– Dzięki za troskę, Beth, ale to żaden problem. Chętnie dotrzymam ci towarzystwa. Jeśli lord Trevithick rzeczywiście jest nietrzeźwy, powinnam z tobą zostać, żeby udaremnić naganne zachowanie, częste w tym opłakanym stanie… Nim skończyła zdanie, drzwi otworzyły się szeroko i do salonu wpadł Markus. Justyn deptał mu po piętach. Zwykle pogodny, dziś sprawiał wrażenie zafrasowanego.

– Proszę mi wybaczyć, łaskawa pani – zaczął Markus, kłaniając się Charlotte. – Nie chciałbym zakłócać spokoju, ale muszę rozmówić się z lady Allerton. Sprawa jest pilna, a wasz kamerdyner zniknął na dobre. Gdybym nie wziął sprawy w swoje ręce, mógłbym zapuścić korzenie w oczekiwaniu na jego powrót. – Popatrzył na Beth, która zdumiała się, widząc jego minę. Oczy błyszczały mu gniewnie, usta były zaciśnięte. Nie do wiary! Oddany wielbiciel, który przedwczoraj prawił jej komplementy, zmienił się w bezwzględnego złośnika.

Gdy przyglądała mu się bez słowa, dodał z wyszukaną uprzejmością:

– Rad jestem, że zastaję panią w domu. Już drżałem, że znajduje się pani w połowie drogi do Devon, żeby wziąć w posiadanie nieuczciwie zyskane dobra. Zechce pani rozmówić się ze mną na osobności czy też będziemy wieść zażarty spór w obecności pani kuzynki oraz służby? Mnie to nie sprawi różnicy, ale pani Cavendish zapewne będzie zdegustowana.

Beth wyprostowała się dumnie, zdziwiona osobliwą uwagą o nieuczciwie zdobytej posiadłości. Dziś rano otrzymała przecież od Markusa komplet dokumentów potwierdzających darowiznę wraz z uroczym i przyjaznym listem. Przez moment zastanawiała się, czy jej gość rzeczywiście jest pijany, jak twierdził Carrick, ale wystarczyło jedno spojrzenie, aby odrzuciła to przypuszczenie. Lord Trevithick sprawiał wrażenie zupełnie trzeźwego. Żadnych oznak upojenia alkoholowego. Przyszedł tu wściekły, co stanowiło poważny powód do niepokoju.

– Nie mam pojęcia, o czym pan mówi, milordzie – odparła cichym głosem. – Nie zamierzam również wysłuchiwać pochopnych oskarżeń. Jest pan albo pijany, albo szalony, skoro przemawia pan do mnie w ten sposób. Proszę wyjść i wrócić tutaj, gdy pan się uspokoi. Justyn chwycił Markusa za ramię.

– Lady Allerton ma rację, stary. Ochłoniesz trochę i porozmawiacie spokojnie. Zdrowy rozsądek to lepszy doradca niż gniew. Zostawmy to na razie…

Markus nie zwracał na niego uwagi. Podszedł do Beth i stanął przed nią na wyciągnięcie ręki. Widziała dokładnie jego twarz wyrażającą niechęć i złość.

– I cóż, milady? – zapytał, jakby rzucał jej wyzwanie. – Co pani wybiera? Rozmowę na osobności czy kłótnię przy świadkach?

Charlotte głośno wciągnęła powietrze, jakby chciała zaprotestować, a Justyn Trevithick stanął u jej boku.

– Proszę o wybaczenie. – Beth usłyszała jego przyciszony głos. – Wtargnęliśmy tu bez zaproszenia. Wiem, że to niewybaczalne, ale kiedy Markus coś wbije sobie do głowy, nie sposób mu przemówić do rozumu. Typowy Trevithick: gwałtowny, porywczy i łatwo wpadający w złość. Poprzedni lord też był z tego znany.

Beth wodziła spojrzeniem od wykrzywionej gniewem twarzy Markusa do zatroskanej kuzynki. Odetchnęła głęboko, żeby dać mu należną odprawę, ale Charlotte ubiegła ją i odezwała się pierwsza.

– Beth, kochanie. Rozumiem, że lord Markus ma z tobą coś ważnego do omówienia. Zaproś go do gabinetu, a pan Justyn dotrzyma mi towarzystwa. Carrick, każ podać herbatę.

Charlotte kilkoma rzeczowymi sugestiami uzdrowiła sytuację, która nabrała pozorów normalności. Rysy Markusa złagodniały. Podszedł do drzwi, otworzył je i z wyszukaną uprzejmością przytrzymał, gestem zachęcając Beth, żeby poszła przodem. Carrick z niezmąconym spokojem oddalił się, żeby przekazać służbie dyspozycje dotyczące herbaty i przekąsek. Beth zerknęła na Justyna, który ujął dłoń Charlotte, zapewne chcąc się jej oficjalnie przedstawić. Drzwi zamknęły się za wychodzącymi. Beth szła w głąb korytarza sam na sam z Markusem.

– Proszę tędy, milordzie – powiedziała słabym głosem, wskazując gabinet. – Jestem pewna, że dowiem się, o co chodzi, i wspólnie rozwiążemy problem.

Okna gabinetu wychodziły na południe. W kominku płonął ogień. Z samego rana Beth przyniosła tu papiery dotyczące Fairhaven i zostawiła je na biurku. Zamierzała po południu dokładnie przestudiować wszystkie dokumenty, ale najpierw chciała spotkać się z Markusem i porozmawiać o darowiźnie. Teraz miała po temu sposobność, ale okoliczności nie sprzyjały rzeczowej dyskusji.

Zorientowała się, że Markus z ponurą miną spogląda na dokumenty, jakby chciał je zabrać i po prostu wyjść. Przez moment wyobrażała sobie absurdalną scenę: dwoje oponentów trzyma plik papierów, starając się je wyrwać drugiemu tak długo, aż żałosne strzępy dokumentów spadają na podłogę.

Ale dlaczego? Beth nadal nie miała pojęcia, co było powodem awantury wywołanej przez Markusa.. – Lady Allerton, zjawiłem się tutaj, żeby prosić o zwrot papierów dotyczących Fairhaven – powiedział z jawną niechęcią. – Okazało się, że wyłudziła je pani pod fałszywym pretekstem, a więc naszą umowę w jej obecnym kształcie należy uznać za niebyłą. Gra w kości, darowizna… – Przez chwilę ponuro spoglądał jej w oczy. Poczuła się nieswojo. Wszystko to jest nieważne. Nie zamierzam w przyszłości widywać się z panią ani rozważać prawa własności Fairhaven.

Beth osunęła się na najbliższe krzesło. Podniosła wzrok i spojrzała w ciemne oczy.

– Nie rozumiem, milordzie. Dziś rano podarował mi pan wyspę z własnej i nieprzymuszonej woli…

– Popełniłem błąd – przerwał Markus, cedząc słowa przez zaciśnięte zęby. – Zamierzam anulować darowiznę.

Oburzona Beth spłonęła rumieńcem.

– Nie może pan tego zrobić! Proszę mi podać chociaż jeden powód! Nie ma żadnego! Co z pana za człowiek? Gdzie pańskie poczucie honoru? Najpierw odmówił pan uznania mojej wygranej, a teraz chce pan unieważnić darowiznę.

Markus podszedł do krzesła i pochylił się nad nią. Ich twarze niemal się dotykały.

– Skoro mowa o honorze, zadaję sobie pytanie, jak kłamczucha i oszustka pani pokroju śmie dyskutować o takich prawach. – Odwrócił się i odszedł w głąb pokoju. Gwałtowne ruchy świadczyły o tłumionej wściekłości. Beth wzdrygnęła się, patrząc na niego. – Dowiedziałem się, że ma pani zamiar czerpać zyski z eksploatacji zasobów wyspy. Proszę mi więcej nie mydlić oczu, twierdząc, że chodzi pani o utracone rodowe dziedzictwo. I pomyśleć' tylko, że uwierzyłem bez zastrzeżeń w tę bajeczkę… – Przystanął i przegarnął palcami ciemne włosy. – Raz jeden dałem się nabrać jak ostatni głupiec, ale więcej nie powtórzę tego błędu.

Bet zerwała się na równe nogi. Zdumiona i zbita z tropu, wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczyma.

– Zapewniam, milordzie, że nie mam pojęcia… Markus odwrócił się, podszedł bliżej i chwycił ją za nadgarstek.

– Czyżby? Zaprzeczy pani, jeśli powiem, że lord Frank,, Allerton chciał kupić Fairhaven, bo zamierzał wydobywać tam złoto? Czy nie jest prawdą, że pani w tym samym celu pragnęła kupić wyspę od mojego dziadka? Nic pani nie wiadomo o tym, że Kit Mostyn szuka wspólników gotowych zainwestować w to przedsięwzięcie, bo nareszcie udało się pani wyłudzić ode mnie wyspę?

– Zaprzeczam! To kłamstwo! – Beth wyrwała rękę z jego uścisku. – Nie miałam pojęcia, jakie interesy robił Frank. Finanse Kita też mnie nie obchodzą. Powiedziałam panu szczerze, dlaczego chcę mieć Fairhaven. W rozmowie z pańskim dziadkiem – Beth starała się powstrzymać szloch – użyłam tych samych argumentów.

Popatrzyła mu w oczy i wyczytała z nich niedowierzanie. Traciła czas, próbując go przekonać.

– Widzę, że pan mi nie ufa – dodała cicho. Markus ruszył w stronę biurka.

– Zabieram dokumenty.

Zanim sięgnął po nie, skoczyła naprzód i mocno oparła się plecami o blat biurka, zagradzając mu drogę. Dłonie zacisnęła na rzeźbionym blacie. Przez moment obserwował ją zaskoczony, a potem kpiąco uniósł brwi.

Tak bardzo pani zależy na tej wyspie? Doskonale pamiętam, co było stawką w naszej grze. Wygląda na to, że jest pani gotowa na wszystko, byle postawić na swoim i zatrzymać wygraną. – Obrzucił ją taksującym spojrzeniem, które ogarnęło całą postać: od starannie ułożonych ciemnych loków po czubki pantofelków wystających spod bladoniebieskiej muślinowej sukni. Miała wrażenie, że rozbiera ją wzrokiem. Podszedł tak blisko, że znalazła się w pułapce: z tyłu biurko, z przodu on. Czuła rzeźbioną krawędź blatu wrzynającą się w uda, ale gdy Markus zbliżał się jeszcze bardziej, przestała zwracać na to uwagę. Przez muślin sukni poczuła jego napięte mięśnie. Odetchnęła spazmatycznie.

– Milordzie, niech się pan odsunie. Proszę mnie przepuścić. Markus uśmiechnął się ironicznie. Jego gniew nagle stopniał. Smagła twarz przybrała wyraz przewrotnego rozbawienia, które znacznie bardziej od niedawnej złości przeraziło Beth. Daremnie próbowała się odsunąć; utknęła na dobre między meblem a mężczyzną. Usiłowała wysunąć się bokiem, ale Markus unieruchomił ją bez trudu, opierając ręce na blacie. Kiedy odchyliła się do tyłu, żeby trochę zwiększyć odległość między nimi, popatrzył na jej dekolt i długo nie odrywał od niego wzroku. – Milordzie! – Głos Beth przeszedł w nerwowy pisk. – Jak pan śmie!

Markus pochylił się jeszcze bardziej. Poczuła jego oddech na rozgrzanej skórze. Uniósł rękę i przesunął palcem po policzku, a potem po szyi i dekolcie. Oczy pociemniały mu z pożądania.

– W razie przegranej jak byś postąpiła, kochanie? Dotrzymałabyś słowa?

– Nie – zaprzeczyła zdławionym głosem, czując, że jego palec zatrzymał się u nasady szyi, gdzie najmocniej bije puls.

– Cała się rumienisz – powiedział zmysłowym szeptem. – Jesteś tak samo rozpalona jak tamtej nocy podczas balu kurtyzan. Nie ufam pani, lady Allerton. Myślę, że naprawdę jest pani tak zepsuta, jak mi się wtedy zdawało.

Nim ogarnięta wściekłością Beth zdążyła wyrazić oburzenie, pocałował ją zachłannie i namiętnie. Ani śladu łagodnej czułości, której zakosztowała w czasie pamiętnej maskarady. Gdy zmusił ją, żeby rozchyliła wargi i wsunął między nie język, doznała zawrotu głowy. Położyła dłonie na ramionach Markusa i mocno zacisnęła palce, żeby nie upaść. Chciała odepchnąć natręta, lecz pod jego ciężarem straciła równowagę i opadła na biurko. Leżała na plecach wśród rozrzuconych dokumentów, piór i kałamarzy. Zmięta suknia zsunęła się z ramion, szpilki podtrzymujące loki powypadały, a długi: pukle utworzyły wokół głowy ciemną aureolę. Beth nie mogła ani krzyczeć, ani się wyrwać, bo Markus, nie przerywają pocałunku całym swoim ciężarem przycisnął ją do blatu.