóżka i usiadła na brzegu posłania. Poranek był śliczny, więc miała ochotę wyjść na świeże powietrze. Chętnie otworzyłaby okna w sypialni chorej, ale wiedziała, że Charlotte nie toleruje światła, kiedy boli ją głowa. Miała też poczucie winy, bo zdawała sobie sprawę, że nie tylko biszkopt z owocami był przyczyną migreny. Wywołały ją również trudy podróży oraz konieczność zawierania nowych znajomości, co wrażliwą kuzynkę całkiem wytrącało z równowagi. Gdyby nie fanaberie i kaprysy Beth, teraz spędzałaby miło czas w swoim londyńskim domu.

– Co ci przynieść, kochanie? Może wodę różaną albo jakiś napój? – spytała troskliwie. Charlotte krzywiąc się z bólu, pokręciła głową. – Naprawdę? W takim razie dam ci spokój.

Beth wyszła z sypialni i cicho zamknęła za sobą drzwi. Po ostrym ataku migreny Charlotte co najmniej jeden dzień dochodziła do siebie, a więc nie było mowy o rychłym wyjeździe. Beth zdawała sobie sprawę, że musi zdobyć się na cierpliwość. Nie miała jej zbyt wiele, lecz znalazła się w sytuacji bez wyjścia. Nie mogła zostawić kuzynki w potrzebie. Miała tylko nadzieję, że wielebny Theo zechce ich nadal gościć.

W domu panowała cisza. Beth zeszła do jadalni na śniadanie. Zastała tam jedynie Markusa, który siedział przy kominku i czytał gazetę. Na widok Beth natychmiast przerwał lekturę. Wstał z fotela i pomógł młodej damie usiąść przy stole. Przez cały czas czuła na sobie jego przenikliwy wzrok.

– Witam, lady Allerton. Mam nadzieję, że dobrze pani spała.

– Znakomicie. – odparła zgodnie z prawdą. – Niestety, moja kuzynka czuje się fatalnie i dlatego dzisiaj nie opuści pokoju.

– Ogromnie mi przykro – odparł z powagą Markus. – Rozumiem, że nie będzie pani nalegała, abyśmy jak najszybciej ruszyli w dalszą drogę. Co za ulga! Tak się składa, że Justyn pojechał odwiedzić matkę mieszkającą w Nether Stowey, a wielebny Theo został wezwany do chorego parafianina, który podobno dwa razy w miesiącu żegna się z życiem. Moim zdaniem dla obu panów te odwiedziny stały się niezbędnym rytuałem. Theo zabiera parę butelek czerwonego wina, które sączą we dwóch, czekając, aż krowy wrócą z pastwiska. Należy przypuszczać, że nasz gospodarz pojawi się dopiero na kolacji.

– A więc jesteśmy zdani tylko na siebie – podsumowała, spoglądając na niego dość niepewnie.

– We wszystkim – przytaknął z kpiącym uśmiechem. – Nie będę narzucać pani swego towarzystwa, jeśli nie będzie miała pani na nie ochoty, ale byłbym zachwycony, gdybyśmy mogli spędzić razem cały dzień. Co pani na to?

Zawahała się, ukrywając uśmiech, ponieważ jego propozycja wydała jej się nadzwyczaj interesująca. Sięgnęła po grzankę i wolno smarowała ją masłem.

– Kto wie? Może dam się przekonać…

– Znakomicie! – Markus uśmiechnął się szeroko i podał jej filiżankę herbaty. – Theo, jak przystało na urodzonego ziemianina, posiada nie tylko zacną piwniczkę, lecz także kilka dobrych koni. Ma pani chęć na konną przejażdżkę?

Beth oczy się zaświeciły. Przy tak pięknej pogodzie grzechem byłoby siedzieć w domu. Uznała, że przejażdżka po okolicy to doskonały pomysł.

– Zgoda. Jestem pewna, że czeka nas bardzo przyjemny dzień, milordzie, jeśli powstrzymamy się od kłótni o Fairhaven.

Uradowany Markus zerwał się na równe nogi.

– W takim razie od tego momentu nie rozmawiamy o wyspie. – Podszedł do drzwi. – Przepraszam. Dopilnuję, żeby osiodłano konie.

Beth pospiesznie dokończyła śniadanie i pobiegła do swego pokoju, żeby włożyć amazonkę. Poczuła miły dreszcz, przenikający ją łagodnie niczym promień słońca. Nie mogła doczekać się przejażdżki.

Dzień z Markusem bez kłótni o Fairhaven wydawał się nierealną sielanką. To jedynie chwilowy rozejm, nie zaś ostateczne rozstrzygnięcie sporu, ale dobre i to, pomyślała.

Przez jakiś czas jechali konno wiekową zieloną aleją biegnącą z Ashlyn w stronę wybrzeża. Rzadko się odzywali. Słowa nie były potrzebne. Słońce przygrzewało, ptaki śpiewały. Krajobraz przybrał jesienne barwy. Wszechobecny jesienny dym wypełnił powietrze. Beth odczuwała osobliwe zadowolenie oraz spokój, jakiego dotąd nie zaznała. Cieszyła się towarzystwem Markusa, serdecznością jego uśmiechu, brzmieniem głosu oraz lekkim dotknięciem ręki, którym bez słów zwracał jej uwagę na piękny widok albo ciekawostkę. Zamiast ustawicznego niepokoju, który pojawiał się w obecności Markusa, ogarnęło ją poczucie harmonijnego współistnienia, ale zdawała sobie sprawę, że to ukojenie jest pozorne. Oboje byli świadomi silnego magnetyzmu, który nieustannie ich do siebie przyciągał.

Wkrótce zaczęli się częściej odzywać i chętniej rozmawiali. Markus opowiedział, jaka była jego reakcja na konieczność porzucenia kariery dyplomatycznej i przejęcia rodowej schedy. Beth odwzajemniła się, mówiąc o Mostynach, i a także o swojej przyjaźni z Charlotte i Kitem. Czas mijał szybko i wkrótce nadeszła pora drugiego śniadania. Markus zaproponował powrót do Ashlyn. Beth ze zgrozą stwierdziła, że mimo wczesnej pory jest okropnie głodna. Zapewne ruch na świeżym powietrzu zwiększył jej apetyt. Trochę żałowała, że wyprawa we dwoje dobiega końca, ale przed nimi jeszcze popołudnie i być może kolejna przejażdżka. Zastanawiała się, czy nie namówić Markusa na grę w bilard. Dawniej często ćwiczyła pod nieobecność Franka i była niemal pewna zwycięstwa. Westchnęła ponuro. Oczywiście ktoś mógłby powiedzieć, że takie rozrywki nie przystoją damie.. Pani Morland przygotowała dla nich prosty posiłek złożony z pieczywa, serów i młodego jabłecznika. Charlotte nadal walczyła z migreną, więc jedli tylko we dwoje. Markus był zamyślony i milczący. Kiedy Beth spoglądała na niego, wydawał się niedostępny i zamknięty w sobie. Poważnie zaniepokojona, zadawała sobie pytanie, czy uroczy poranek nie stanowił przypadkiem oryginalnego wstępu do nieprzyjemnej rozmowy, która miała po nim nastąpić. A jeśli Markus oznajmi, że postanowił oddać sprawę do sądu i jest zdecydowany udowodnić przed trybunałem, że ona nie ma żadnych praw do Fairhaven?

– Lady Allerton? – Pytający ton wyrwał ją z zadumy. Natychmiast wróciła do rzeczywistości. – Chciałbym z panią omówić jedną sprawę. Ustaliliśmy wprawdzie, że nie będziemy wspominać o Fairhaven, ale…

Beth aż podskoczyła na krześle, bo jej przeczucia tak szybko okazały się prawdą.

– Powiem krótko: chciałem poinformować panią, że nie zamierzam więcej utrudniać pani wejścia w posiadanie tej wyspy – ciągnął Markus. – Wygrała ją pani uczciwie, choć sytuacja była… niecodzienna. – W jego głosie brzmiał ton rozbawienia. – Wiem, że ta posiadłość wiele dla pani znaczy.

Beth zacisnęła powieki, po czym je uniosła. Markus obrzucił ją zagadkowym, trochę kpiącym spojrzeniem.

– Lady Allerton? Nic pani nie jest?

– Mnie… Ależ skąd! Doskonale… się czuje – wykrztusiła z trudem.

To była ostatnia rzecz, której by się po nim spodziewała, i dlatego zabrakło jej słów.

– Tak postanowiłem – mówił dalej poważnie i stanowczo. – Oczywiście nadal chciałbym dotrzymywać pani towarzystwa w czasie tej podróży. Moja obecność bardzo się przyda, kiedy będzie pani wprowadzać na wyspie swoje porządki. Mam nadzieję, że to pani odpowiada.

– Tak, tak, naturalnie. – Beth wiedziała, że sprawia wrażenie mocno roztargnionej i całkiem zbitej z tropu. Wietrzyła podstęp, bo nie była w stanie uwierzyć, że Markus poddaje się bez walki.

– Doskonale! – Uśmiechnął się do niej i wstał od stołu. Przepraszam, że na chwilę zostawiam panią samą, ale wydaje mi się, że pani Morland dostała wiadomość od wielebnego Theo.

Gdy zamknął za sobą drzwi, patrzyła przed siebie niewiążącym wzrokiem. W uniesionej dłoni trzymała zapomniany kawałek sera. Postanowienie Markusa tak ją zaskoczyło, że nie była w stanie zebrać myśli i wypytać go o wszystkie szczegóły, aby natychmiast rozwiać wszelkie nękające ją wątpliwości. Nie miała pojęcia, czy mówił szczerze, czy to kolejny podstęp, który miał uśpić jej czujność. Do niedawna była pewna, że spróbuje namówić ją, aby zrezygnowała z wyprawy i wróciła do domu, więc teraz miała w głowie kompletny zamęt.

Zatopiona w myślach, żuła machinalnie kawałek sera. Czy mogła zaufać Markusowi? Z doświadczenia wiedziała, że raczej nie. Do tej pory nie był wobec niej uczciwy: kłamał, cofał dane słowo, oszukiwał. Chciała mu jednak wierzyć. Instynkt podpowiadał, że powinna odrzucić wątpliwości i zdobyć się na całkowite zaufanie. To był dla niej niebezpieczny wybór. Zbyt wiele ryzykowała, a teraz nie mogła sobie na to pozwolić. Musiałaby dać wyraz tłumionym dotąd uczuciom, które do niego żywiła, a wówczas stałaby się bezbronna. Miała wrażenie, że stoi nad przepaścią, a wewnętrzny głos zachęca, żeby śmiało w nią skoczyła. Wrodzona ostrożność nakazywała jednak cofnąć się i przemyśleć sprawę.

Beth westchnęła ciężko. Co za pech, że Charlotte źle się czuje. W przeciwnym razie można by poprosić ją o radę. Po namyśle uznała, że nie warto zwracać się z tym do kuzynki, bo odpowiedź była łatwa do przewidzenia. Charlotte od początku uważała ją za nawiedzoną i kręciła głową na szaloną wyprawę. Dlatego niewątpliwie przyklaśnie Markusowi. Zrobi to z ulgą, więc nie należy przejmować się jej sugestiami, ponieważ była stronnicza. Beth spochmurniała. Poza Charlotte nie miała nikogo, kto mógłby jej doradzić, więc sama musiała podjąć decyzję.

Zafrasowana i pogrążona w smutnych myślach, poszła na górę, żeby sprawdzić, jak się czuje chora. Spała mocno, więc Beth cicho wymknęła się z pokoju. Gdy zeszła do holu, natknęła się na panią Morland.

– Dobrze, że panią widzę, lady Allerton – powiedziała zaaferowana gospodyni. – Mam wiadomość od wielebnego Marcha. Kazał przekazać, że spędzi w Hoveton całe popołudnie. Bardzo prosi, żeby pani nie miała mu tego za złe. – Uśmiechnęła się i dodała: – Zależało mu również, aby lord Trevithick odszukał w piwnicy kilka butelek znakomitego czerwonego bordeaux. Mają je państwo wypić do obiadu. Życzył sobie, żeby jego lordowska mość przyniósł też słodkie wino do deseru oraz trochę porto. Mówię o tym, bo chcę, aby pani wiedziała, dlaczego lord Markus zniknął na tak długo. Buszuje teraz w piwnicy.