Rozległo się pukanie do drzwi i do sypialni weszła służąca z dużym dzbanem gorącej wody.

– Dzień dobry, milady. Mamy piękny dzień i…

– Czy moja kuzynka już się obudziła? – Zniecierpliwiona Beth przerwała jej w pół zdania. – Ależ zaspałam! Od kilku godzin powinnam być w drodze.

Postawna wiejska dziewczyna, niezbyt schludna, ale za to rezolutna, położyła dłonie na biodrach i popatrzyła na nią ze zdziwieniem.

– Dobry Boże! Łaskawa pani, w taki śliczny dzień nie ma co gnać jak do pożaru – mówiła śpiewnie. – Pani Cavendish też dopiero przed chwilą się obudziła. Założę się, że bez obiadu nie pojedzie.

Beth w zadumie bawiła się sznurem od zasłon. Charlotte zwykle wstawała późno i potrzebowała dużo czasu, żeby oprzytomnieć, więc będzie gotowa do wyjazdu najwcześniej za godzinę. Zniecierpliwiona Beth miała wielką ochotę wpaść do pokoju kuzynki, żeby ją popędzić, ale powstrzymała się od tego. Wiedziała, że nie warto zmuszać Charlotte do pośpiechu, bo i tak robi wszystko we własnym tempie.

Służąca zerknęła na nią z zaciekawieniem, a potem nalała wody do miednicy.

– Jego lordowska mość przesyła pozdrowienia. Kazał zapytać, czy zejdzie pani do salonu. Ma tam czekać. Oczywiście dopiero, jak się pani wyszykuje.

– Jego lordowska mość? Lord Trevithick jest jeszcze w zajeździe?

– Tak, milady. – Dziewczyna odstawiła dzbanek. – Podobno ma kłopot z koniem. Zresztą i tak nie warto się spieszyć, prawda, milady? Powiem, że pani niedługo zejdzie.

Markus uprzejmie poprosił o spotkanie, ale to pozór, bo w gruncie rzeczy nie miała wyboru i musiała się stawić na rozmowę. Nadal trzymał w ręku ważne atuty.

Piętnaście minut później zbiegła po schodach na parter. Miała na sobie starannie wyprasowany kostium podróżny, włosy zaplotła w warkocz. Drzwi salonu były zamknięte, a ze środka nie dobiegały żadne dźwięki, więc po chwili namysłu uznała, że nie ma ochoty walczyć z Markusem w jaskini lwa. Lepiej wyjść na świeże powietrze.

W Marlborough przy High Street tego dnia odbywał się targ, więc poczuła nagłą ochotę na pospacerowanie między straganami. Pośpiech był niewskazany. Wieki miną, nim Charlotte będzie gotowa do wyjazdu. Poza tym Beth podświadomie odwlekała spotkanie z czekającym w gospodzie Markusem.

Mnóstwo wieśniaków przywiozło na targ swoje warzywa. Skrzynki pełne rzepy, cebuli i ziemniaków stały na prowizorycznych drewnianych straganach. Między nich wcisnęli się handlarze oferujący sznurowadła, dziadki do orzechów, pastylki na kaszel, plastry na odciski oraz setki innych niezbędnych przedmiotów. Beth zastanawiała się, jak do tej pory radziła sobie bez większości z nich. Mijała stragany, zatrzymując się raz po raz, żeby podziwiać wystawione towary i zachwycać się dziatwą właścicieli. Obrotny handlarz omal nie przekonał jej do kupna rozpaczliwie miauczącego kotka. Serce się krajało na myśl, że stworzonko może źle skończyć, ale rozsądek podpowiadał, że kocie maleństwo wymaga opieki, więc byłoby wielce uciążliwym towarzyszem podróży. Gdy tłumaczyła sprzedawcy, że powinien oddać kotka w dobre ręce, stanął obok niej jakiś mężczyzna. Spojrzała na niego i zobaczyła Markusa, który najwyraźniej nie mógł się doczekać kolejnego spotkania. Przerwała tyradę, bo nagle straciła wątek.

Markus obserwował ją z wyrazem pobłażliwego rozbawienia na twarzy. Nie włożył kapelusza, a czarna, gęsta i lśniąca czupryna w promieniach jesiennego słońca wyglądała na ciemnogranatową. Znakomicie się prezentował w dopasowanych spodniach i eleganckim surducie z doskonałego niebieskiego sukna. Skórzane buty lśniły jak lustro. Można było się w nich przejrzeć. Gdy Beth patrzyła bez słowa, Markus dał właścicielowi kotka monetę i przykazał surowo: – - Zanieś to stworzenie do zajazdu „Pod Pałacem i Piłką”. W stajni harcują myszy. Ten kotek będzie miał tam pole do popisu. W ten sposób zarobi na swoje utrzymanie. Odwrócił się do Beth i podał ramię. – Dzień dobry, lady Allerton. Wypełniła już pani swoją misję? Są tu inne zwierzęta, które zamierza pani uratować od poniewierki? Widziałem prosię na straganie po lewej stronie. Niezawodnie trafi do garnka, jeśli go pani nie kupi. Beth niechętnie wzięła go pod rękę.

– Dzięki, milordzie. Na razie nie zamierzam tworzyć schroniska dla zwierząt. Świec, sznurowadeł oraz innych tego rodzaju towarów również nie potrzebuję.

– A co z plastrami na odciski? Cynowa taca także nie jest potrzebna? – wpadł jej w słowo i uśmiechnął się szeroko. – Kupiłem pudełko cygar i laskę. Sam nie wiem, kiedy sięgnąłem po portfel.

Minęli kipiący życiem rynek i szli wolno ulicą biegnącą po zboczu w stronę rzeki, która płynęła zakosami wśród pól. Beth zastanawiała się, ile czasu minie, zanim poruszą drażliwy temat. Nie mogli w nieskończoność udawać, że spotkali się przypadkiem. Markus uparcie milczał. Kiedy zerknęła na niego ukradkiem, zauważyła, że przyglądał się jej z namysłem i uwagą.

Przystanęła na moście, żeby popatrzeć na kaczki pluskające się na płyciznach.

– Jak tu pięknie! – powiedziała zachwycona. – Chętnie zostałabym… – Podniosła wzrok i napotkała jego badawcze spojrzenie. Ugryzła się w język, nie chcąc zdradzić swoich myśli.

Uśmiechnięty Markus oparł się o balustradę mostu.

– Pani wyprawa nie pozwała chyba na dłuższy pobyt w tych stronach – przypomniał. – Lady Allerton, proszę mi szczerze powiedzieć: wraca pani do Mostyn Hall? A może celem podróży jest Fairhaven? Moim zdaniem to drugie.

Beth śmiało patrzyła mu w oczy.

– Zamierzamy odwiedzić wyspę – powiedziała, nie owijając w bawełnę, i wyprostowała się dumnie. – Mam w ręku dokument potwierdzający darowiznę, więc uważam ją za swoją własność. Zapowiedziałam, że nie pozwolę jej sobie odebrać. Będę walczyć, milordzie. – Szczerze mówiąc, czułbym się zawiedziony, gdyby zdecydowała pani inaczej – odparł cicho. Od rzeki szedł zimny powiew. Wzburzona Beth drżała lekko. Kilka liści opadło na powierzchnię fal. Uniósł je bystry nurt. Beth zdała sobie sprawę, że nie jest w stanie oderwać wzroku od hipnotyzujących oczu Markusa, który po chwili poruszył się lekko.

– Nie jest pani łatwo. Na drodze do celu piętrzą się przeszkody – ciągnął rzeczowo. – Czyżby sądziła pani, że będę spokojnie patrzeć, jak zmierzacie na Fairhaven, żeby zająć posiadłość? Uprzedzam, że postanowiłem również się tam wybrać.

– Przysięgłam sobie, że pana wyprzedzę – oznajmiła stanowczo. Pod wpływem jesiennego wiatru policzki jej poróżowiały. – Nie przypuszczałam, że do tego stopnia zależy panu na tej wyspie. Będzie pan o nią walczyć, milordzie?

– Muszę bronić swojej własności przed najazdem. – Markus roześmiał się głośno.

– Niech pan nie będzie taki melodramatyczny – odcięła się Beth. Stanęła plecami do niego i z ponurą miną obserwowała wodne wiry. – Prawda jest taka, że nie umie pan przegrywać, milordzie. Sama wyspa nic dla pana nie znaczy, ale wbił pan sobie do głowy, jakobym była oszustką, i stąd to uporczywe dążenie, żeby udaremnić moje zwycięstwo.

– Przyznaję, że początkowo czułem się przez panią oszukany, lady Allerton. – Markus wsunął ręce w kieszenie.

– Używa pan mocnych słów, milordzie. – Beth odwróciła się. Jej szare oczy lśniły gniewnie. – Śmiało! Proszę mnie nie oszczędzać. Doskonale wiem, co pan myśli na mój temat. Nieraz dawał mi pan to do zrozumienia.

– Miałem przeciwko pani mocne dowody. – Spojrzał jej – prosto w oczy. – Uznałbym panią za winną, gdyby przeczucie nie podpowiadało mi, że jest inaczej.

– Nie zamierzam z panem o tym dyskutować. Szkoda czasu. Przedtem nie raczył pan przedstawić dowodów świadczących rzekomo na moją niekorzyść, a teraz ja nie zamierzam słuchać, co pan ma do powiedzenia.

Markus lekko wzruszył ramionami.

– Ma pani do tego prawo. Jak rozwiążemy ten konflikt, lady Allerton? Pani chce przejąć Fairhaven, ja zamierzam panią powstrzymać. Oboje tkwimy w tym po uszy. A zatem…

Beth zacisnęła usta. Znalazła się w trudnej i zarazem dość zabawnej sytuacji. Mogłaby natychmiast wrócić do gospody i kazać stangretowi, by zaprzęgał konie, ale Markus niewątpliwie pospieszyłby za nią bezzwłocznie. Nie miał jednak takiej mocy, żeby nakazać jej powrót do Mostyn Hall. Sytuacja była patowa.

– Zaoszczędzilibyśmy sobie problemów, gdyby się pan tak nie pospieszył! – wybuchnęła. – Wczoraj z samego rana był pan w Londynie, a wieczorem spotykamy się w Marlborough. Na domiar złego jedzie pan własnym powozem i ma swoje konie… – Przerwała tyradę i spojrzała na niego tak groźnie, że nie wytrzymał i parsknął śmiechem.

– Obawiam się, że źle panią poinformowano. Wczorajszego ranka nie spędziłem w Londynie.

– Ale Kit widział pana poprzedniego dnia wieczorem na balu u lady Paget! – Beth spochmurniała.

– To się zgadza. Po balu pojechaliśmy z Justynem do Bradbury Park. To mój dom niedaleko Reading. Konie odpoczęły parę godzin i ruszyliśmy w dalszą drogę. Nie mogliśmy pozwolić, żebyście nas za bardzo wyprzedziły.

Zła i urażona Beth zmierzyła go wrogim spojrzeniem.

i – Skąd pan wiedział, gdzie nas szukać?

– Nie mieliśmy pewności, ale po drodze rozpytywaliśmy w zajazdach pocztowych o dwie urocze damy podróżujące bez męskiej opieki, które pędzą na złamanie karku. – Wzruszył ramionami. – Mogliśmy trafić na inne panie, ale wiele wskazywało, że to jednak wy. Zgadzał się kierunek podróży, bo wiedziałem od pani, że zmierzacie do Devon. Przeczuwałem, że będzie pani pędzić co koń wyskoczy, więc i to wskazywało na was. – Uniósł dłoń, dotknął policzka Beth i dodał łagodniej: – Poza tym kto raz panią ujrzał, niełatwo zapomina, kochanie. Wystarczyło opisać urodziwą damę o kruczoczarnych włosach i srebrzystoszarych oczach, a natychmiast wiedzieli, kogo mam na myśli.

Beth, oczarowana czułymi słówkami i łagodnością głosu, wpatrywała się w niego jak zahipnotyzowana. Do tej pory nie uważała się za piękność. W głowie jej nie postało, że inni zachwycają się jej urodą. Niechętnie odwróciła wzrok, stanęła znów przy balustradzie mostu i położyła na niej ręce, wyczuwając przez rękawiczki chłód kamienia. Peszyła ją zmienność nastrojów Markusa. Zbyt łatwo przechodził od jawnej niechęci do serdeczności i sympatii. Nie wiedziała, co o nim myśleć. Trudno jednak go było nie lubić. Mimo to nie mogła mu ufać. Nazwał ją oszustką! Wściekał się bez powodu.