– Ma pan, milordzie, niekonwencjonalną wizję małżeństwa. Mogłabym wymienić nazwiska wielu pań i panów, którzy byliby wstrząśnięci, gdyby oznajmił pan, że mają ze sobą rozmawiać.

– I cóż z tego? Każdy ma prawo do własnej wizji małżeństwa. Mojej przyszłej żonie postawię bardzo wysokie wymagania. Powinna być śliczna, mieć umysł subtelny i starannie uformowany, a także poczucie humoru, łagodność i wdzięk. Myśli pani, że daremnie szukam swego ideału?

– Taka kobieta nie istnieje. – Beth odwróciła głowę. Poczuła się nieswojo, gdy Markus wspomniał o przyszłej żonie.

– Minęło już trochę czasu, odkąd została pani wdową, lady Allerton. Nie myślała pani o powtórnym zamążpójściu? – Markus nie dawał za wygraną. – Z pewnością adoratorów miała pani sporo.

Beth wzruszyła ramionami, próbując ukryć zmieszanie.

– Nie zamierzam wychodzić za mąż. Mam dom, kuzynów, mnóstwo zainteresowań. Czego jeszcze mogłabym pragnąć?

To miało być pytanie retoryczne, niewymagające odpowiedzi. Beth pożałowała natychmiast, że je zadała, bo Markus potraktował jej wątpliwość całkiem serio.

– Przyjaźni? Miłości? – Zniżył głos do szeptu. – Namiętności?

Beth wierciła się niespokojnie na wyściełanym siedzeniu.

– Miłość i namiętność nie dają w życiu oparcia. Są ulotne i szybko przemijają – oznajmiła tonem osoby wszystkowiedzącej. – Nie sądzę, żeby mi były potrzebne do szczęścia. Poza tym uważam, że jestem oziębła…

Zerknęła na Markusa, który na znak niedowierzania wysoko uniósł brwi. Znowu pożałowała wypowiedzianych pochopnie słów. Odwróciła wzrok i zaczęła się rozglądać po okolicy.

– Jakie miasto widać w oddali, milordzie? Czy to Trowbridge, do którego zmierzamy?

Gawędzili przyjaźnie aż do kolejnego postoju. Zrobiło się ciemno i wyraźnie pochłodniało, więc Markus zaproponował, żeby Beth przesiadła się do karety, bo w otwartym powozie na pewno zmarznie. Bez protestu zamieniła się miejscami z Justynem. Godzinę później dotarli do zajazdu „Pod Królewską Kompanią” w Shepton Mallet.

Gospoda była mniejsza od tej w Marlborough, lecz sam budynek wydawał się uroczy, a wnętrze czyste i zadbane. Beth spostrzegła, że Charlotte z uznaniem kiwa głową, spoglądając na towarzyszącego jej Justyna, ale nie zważała na to, ponieważ kuzynce wszystko się ostatnio podobało. Wynajęli dwa pokoje z podwójnymi łóżkami. Gdy się w nich rozgościli się, dobry nastrój Beth nagle zniknął. Nalegała wcześniej, żeby jechać aż do Wells, lecz Markus uznał, że zrobili dziś kawał drogi. Miała nadzieję, że jutro wyjadą o świcie, lecz z niefrasobliwym uśmiechem zapowiedział późną pobudkę, bo jego zdaniem rano nie należy się spieszyć. Coraz bardziej lękała się, że wbrew swojej woli zostanie odwieziona do Mostyn Hall i nie będzie miała w tej sprawie nic do powiedzenia.

Olśnienia doznała po kolacji, gdy wraz z Charlotte czekała na panów, żeby wypić z nimi herbatę. Zaciekawiona kuzynka wypytywała, w jaki sposób Markus i Justyn zdołali ich dogonić. Wyjaśniła, że wyruszyli późnym wieczorem i jechali przez całą noc. Kiedy o tym mówiła, przyszło jej do głowy, że jeśli Markus mógł się na to zdobyć, dlaczego nie miałaby pójść w jego ślady? Trzeba tylko uprzedzić stangreta Fowlera, że nocą w sekrecie opuszczą zajazd. Zadowolona z siebie, uznała, że to doskonały plan.

Nim udała się na spoczynek, pobiegła do stajni, żeby ustalić szczegóły ze stangretem, który kręcił nosem na fanaberie jaśnie pani, ale obiecał, że jej nie wyda. Postanowiła, że wyruszą o drugiej w nocy.

Gdy wracała do swego pokoju, spostrzegła, że zajazd, który przedtem wydawał się spokojny i schludny, mimo wczesnej pory zmienił się na gorsze. Zaraz po ich przyjeździe korytarze były zamiecione i jasno oświetlone. Teraz na podłodze walały się śmieci, lampy przygasły, wszędzie czuło się zapach dymu i marnego piwa, a z głównej sali dobiegały chrapliwe wrzaski kobiet i mężczyzn. Beth przebiegła dziedziniec i ruszyła ku schodom. Szukała zacienionych miejsc, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Bała się spotkania z Markusem, a nie miała pojęcia, gdzie on teraz jest.

Pokonała zaledwie trzy stopnie, gdy na zakręcie schodów dostrzegła cień. Po chwili ujrzała idącego ku niej mężczyznę.

Serce w niej zamarło, ponieważ był to Markus Trevithick.

Beth uznała, że prześladuje ją fatum. Nie mogła się uwolnić od tego człowieka.

Był wyraźnie odprężony. Zapewne wraz z Justynem wychylił już kilka kieliszków porto w zaciszu swego pokoju. Zdjął tużurek i rozpiął guziki śnieżnobiałej koszuli podkreślającej ciemne oczy i oliwkową karnację. Beth czuła niespokojne kołatanie serca. Dręczyło ją poczucie winy, nie dawały spokoju inne uczucia, które bała się nazwać. Wstrzymała oddech. Zastanawiała się, czy uda jej się minąć Markusa bez słowa. Niestety, wątpiła, żeby pozwolił jej odejść, nie żądając wyjaśnień. Daremne nadzieje. Wystarczyło, że wyciągnie muskularne ramię i przejścia nie ma. Kiedy się zrównali, niespodziewanie wyciągnął rękę.

Beth cofnęła się odruchowo i poczuła za plecami drewnianą balustradę. W przyćmionym świetle nie widziała twarzy Markusa, ale czuła na sobie uporczywe spojrzenie czarnych oczu. Pewnie zastanawiał się, dlaczego jest zarumieniona. Ciekawe, ile wypił z Justynem. Przed dziesięcioma minutami łudziła się nadzieją, że siedząc przy butelce porto, nie zauważą gorączkowych przygotowań do ucieczki. Teraz istniało poważne niebezpieczeństwo, że sprawa się wyda.

– Chwileczkę, lady Allerton – powiedział Markus podejrzanie łagodnym głosem. – Przed chwilą zapukałem do waszego pokoju, żeby zapytać, czy przypadkiem czegoś nie potrzebujecie. Pani Cavendish powiedziała, że jest sama. Dlaczego pani wyszła? Moim zdaniem nie wypada damie włóczyć się samotnie po korytarzach podrzędnej gospody, zwłaszcza o tej porze. Jakież to pilne sprawy zmusiły panią do ryzykownej wędrówki?

Beth spojrzała na niego z miną niewiniątka.

– Chciałam tylko sprawdzić, czy powóz jest gotowy do drogi i czy służba rozlokowała się wygodnie na nocleg, milordzie – wyjaśniła.

Zapadła cisza. Markus zmierzył Beth nieufnym spojrzeniem. Miała wrażenie, że jej nie dowierza.

– Rozumiem. Na przyszłość proszę łaskawie pamiętać, że w takich sprawach chętnie panią wyręczę. – Przysunął się bliżej, więc odruchowo zrobiła krok do tyłu. Niewiele na tym zyskała, bo chwycił ją za ramię i przyciągnął do siebie. – Proszę uważać, milady, żeby pani nie wypadła przez barierkę. Jest trochę rozchwiana.

Uwolniła ramię z jego uścisku.

– Dziękuję za ostrzeżenie. Będę uważać, choć nic mi nie grozi.

– Nie byłbym taki pewny – odparł z uśmiechem i znów przyjrzał się jej z niepokojącym zainteresowaniem. – A teraz odprowadzę panią do pokoju, lady Allerton. Gospoda nie jest odpowiednim miejscem na samotne spacery. Wieczorami ściąga tu dosyć… podejrzana klientela. – Jakby na potwierdzenie jego stów z otwartych drzwi głównej sali chwiejnym krokiem wyszła roześmiana i czule objęta para. Beth odwróciła wzrok.

– Nie musi pan mnie odprowadzać – powiedziała nagle. – Sama trafię. Dobranoc, milordzie.

Markus ukłonił się w milczeniu. Minęła go i biegiem ruszyła na górę. Kiedy się obejrzała, nadal ją obserwował z kpiącym błyskiem w oku. Uniósł rękę.

– Dobranoc, lady Allerton. Pięknych snów.

– Panu również życzę dobrej nocy – odparła uprzejmie. Uśmiechnął się porozumiewawczo.

– Justyn i ja będziemy spać jak zabici. Wypiliśmy całą butelkę porto.

Zniknął w korytarzu. Po chwili usłyszała, jak otwiera i zamyka za sobą drzwi.

Odetchnęła z ulgą i oparła się ciężko o balustradę, która skrzypnęła złowieszczo pod jej ciężarem. Była pewna, że Markus coś podejrzewa, ale nie zamierzała rezygnować z urzeczywistnienia swego planu. Teraz albo nigdy… Popędziła do swego pokoju. Miała nadzieję, że Charlotte już śpi, bo musiała jeszcze spakować rzeczy do kufra.

Ciemno, że oko wykol! Uczepiona barierki, skradała się w dół po schodach, uważając, żeby nie upaść. Każde skrzypnięcie brzmiało jak wystrzał armatni. Bała się, że lada chwila ktoś stanie w otwartych drzwiach i zacznie jej wymyślać za nocne hałasy, a wtedy plan spali na panewce. Z trudem wlokła ciężki kufer boleśnie obijający się o nogi. Istniało poważne niebezpieczeństwo, że próbując bezszelestnie zejść na dół, straci równowagę i z łoskotem poleci za nim w ciemną czeluść parteru.

W korytarzu słychać było jedynie chrobot myszy harcujących pod podłogą oraz regularne tykanie zegara w głównej sali.

Beth podeszła do drzwi i ostrożnie odsunęła rygiel. W stajni paliło się migotliwe światło, ale wbrew swoim zaleceniom nie zobaczyła na dziedzińcu powozu gotowego do drogi. Może Fowler uznał, że zacznie zaprzęgać dopiero wtedy, gdy ona zejdzie? Beth zadrżała. Księżyc był wysoko na rozgwieżdżonym niebie. Chłodny wiatr obracał kurka na dachu stajni. Czuło się przymrozek.

Zamknęła za sobą drzwi zajazdu i przebiegła dziedziniec. Księżyc świecił jasno, więc bez trudu znalazła drogę. Minęła cysternę na wodę i wpadła do mrocznej stajni. W głębi paliła się jedna latarnia. Konie, spłoszone jej wtargnięciem, dreptały nerwowo, obijając się o ściany boksów. Skrzypiały rzemienie. Beth przystanęła na moment, a następnie przez szerokie drzwi weszła do wozowni.

Tu również paliła się jedna latarnia, umieszczona wysoko na ścianie. Powóz stał na kamiennej podłodze dokładnie tam, gdzie znajdował się, kiedy przed pięcioma godzinami przyszła tu, żeby wydać Fowlerowi polecenia. Drzwi były otwarte, ale stangret się nie pokazał. Beth zaczynała podejrzewać, że zamiast ruszyć w dalszą drogę, będzie musiała wrócić do łóżka. Ogarnięta złością i rozczarowana, żałowała zmarnowanej szansy na ucieczkę. Mogłaby przejechać kawał drogi, nim Markus i jego kuzyn obudzą się po wczorajszej pijatyce. Zastanawiała się przez moment, czy sama dałaby radę zaprząc konie, ale uznała, że to głupi pomysł. Kto miałby powozić? Jeździła czasami dwukółką, ale nie poradziłaby sobie z ciężkim, czterokołowym powozem. Niewiele brakowało, żeby zaczęła tupać ze złości.