Opamiętał się dopiero, gdy z korytarza dobiegł hałas. Niechętnie uwolnił ją z objęć.

Beth próbowała się podnieść i stanąć znowu na własnych nogach. Nagle zdała sobie sprawę, że coś ją uwiera w plecy, szeroko rozrzucone ramiona giną wśród papierów, a suknię ma zsuniętą niemal do talii. Wiła się desperacko, próbując wstać. Markus cofnął się i wyciągnął ręce, jakby chciał jej pomóc. Skrzywiła się wystraszona i sama się podniosła.

– Proszę mnie nie dotykać! – zawołała, przerażona własnym zachowaniem i jego śmiałością. Nie była w stanie wybaczyć mu tej chwili zapomnienia. Odsunął się w końcu. Poczuła, że wreszcie ma nad nim przewagę. Wymownym gestem pokazała mu drzwi.

– Lordzie Trevithick, proszę stąd wyjść, i to natychmiast.

Drżącymi rękami pospiesznie upięła rozsypane loki i poprawiła suknię. Markus przegarnął włosy palcami i obciągnął ubranie. W oczach ich obojga nadal kryło się niezaspokojone pożądanie. Beth zapragnęła nagle rzucić się w objęcia Markusa. Chciała, żeby znów dobrze się rozumieli, ale nie pozwoliła uczuciom górować nad rozumem. Dumnie uniosła głowę i czekała, aż Markus się do niej odezwie.

– Beth… – zaczął, wyciągając rękę. Odwróciła się do niego bokiem i nie widzącym wzrokiem patrzyła w okno. – Beth, ogromnie mi przykro…

– Nie. – Oczy miała pełne łez. Nie wiedziała, czemu dręczą go wyrzuty sumienia: z powodu niedawnej napaści czy wcześniejszych podejrzeń. Mniejsza z tym. Najgorsze było to, że czuła łzy napływające do oczu. Lada chwila się rozpłacze. - Nie chcę tego słuchać. Usłyszała kroki Markusa i odgłos otwieranych drzwi.

Nim wyszedł, uznała, że powinien poznać całą prawdę, żeby miał właściwy obraz sytuacji.

– Milordzie – zaczęła drżącym głosem. Nie była w stanie powstrzymać łez. Westchnęła głęboko i oznajmiła: – Lordzie Trevithick, wyruszam do Devon. Wyspa jest moja, więc postanowiłam niezwłocznie zaprowadzić tam swoje porządki.

Pełna wątpliwości, obserwowała Markusa, który popatrzył na nią z rozbawieniem. Kpiąco uniósł brwi i skłonił się z przesadną kurtuazją.

– Doskonale, milady, skoro pani wybiera się na Fairhaven, wkrótce się tam spotkamy. Zobaczymy, kto pierwszy zdoła ją dla siebie zagarnąć!

Wyszedł z gabinetu, nim Beth zdążyła odpowiedzieć.

Charlotte okazała się aniołem dobroci. Nie pytała, skąd na błękitnej sukni Beth wzięły się ciemne plamy z atramentu i dlaczego jej ciemne włosy, rano starannie ułożone a la Greque, teraz są w nieładzie. Powstrzymała się również od komentarzy, gdy kuzynka na kilka godzin zamknęła się w swoim pokoju, a wieczorem zeszła na kolację chorobliwie blada. Pogłaskała Beth po ręku i oznajmiła, że w razie potrzeby chętnie wysłucha jej zwierzeń. Następnie udała się do kuchni, żeby omówić z kucharką menu.

Kit usiadł z nimi do stołu. Już miał spytać kuzynkę, dlaczego tak marnie wygląda, lecz dobrze wymierzony szturchaniec Charlotte zniechęcił go do zadawania takich pytań.

Beth czuła się znużona, jakby od tygodnia nie zmrużyła oka. Przede wszystkim jednak była wściekła na Markusa i nie mogła mu darować niesprawiedliwych pomówień. Oskarżył ją bez powodu i nie chciał słuchać tłumaczeń. Miała wrażenie, że ofiarował jej Fairhaven jedynie po to, żeby wkrótce podjąć starania o odzyskanie wyspy. Zachował się przy tym w sposób niegodny dżentelmena. Na wspomnienie tego Beth spłonęła rumieńcem i starała się myśleć o czymś innym.

Po kolacji poszła do czerwonego salonu, gdzie Charlotte lubiła przesiadywać nad haftem. Tak było i tego wieczoru. Pochylona nad białym muślinem, starannie wyszywała skomplikowane wzory. Beth z pobłażliwym uśmiechem pomyślała o własnych robótkach. W tej dziedzinie nie była szczególnie utalentowana. Usiadła na kanapie, podwijając nogi i dziecinnym gestem przytuliła mocno poduszkę z czerwonego aksamitu.

– Charlotte, długo o tym myślałam – zaczęła. – Jutro opuszczam Londyn i jadę do Devon. Pora wrócić do domu. Wiem, że interesy zatrzymują Kita w Londynie, ale mam już dość rozrywek. Nudzą mnie przyjęcia i bale. Chcę wcześniej wrócić do domu, żeby mieć więcej czasu na przygotowania do świąt. Nasz pobyt w Londynie niczemu nie służy…

Beth poczuła na sobie badawcze spojrzenie niebieskich oczu kuzynki.

– Chcesz wyjechać, bo masz nadzieję, że w ten sposób unikniesz kolejnego spotkania z lordem Trevithickiem – powiedziała spokojnie Charlotte, odcinając nitkę. – Nie wiem, co was poróżniło. Justyn Trevithick jest zbyt dobrze wychowany, żeby mówić o tym wprost, zwłaszcza w mojej obecności. Skoro postanowiłaś uciec przed kłopotami, twoja sprawa.

– Popatrzyła surowo na kuzynkę. – Pamiętaj jednak, że ucieczka to nie jest wyjście z trudnej sytuacji. 1 Beth mocniej przycisnęła do siebie miękką czerwoną poduszkę.

– Owszem. Przyznaję, że masz rację, ale rozmowy z lordem Trevithickiem do niczego nie prowadzą, bo on jest głuchy na moje tłumaczenia. Szczerze mówiąc, w ogóle nie dopuszcza mnie do głosu. To okropne! Po raz pierwszy mam do czynienia z człowiekiem tak bezczelnym i zadufanym w sobie.

– Niemożliwe! Jego kuzyn jest wyjątkowo uprzejmy – odparła Charlotte, uśmiechając się lekko. – Pan Trevithick to prawdziwy dżentelmen.

Charlotte mówiła takim tonem, że Beth nagle zapomniała o swoich problemach i z ciekawością popatrzyła na kuzynkę.

– Wpadł ci w oko?

– Ależ skąd! – protestowała z godnością zarumieniona Charlotte. Pochyliła głowę nad tamborkiem. – Mniejsza z tym. Rozmawiamy teraz o twoich problemach, Beth, więc odłóżmy na bok moje sprawy.

Nie uszły uwagi Beth ciemne rumieńce na policzkach kuzynki.

– Wolałabym dyskutować o zaletach szarmanckiego pana Trevithicka niż o wadach jego kuzyna.

– Ach, tak. – Zawsze opanowana Charlotte wydawała się, zmieszana. – Wiem, że żartujesz ze mnie, moja droga… Pan Trevithick jest czarujący, ale wątpię, żeby nadarzyła się nam sposobność do kolejnego spotkania. Zapewne więcej go nie zobaczę. Wspomniałaś o powrocie do Devon, ale co będzie celem podróży: Mostyn Hall czy Fairhaven?

Beth zmrużyła oczy. Przenikliwość kuzynki bywała czasami niepokojąca.

– Muszę przyznać, że zamierzałam najpierw odwiedzić wyspę. Lord Markus przysłał mi akt własności, a więc jest j moja. Chciał wprawdzie anulować darowiznę, ale nie zamierzam mu tego ułatwiać.

Charlotte wyjęła motek nici z otwartego kuferka stojącego obok niej.

– Rozumiem. W takim razie co planujesz? Wziąć Fairhaven szturmem i w razie kontrataku bronić się do upadłego?

Beth, bądź realistką! To dziewiętnasty wiek, a nie czasy wojen domowych.

Beth wstała i podeszła do okna. Nie zamierzała się do tego, przyznać, ale ironiczne sugestie Charlotte trafiały jej do przekonania. Życie byłoby prostsze, gdyby dysponowała oddziałem żołnierzy i mogła zbrojnie stawić czoło wrogowi. Zapewne jej życie byłoby prostsze, gdyby przyszła na świat w innym stuleciu, ale i teraz nie zamierzała rezygnować z wyspy.

– Trzeba to wszystko inaczej urządzić – oznajmiła, nadrabiając miną. – Jestem pewna, że wyspa jest bez nadzoru. Kto chciałby mieszkać na takim odludziu? Nie wątpię, że tamtejsi wieśniacy będą radzi, gdy ktoś wreszcie zainteresuje się ich losem.

Zniecierpliwiona, odsunęła czerwoną aksamitną zasłonę i wyjrzała przez okno. Zrobiło się ciemno, więc latarnik wraz z pomocnikiem zapalał uliczne lampy, raz po raz podając do napełnienia pojemnik na olej. Chłopiec ostrożnie lał gęstą ciecz z dużego naczynia, w skupieniu przygryzając koniuszek języka. Beth obserwowała go z uśmiechem.

– Mam w ręku akt własności Fairhaven z własnoręcznym podpisem Trevithicka – dodała w zadumie. – To oficjalny dokument. Gdyby przyszło do procesu, lord miałby poważne trudności z jego unieważnieniem.

– Mam nadzieję, że nie zamierzasz iść z tym do sądu! – Charlotte była przerażona. – Myśl o kosztach. Poza tym wybuchłby skandal. Nie mówiłaś tego poważnie, prawda?

Beth odwróciła się w stronę jasnego wnętrza.

– Ależ skąd, Lottie. Nie posunę się do tego, ale jestem zdecydowana przejąć Fairhaven. – Złożyła dłonie i zacisnęła je mocno. – Boli mnie tylko niesprawiedliwość Trevithicka. Postąpił ze mną niegodnie. Jestem wściekła, że przez niego znalazłam się w nieprzyjemnym położeniu.

– To się dało zauważyć – skomentowała ironicznie Charlotte. – Posłuchaj mojej rady i przestań zaprzątać sobie tym głowę. Jeżeli naprawdę jesteś przekonana, że nie zdołasz porozumieć się z lordem, machnij na to ręką, wycofaj się z twarzą i wracajmy do Mostyn Hall.

Zapadła cisza, w której słychać było trzask ognia na kominku.

– Chcesz powiedzieć, że gdybym zdecydowała się odwiedzić Fairhaven, nie pojedziesz tam ze mną? – zapytała po chwili Beth. – Wiem, że nie podoba ci się…

– Masz rację, Beth! – przerwała Charlotte, spoglądając jej prosto w oczy. – Bardzo nie podoba mi się ten pomysł. Dlaczego musisz tam jechać?

– Dla zasady. – Beth wydawała się przygnębiona. – Nie mogę pozwolić, żeby Trevithick mnie pokonał!

– To nie jest powód. On i tak wygra. Jest lordem, ma w ręku wszystkie atuty, wyspa stanowi jego własność. To walka z wiatrakami!

– Zapewne, lecz postanowiłam spróbować. – Beth zacisnęła usta.

– Dlaczego? – Charlotte podniosła głowę, przyglądając się kuzynce. – Upór nie przystoi młodej damie.

Beth wybuchnęła śmiechem.

– Znam swoje wady: jestem uparta, impulsywna. Och, Lottie, od lat próbujesz mnie zmienić! Nie mam pojęcia, dlaczego zadajesz sobie tyle trudu, bo prawdziwej damy i tak nigdy ze mnie nie zrobisz. – Nagle spoważniała. – Jeśli nie chcesz ze mną jechać, zrozumiem. Dlaczego miałabyś zmienić swoje zasady tylko dlatego, że taka ze mnie niespokojna dusza?

Charlotte gwałtownie odłożyła tamborek i zerwała się na równe nogi.

– Też coś! Mam pozwolić, żebyś włóczyła się sama jedna, robiąc kolejne głupstwa? Wykluczone! Idę się pakować. Uradowana Beth podbiegła i uściskała ją serdecznie.

– Dzięki, kochanie.