ROZDZIAŁ SZÓSTY

Po południu zmieniła się pogoda. Nim czwórka podróżnych opuściła Shepton Mallet, niebo było zachmurzone, a gdy mijali Glastonbury, padał już deszcz i wiał silny zachodni wiatr.

– Nie zazdroszczę panom – mruknęła Charlotte, spoglądając przez okno karety na zacinający deszcz. – W otwartym powozie zmokną i okropnie zmarzną. Jeśli utrzyma się taka pogoda, drogi rozmokną i trzeba się będzie zatrzymać w najbliższej gospodzie.

Beth milczała. Spała zbyt krótko i w głębi ducha podejrzewała, że Markus obudził całe towarzystwo dość wcześnie, żeby jej dokuczyć. Przez niego była teraz zmęczona i senna. Sam powiedział wczoraj wieczorem, że nie ma pośpiechu, lecz wbrew temu pół do ósmej zapukał do ich drzwi.

Osowiała i poirytowana Beth nie chciała się wyżywać na Bogu ducha winnej kuzynce. Dziś rano już się posprzeczały, bo Charlotte czuła się dotknięta, że Beth postanowiła wyjechać sama, zostawiając ją na łasce losu. Pogodziły się w końcu, lecz Charlotte omal wszystkiego nie zepsuła, stwierdzając autorytatywnie, że plan kuzynki był idiotyczny i niedopracowany, więc nie dałby żadnych efektów. Beth miała na końcu języka złośliwą uwagę, lecz wolała się nie odzywać. Wiedziała, że racja jest po stronie Charlotte, która powtarzała często, że prawdziwa dama nie toleruje pośpiechu i wszystko toni z namysłem. Beth sama gotowa była także przyznać, że ma obsesję na punkcie Fairhaven, co również nie licowało z godnością arystokratki.

Zirytowana i zmęczona, wierciła się na wyściełanej kanapie powozu, który dziś z niewiadomych przyczyn wydawał jej się niewygodny. Wielogodzinna bezsenność zamiast odkrywczych przemyśleń i wniosków przyniosła tylko znużenie. Beth nadal nie miała pojęcia, jak przechytrzyć Markusa i przybyć na Fairhaven, zanim on tam dotrze. Wzdychała, spoglądając na strugi deszczu. Nic już nie szło zgodnie z planem. Wyprawa na Fairhaven, która przed kilkoma dniami wydawała się ekscytującą i romantyczną przygodą, wyglądała teraz na marną farsę. Markus trzymał w ręku wszystkie atuty, więc rozsądek nakazywał wycofać się z gry i ustąpić miejsca oponentowi, na co tamten zapewne liczył w głębi ducha.

Sam Markus także był dla niej nie lada problemem. Im dłużej przebywała w jego towarzystwie, tym większe groziło jej niebezpieczeństwo. O miłości wiedziała tyle, co niewinne dziewczątko debiutujące w wielkim świecie. Uciekała przed Markusem, ale odpychając go, próbowała także stłumić uczucie, którym go darzyła. W pewnym sensie walczyła sama ze sobą. Przyciągał ją niczym magnes. Chętnie by ją uwiódł, gdyby się na to zgodziła, ale nie miała pojęcia, czy naprawdę mu na niej zależy. Z ponurą miną obserwowała krople deszczu na szybie. Być może Markus uznał, że musi ją zdobyć, bo takie są reguły gry, którą ze sobą prowadzili.

Ledwie ta myśl przemknęła jej przez głowę, powóz stanął i w oknie ukazała się jego smagła twarz. Spływały po niej krople deszczu, mokre włosy przylepiły się do skóry, płaszcz nasiąkł wodą. Beth opuściła szybę.

– Miłe panie, pogoda jest fatalna, nie sprzyja podróżowaniu. Niedaleko stąd leży osada zwana Ashlyn. Mieszka tam mój znajomy. Jeśli nie mają panie nic przeciwko temu, pojedziemy do niego na plebanię i poprosimy, aby zechciał udzielić nam schronienia, przynajmniej dopóki nie przestanie padać.

Wyraziły zgodę i oba powozy natychmiast ruszyły.

– Lord Trevithick przyjaźni się z duchownym – powiedziała z uznaniem Charlotte. – Nie może być nikczemnikiem, skoro taki człowiek przyjmuje go w swoim domu.

Beth roześmiała się głośno.

– Daruj, Charlotte, ale czasami bywasz naiwna jak pensjonarka, chociaż jesteś ode mnie starsza. Nie brak duchownych, którzy mają na sumieniu znacznie więcej grzechów, niż plotkarze przypisują lordowi Markusowi. W porównaniu z fałszywymi świętoszkami jest prawdziwym wzorem cnót.

Charlotte naburmuszyła się, ale nie protestowała. Powóz minął solidną bramę i zatrzymał się przed masywnym kamiennym budynkiem znacznie bardziej okazałym od plebanii, które znała Beth.

– Widzę, że przyjaciele lorda Trevithicka ładnie się tu urządzili – odezwała się, gdy wszyscy czworo podeszli do ozdobionych tympanonem frontowych drzwi.

Podobne wrażenie odniosła, gdy znaleźli się w środku. Schludna gospodyni natychmiast pobiegła zawiadomić wielebnego Marcha, a tymczasem goście podziwiali wykładany marmurem hol, szerokie schody i kolekcję rodzinnych portretów w złotych ramach. Beth przyglądała się wizerunkowi uroczego chłopca, gdy z bocznego korytarz wybiegł niewysoki dżentelmen w grubych okularach. Mrugał oczyma jak typowy krótkowidz. Na widok Markusa uśmiechnął się z rozrzewnieniem i wyciągnął rękę.

– Mój chłopcze! Jak miło znów cię widzieć! A to Justyn! Wielebny March z równym entuzjazmem uścisnął dłoń młodszego z Trevithicków. – Twoja droga matka bardzo się ucieszy z tych odwiedzin. Niedawno byłem u niej na herbacie. Jej zdaniem najwyższy czas, żebyś się ożenił. – Duchowny odwrócił się i dostrzegł Charlotte oraz Beth. – Och, cóż za nietakt! Ale ze mnie gbur! Zechcą panie wybaczyć, ale tak słabo widzę, że z daleka nie dostrzegłem miłych gości. Proszę się na mnie nie gniewać. Witam w moich skromnych progach.

Markus podszedł bliżej i uśmiechnął się lekko.

– Lady Allerton, oto wielebny Theophilus March, mój nauczyciel sprzed lat. Taką pokutę niebiosa wyznaczyły mu za dawne grzechy. Sir, chciałbym przedstawić lady Allerton i jej kuzynkę, panią Cavendish. Jesteśmy w drodze do Devon, ale fatalna pogoda utrudnia podróż, więc proszę nam okazać trochę miłosierdzia…

– Ależ naturalnie! – Theo March ujął dłoń Beth i mocno nią potrząsnął. – Allerton? Cavendish? Mam nadzieję, że nie jest pani krewną Hugo Cavendisha – zwrócił się do Charlotte.

– To daleki kuzyn mojego męża – odparła nieco rozbawiona. – Nie widziałam go nigdy na oczy.

– Niestety, uczyłem tego gagatka. – Wielebny Theo March załamał ręce. – Beznadziejny przypadek. W dzieciństwie był krnąbrny i nieprzewidywalny, a gdy osiągnął wiek męski, sam ściągnął na siebie zgubę. Chwała Bogu, że nie łączą z nim pani więzy krwi.

– Wszyscy doprowadzaliśmy pana czasem do rozpaczy – odparł ugodowo Markus. – Pamiętam, że wiedza niełatwo wchodziła mi do głowy.

– Matematyka całkiem nieźle, ale z greki pała – oznajmił belferskim tonem wielebny Theo i zwrócił się do Beth. – Znałem pani męża, lady Allerton. To był człowiek wielkiego umysłu, całkowicie oddany nauce. Bardzo nas zaskoczył – wiadomością o ślubie. Wróćmy jednak do naszych spraw. Pani Morland wskaże państwu pokoje. Na pewno chcecie trochę odpocząć przed kolacją.

– Przepraszam, jeśli poczuła się pani dotknięta uwagami wielebnego Theo – szepnął Markus do ucha Beth, gdy duchowny poszedł naradzić się z gospodynią. – Brak mu taktu, ale ma złote serce.

Beth uśmiechnęła się pobłażliwie.

– Zapewniam, że podobnie jak Charlotte nie żywię do niego urazy. Wygląda na oryginała. To bardzo zacnie z jego strony, że zechciał udzielić nam schronienia.

Nie uszło jej uwagi, że zafrasowany Markus od razu się rozchmurzył.

– Cieszę się, że tak pani do tego podchodzi. Wielu ludzi obraża się na niego, bo głosząc kazania, nie przebiera w słowach i mówi szczerze, co myśli. Niektórzy chętnie by go stąd przepędzili, ale pochodzi z zamożnej rodziny, do której należy ta parafia, więc nie da się go stąd usunąć.

Wkrótce zjawiła się pani Morland, która zaprowadziła ich na górę i wskazała pokoje. Beth przypadła ładna, wygodna sypialnia z oknami wychodzącymi na południe. Widziała przez nie odlegle wzgórza. Popatrzyła na zegar. Do kolacji zostało jeszcze parę godzin, więc szybko zdjęła wilgotne ubranie i położyła się do łóżka, żeby uciąć sobie drzemkę. Siennik był miękki, kołdra lekka i ciepła. Na wygodnym posłaniu Beth szybko zasnęła. Wkrótce przyśnił jej się Markus. Biegł za nią po plaży, a potem rzucił się w morskie fale. Obudziła się zgrzana i wystraszona, na zmiętej pościeli. Nie wypoczęła jak należy. Za pół godziny miała zejść na kolację, więc niechętnie podniosła się z łóżka, umyła twarz i włożyła wyjściową kreację. Miała ze sobą tylko jedną, ze srebrzystego jedwabiu i koronki. Suknia była trochę pognieciona, więc Beth wezwała pokojówkę, która najpierw zabrała się do prasowania, a potem ułożyła jej włosy i wplotła w nie srebrzystą wstążkę.

Gdy Beth zeszła na dół, całe towarzystwo zebrało się już w salonie. Ucieszyła się, że zadała sobie tyle trudu, aby mimo zmęczenia podróżą ładnie wyglądać tego wieczoru. Panowie w czerni i bieli prezentowali się znakomicie, a Charlotte jak zwykle sprawiała wrażenie osoby, która przed chwilą wyszła z najlepszego salonu mód na Bond Street. U jej boku puszył się Justyn Trevithick, zdecydowany bronić swej wybranki przed wyimaginowanymi adoratorami. Beth pomyślała, że ta feralna podróż ma swoje dobre strony: jedna zakochana para z pewnością stanie na ślubnym kobiercu. Beth była gotowa o to się założyć.

Markus podszedł bliżej i ujął jej dłoń, patrząc z nieukrywanym podziwem, więc tym bardziej cieszyła się, że zadbała o wygląd.

– Lady Allerton, jak zawsze piękna. Czy mogę zaproponować kieliszek znakomitej ratafii? Theo wie, co dobre.

Wkrótce stało się dla wszystkich oczywiste, że wielebny Theo ma nie tylko świetnie zaopatrzoną piwniczkę, lecz także doskonale karmi. Potrawy były znakomite, wina przednie, a uroczy duchowny bawił gości anegdotami z życia parafii i opowiastkami o młodzieńczych wybrykach Markusa. Nim panowie wyszli, żeby wypić porto, wszyscy czuli się jak przyjaciele. Nawet Beth zapomniała o zażartym sporze dotyczącym prawa własności Fairhaven. Pomyślała o tym przelotnie, gdy szykowała się do snu, lecz zdecydowanie odsunęła od siebie ten problem. Uznała, że dopiero jutro stawi mu czoło i dzięki temu spała spokojnie, głęboko, bez męczących snów.

– Fatalnie się czuję! Co za ból! – jęczała Charlotte następnego ranka, siedząc na łóżku. Skrzywiona z bólu śliczna twarzyczka w obramowaniu koronkowego czepka wyrażała obawę i rozpacz. – Sama jestem sobie winna. Nie powinnam jeść deseru. Nasączone sherry ciasto biszkoptowe z owocami i bitą śmietaną to dla mnie zabójcza mieszanka. Przecież wiem, że po takich słodkościach mam zawsze migrenę. No i proszę! Głowa mi pęka. – Skrzywiła się, gdy Beth uchylili nieco zasłony i promień światła padł na łóżko. – Błagam, nie!