Nim Beth wyłożyła kuzynce swoje racje, z dziedzińca dobiegł turkot kół, a za oknami salonu mignęły w ciemności mocne latarnie.

– Stajenny! – rozległ się niski męski głos. – Do mnie! Beth wstała od stołu, podeszła do okna i wyjrzała przez okno z niewielkimi szybkami. Na zewnętrznym dziedzińcu stał wspaniały powóz pomalowany na kolor granatowy oraz ciemnozielony, zaprzężony w cztery dorodne konie. Zerknęła na powożącego, który rzucił lejce pasażerowi i zeskoczył. na ziemię. Poczuła nagle, że coś ją ściska w żołądku, jakby była głodna, choć przed chwilą zjadła obfity posiłek.

Odwróciła się do Charlotte, która zaczęła się już niepokoić.

– Wkrótce sama będziesz mogła ocenić, ile zdrowego rozsądku ma lord Trevithick – powiedziała z pozornym spokojem. – Wygląda na to, że już tu jest.

W trosce o dobrą reputację Charlotte poleciła kuzynce odejść od okna i starannie zaciągnęła zasłony. Wezwała służbę, kazała sprzątnąć naczynie i podać herbatę. Z filiżankami w rękach zasiadły obie w wygodnych fotelach ustawionych przed kominkiem i spoglądały na siebie, daremnie próbując ukryć zdenerwowanie. Były świadome, że dobre wychowanie nakazuje powitać znajomych, ale żadna nie kwapiła się tego uczynić.

Przyjazd nowych gości wywołał w gospodzie spore zamieszanie. Beth słyszała donośny głos Markusa gawędzącego z parobkami i stajennymi, którzy zachwycali się jego końmi. Błyskały latarnie, trzaskały drzwi. Beth stwierdziła złośliwie, że lord jak zwykle robi wokół siebie mnóstwo zamieszania. Wolno piła herbatę, zastanawiając się, jak zdołał w jeden dzień dojechać do Marlborough, skoro w czasie podróży nie zmienił swojej czwórki na konie pocztowe. Wkrótce uznała jednak, że nie chce tego wiedzieć. Nie miała też ochoty z nim rozmawiać. Najchętniej zataiłaby, że zatrzymała się w tym zajeździe. Nie chciała kolejnej kłótni, a zapał do walki całkiem ją opuścił.

Z korytarza dobiegł głos Justyna Trevithicka, zamawiającego pokoje i kolację dla dwóch podróżnych. Charlotte, która właśnie dolewała kuzynce herbaty, także go usłyszała, i od razu się zarumieniła. Potem rozległo się skrzypienie drzwi prowadzących do głównej sali. Buchnął stamtąd gwar i tubalny śmiech. Beth uznała, że są uratowane, a przybysze nie będą ich niepokoić, bo idą do baru na coś mocniejszego. W chwilę później niemiło się rozczarowała.

– Stajenny wspomniał, że oprócz nas zatrzymali się tu dzisiaj inni podróżni. – Beth znowu usłyszała Markusa, który szedł korytarzem. Słowa brzmiały dość wyraźnie, bo służąca wychodząc, zostawiła uchylone drzwi. Beth na wszelki wypadek podbiegła o nich i przyłożyła ucho do szpary.

– Tak, milordzie – odparł właściciel zajazdu, przekrzykując hałas dochodzący z głównej sali. – Stanęły u nas na nocleg dwie wytworne damy.

– Beth! – rzuciła półgłosem oburzona Charlotte, która przykładnie siedziała w fotelu. – Co ty wyprawiasz?

– Cicho! – Beth położyła palec na ustach. – Podsłuchuję.

– Prawdziwe damy czy… takie farbowane, które tylko się pod nie podszywają? – W głosie Markusa słyszała drwinę. Właściciel najwyraźniej poczuł się urażony takim tonem, bo odparł, nie kryjąc oburzenia:

– Za pozwoleniem, milordzie! U mnie nie znajdzie pan żadnej wywłoki. Gospoda jest porządna. Tamte panie to prawdziwe arystokratki, żadne farbowane lisy!

– Przepraszam – zreflektował się Markus. Beth usłyszała szelest. Właściciel gospody podziękował wylewnie, a Markus dodał: – Rzecz w tym, że nasze znajome także wyruszyły dziś w podróż, ale trochę nas wyprzedziły. Próbujemy je dogonić. W ciągu dnia zatrzymaliśmy się w zajeździe, gdzie one wcześniej były, więc mamy szanse wkrótce je spotkać. – Szelest rozległ się ponownie. – Dwie śliczne młode damy. Młodsza jest przepiękna: ciemnowłosa ze srebrzystoszarymi oczami…

Beth zrobiło się ciepło na sercu, ale sama przed sobą udawała oburzenie jego swobodnym tonem. Jak śmiał tak rozmawiać o niej z obcym mężczyzną! Z drugiej strony jednak zarumieniła się, słuchając z ukrycia miłych komplementów. Nie była całkiem odporna na pochlebstwa. Właściciel zajazdu najwyraźniej rozpoznał ją w tamtym wizerunku. Chrząknął znacząco i oznajmił nader skwapliwie:

– Tak, milordzie. Myślę, że damy, o których pan mówi, goszczą tutaj. Jedna z nich to prawdziwa piękność.

Beth westchnęła cicho. W żadnym z zajazdów, w których się dziś zatrzymywały, nie było potrzeby zachowywania incognito, ale powinna była przewidzieć, że właściciele i służba, zachęceni napiwkami, ochoczo udzielą wszelkich informacji na temat gości. Tutejszy gospodarz paplał jak najęty, chcąc zadowolić hojnego ofiarodawcę.

– Panie są teraz w saloniku. Tam je pan znajdzie. Ośmielę się zauważyć, że wkrótce udadzą się na spoczynek. Są już po kolacji, a cały dzień podróżowały.

– Rozumiem – odparł Markus. Beth poznała po krokach, że zbliża się do drzwi saloniku. – Sądzę jednak, że gdy dowiedzą się o naszym przyjeździe, chętnie spędzą z nami wieczór przy kominku.

Beth odskoczyła od drzwi jak oparzona. Charlotte obrzuciła ją karcącym spojrzeniem.

– Co się dzieje? – szepnęła.

Beth przymknęła oczy i natychmiast otworzyła je szeroko.

– Lottie, wracajmy do naszych pokoi, bo oni zaraz tu przyjdą!

Zza drzwi dobiegł odgłos kroków i głos Justyna.

– Markusie, chodź na chwilę do stajni. Stephens mówi, że ma problem z naszymi końmi.

Gdy panowie wyszli na dziedziniec, przez uchylone drzwi do salonu wpadło zimne powietrze. Podeszwy męskich butów głośno stukały o kamienie brukowanego dziedzińca. Beth chwyciła Charlotte za rękę, pomogła jej wstać i natychmiast pociągnęła za sobą. Błyskawicznie przecięły korytarz i wbiegły schodami na górę. Gdy znalazły się w pokoju Beth, zdyszana i oburzona Charlotte opadła na wielkie łoże z baldachimem i kolumienkami. Beth zamknęła za sobą drzwi i ciężko dysząc, oparła się o nie plecami.

– Kochanie, co to ma znaczyć? Nie możesz przywitać się, jak nakazuje dobre wychowanie? – wykrztusiła z trudem Charlotte.

Beth nie była pewna, co jej na to odpowiedzieć. Wiedziała tylko, że teraz czuje się zbyt wyczerpana, aby stawić czoło Markusowi. Wolała z tym poczekać do jutrzejszego ranka. Wtedy będzie silniejsza i lepiej przygotowana. Teraz nie miała pojęcia, co mu powiedzieć i jak zakończyć dzielący ich spór. Jednego była pewna: nie wróci do domu jak potulna owieczka tylko dlatego, że ją dogonił.

Ktoś zapukał do drzwi. Beth miała gardło ściśnięte ze strachu. Kuzynki spojrzały na siebie.

– Śmiało! Otwórz – powiedziała trochę zniecierpliwiona Charlotte. – Nie sądzę, żeby lord Trevithick przy całej jego nonszalancji odważył się nachodzić damę w jej sypialni.

Beth miała wrażenie, że właśnie taki postępek byłby w jego stylu, lecz darowała sobie tę uwagę. Podeszła do drzwi i uchyliła je lekko. Odetchnęła z ulgą na widok stojącej w korytarzu pokojówki, która dygnęła uprzejmie. W rękach miała tacę, a na niej dwa kubki z parującą zawartością. Zaproszona do środka weszła i umieściła je na stoliku przy oknie.

– Pozdrowienia i poczęstunek od jego lordowskiej mości, który ma nadzieje, że zechcą panie skosztować przed nocą tego napitku łagodzącego wszelkie dolegliwości zdrożonych podróżnych.

Beth podejrzliwie spoglądała na kubki pachnące przyjemnie grzanym winem i korzennymi przyprawami. Charlotte podeszła bliżej i zerknęła na nie ponad ramieniem kuzynki.

– Doskonały pomysł! Podziękuj jego lordowskiej mości w naszym imieniu, moja droga.

Służąca znowu dygnęła i wyszła. Charlotte wzięła kubek, upiła łyk i westchnęła.

– Och, jakie to pyszne! Beth, musisz spróbować.

Rzeczywiście napój był ciepły i łagodny w smaku. Usuwał zmęczenie, dodawał sił po długiej podróży. Pokojówka mówiła prawdę. Beth uznała, że była wobec Markusa nadmiernie podejrzliwa. Wypiła grzane wino do ostatniej kropli.

– O Boże! Jestem straszliwie zmęczona. Idę spać – Charlotte ziewnęła szeroko i pocałowała Beth w policzek. – Nie zapomnij starannie zaryglować drzwi. Gdyby coś się działo, pamiętaj, że jestem w sąsiednim pokoju. Jutro znajdziesz sposób, żeby porozumieć się z lordem Markusem. Dobranoc. Beth zamknęła za nią drzwi i zasunęła rygiel. Przez moment zastanawiała się, czy wezwać pokojówkę, lecz po namyśle postanowiła sama się rozebrać. Byle jak włożyła nocną koszulę, z trudem wdrapała się na wielkie łoże, zdmuchnęła świecę i natychmiast zasnęła.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Gdy Beth się obudziła, było jej ciepło i wygodnie. Promienie słońca wpadały przez okna, rzucając na ściany ruchome cienie. Wczoraj zasnęła, nim przyłożyła głowę do poduszki. Nie zaciągnęła ciężkich zasłon łóżka, ponieważ była okropnie zmęczona. Nic dziwnego, skoro przez cały dzień podróżowała bez wytchnienia. Teraz czuła się cudownie wypoczęta. Mała dość sił, żeby stanąć oko w oko z Markusem Trevithickiem. Spuściła stopy na podłogę i zadzwoniła na służbę. Potrzebowała gorącej wody.

Gdy wezwana pokojówka wyszła z sypialni, Beth usłyszała, że zegar w saloniku na dole bije dwunastą. Znieruchomiała, trzymając w ręku szczotkę do włosów, uważnie wsłuchując się w uderzenia zegara umieszczonego na wieży kościelnej. I tym razem było ich dwanaście. Rzuciła szczotkę i podbiegła do okna.

Okno wychodziło na niewielki warzywnik z równymi grządkami. Po ścieżkach chodziły kury rozgrzebujące piasek. Jasne słońce stało już wysoko na niebie, a późnojesienne promienie mocno grzały przez szyby. Beth upewniła się ostatecznie, że przespała piętnaście godzin.

Zmarszczyła brwi. Śniadanie planowała na pół do ósmej, a punkt ósma zamierzała ruszyć w drogę. Jeżeli mają dotrzeć do Bridgwater… Niemożliwe! Nawet Glastonbury było teraz poza ich zasięgiem. Powinny się cieszyć, jeśli uda im się przejechać pięćdziesiąt kilometrów. W tym czasie Markus będzie już w połowie drogi do Devon. Wyruszył pewnie z samego rana.

Zerknęła podejrzliwie na pusty kubek po grzanym winie.

Czyżby dosypał do niego środków nasennych? Powąchała resztkę napoju, ale poczuła jedynie słodką woń miodu i przypraw korzennych, która skusiła ją wczoraj wieczorem. Służąca miała rację. Grzane wino usuwało zmęczenie wywołane podróżą, a ponadto sprowadzało głęboki sen.