Beth wybuchnęła śmiechem.

– Nie masz powodu do obaw, Lottie. Powtórne zamążpójście nie jest moim życiowym celem. – Po chwili spoważniała. – Oczywiście byłoby przyjemniej, gdybyś wraz ze mną korzystała z uroków wielkiego miasta. Mnie też jest przykro, kiedy pomyślę, że siedzisz w domu sama jak palec, kiedy ja i Kit bawimy się w najlepsze.

– Skoro mowa o dobrej zabawie, lady Fanshawe wspomniała, że na balu pojawił się lord Trevithick – wpadła jej w słowo Charlotte, sprawdzając szwy cieniutkich skórkowych rękawiczek. – Podobno wytrwale ci asystował.

Beth spłonęła rumieńcem. Odwróciła głowę i spojrzała w okno wychodzące na ulicę, gdzie kwiaciarka rozstawiała na trotuarze swój stragan.

– Owszem. Ja… szczerze mówiąc, ciągle szuka mojego towarzystwa. Nie mogę się od niego opędzić.

– A chcesz?

– Właściwie nie – odparła szybko. – Bardzo lubię lorda Trevithicka, ale obawiam się, że…

Charlotte sięgała właśnie po kupon tkaniny, lecz zatrzymała się w pół gestu i położyła dłonie na kolanach. – Czego się obawiasz? Że coś do niego czujesz? – zapytała z chytrą miną.

Beth kiwnęła głową, unikając jej wzroku. - Markus jest całkiem inny niż Frank! – Też mi odkrycie! – Charlotte wybuchnęła śmiechem. Rozmowę przerwał im przenikliwy dźwięk dzwonka. Obie drgnęły. Wkrótce do saloniku wszedł kamerdyner Carrick, niosąc przewiązany sznurkiem pakunek zawinięty w brązowy papier. Wręczył go Beth.

– Lord Trevithick przysłał paczkę. Jest także bilecik.

Zdumiona Beth popatrzyła na Charlotte i rozerwała kopertę. Wewnątrz znalazła pojedynczy arkusik papieru. Natychmiast rozpoznała wyrazisty charakter pisma. Szybko przeczytała kilka linijek tekstu.

„Droga lady Allerton!

W paczce jest pani trofeum. Mam nadzieją, że kiedyś je odzyskam. Dołożę wszelkich starań, żeby tak się stało. Ufam, Że nie zamierza pani natychmiast wyjechać z Londynu, żeby jak najszybciej zaszyć się w Devon, bo chciałbym wkrótce panią odwiedzić.

Do zobaczenia Trevithick”

Arkusik opadł na podłogę. Beth nożem do papieru rozcięła szary papier i otworzyła paczkę. Ręce jej drżały. W środku był dokument, na mocy którego leżąca w Kanale Bristolskim wyspa Fairhaven miała odtąd należeć do Elizabeth, lady Allerton oraz jej spadkobierców. Podpisano: Trevithick. Jedno słowo nakreślone tym samym energicznym charakterem pisma. Do aktu własności dołączono plik dokumentów. Były wśród nich łacińskie manuskrypty spisane na pergaminie tak starym i cienkim, że z łatwością przenikały go promienie światła. Beth oglądała te papiery z niedowierzaniem. Z trudem pojęła, że niespodziewanie trafiły do jej rąk materiały odzwierciedlające historię upragnionej wyspy.

Charlotte podniosła bilecik i go przeczytała. Zerknęła na Beth i raz jeszcze spojrzała na arkusik.

– Niesamowite! Trudno uwierzyć, że lord postanowił spełnić twoje marzenie. Masz obsesję na punkcie tej wyspy.

Beth także nie była pewna, czy to jawa, czy sen.

– Dla niego to błahostka – rzuciła, nie mogąc złapać tchu. – Posiada wiele innych, znacznie cenniejszych posiadłości. Fairhaven ma tylko wartość symboliczną, przede wszystkim dla mnie.

– Zastanawiam się, co chciał ci dać do zrozumienia, pisząc, że jest zdecydowany odzyskać wyspę – powiedziała z namysłem Charlotte – i czego może oczekiwać w zamian za swój dar.

Beth popatrzyła na nią ze zdziwieniem.

– Niczego! Uregulował wreszcie dług honorowy. Przegrał w kości…

– Nie przypominaj mi o tamtym incydencie! – Zirytowana Charlotte ściągnęła usta i rzuciła Beth ostrzegawcze spojrzenie. – Czasami bywasz naiwna jak dziecko, kochanie. Z mojego doświadczenia wynika, że niczego nie dostaje się za darmo. Idę o zakład, że Trevithick czegoś od ciebie chce. Dąży do tego, abyś była do niego przychylnie nastawiona, co jest krzepiące, ale nie wykluczam, że jego intencje są podejrzane.

Beth czuła, że się rumieni. Nie wspomniała Charlotte, że Markus złożył jej parę niemoralnych propozycji. Nadmierna szczerość pogorszyłaby tylko sytuację i podsyciła obawy kuzynki.

– O, nie! W to nie uwierzę. – Beth napotkała sceptyczne spojrzenie Charlotte. – Zresztą kto wie…

– Sama żywisz takie podejrzenia. Opowiedz mi szczegółowo o tamtej rozgrywce. Co wtedy zaszło?

Beth miała świadomość, że rumieńce na jej policzkach stają się coraz ciemniejsze.

– Nic szczególnego – mruknęła, unikając przenikliwego wzroku kuzynki. – Trochę mi nadskakiwał… I robi to nadal.

– Zapewne, a skoro tak się rzeczy mają, powinnaś zachować ostrożność. Trevithick nie należy do mężczyzn gotowych zadowolić się salonowym flirtem. Niebezpieczny z niego człowiek.

– Naprawdę? – Zbita z tropu Beth zapomniała o ostrożności. – Nie wiedziałam, że ma tak złą reputację.

– Bo w ogóle nie zwracasz uwagi na takie sprawy. Pamiętasz tego łowcę posagów, który wiosną starał się o twoje względy? Uznałaś, że to przemiły jegomość.

– Owszem, ale lord Trevithick jest całkiem inny.

– Racja. Znacznie bardziej niebezpieczny. Przy nim tamten był całkiem nieszkodliwy – odparła Charlotte, podchodząc do drzwi. – Radzę ci uważać, kochanie.

Gdy wyszła, Beth pozbierała dokumenty i podeszła z nimi do okna. Usiadła na niskim parapecie wyściełanym miękkimi poduszkami, żeby się wygrzewać w promieniach jesiennego słońca. Spoglądała na ulicę, gdzie roiło się od handlarzy i przechodniów.

Położyła akta wyspy na kolanach, w zadumie spoglądając na widoczną w oddali gęstwinę wież i spadzistych dachów. Jesienny pobyt w Londynie przyprawiał ją o klaustrofobię, bo pora roku sprzyjała raczej konnym przejażdżkom po łąkach i polach, wyprawom na klifowe wybrzeże, skąd wzrok sięgał daleko w morze, i spacerom po plaży przy akompaniamencie fal, z sykiem ginących w piasku.

Beth popatrzyła znowu na dokumenty. Czuła się dziwnie, ale nie potrafiła zrozumieć dlaczego. Być może wszystkiemu winne było zaskoczenie. Nagle stała się przecież właścicielką upragnionej wyspy. Może radosna nowina najpierw ją poraziła. Po chwili uświadomiła sobie jednak, że nie o to chodzi. Musiała omówić tę sprawę z Markusem i zapytać, co on zamierza. Nie wiedzieć czemu poczuła się oszukana. Dopięła swego, ale nie była z tego zadowolona, choć nie umiała powiedzieć, dlaczego tak się dzieje.

Tego ranka w klubowej czytelni panowała zupełna cisza. Dla Markusa była to miła odmiana po burzliwym śniadaniu w Trevithick House. Wicehrabina, oburzona zachowaniem syna podczas wczorajszego balu, skarciła go surowo za jawne lekceważenie rodowych powinności. Według niej Trevithickowie nie po to przez dwieście pięćdziesiąt lat pielęgnowali nienawiść do Mostynów, żeby Markus sprzeniewierzył się rodzinnej tradycji, emablując chętną wdówkę, mniejsza o to, jak bogatą. Markus oburzony jawną niesprawiedliwością matki wobec Beth zmiął serwetkę, rzucił ją na stół i natychmiast wyszedł z domu. Nieco poweselał, gdy na St. James spotkał Justyna. Razem poszli do klubu, gdzie młodszy z kuzynów uciął sobie drzemkę, a starszy pogrążył się w lekturze „Morning Chronicie”.

Po godzinie Markus obudził Justyna lekkim szturchnięciem.

– Ile wczoraj wygrałeś? Gdy wychodziłem, Warrender był ci winien dziesięć tysięcy gwinei. Masz dość, żeby zaspokoić tę chciwą śpiewaczkę z opery, którą utrzymujesz?

– W sumie dwadzieścia pięć tysięcy – wymamrotał Justyn, nie otwierając oczu. – Warrender dał mi pieniądze i wziął sobie dziewczynę. Jest słodka, ale zbyt niesforna.

– Korzystna transakcja. Sprzątasz dom, żeby się ustatkować?

– Niedoczekanie twoje! – Justyn ziewnął. Otworzył oczy i spod zmrużonych powiek zerknął na Markusa. – To raczej ty dałeś się złapać w pułapkę.

– Chcesz mnie zniechęcić do małżeństwa, stary draniu? Wczoraj wyśpiewywałeś peany na cześć lady Allerton.

– Nie zaszkodzi wziąć sobie posażną żonkę – odparł poważnie Justyn. – To bogata rodzina, ale jest w nich zła krew. Nie mamy prawa ich krytykować. I my, i oni to banda piratów i złodziei. Jesteśmy siebie warci.

– Możesz mnie nazwać dziwakiem, ale nie ożeniłbym się dla pieniędzy – odparł z namysłem Markus.

Justin obrzucił go badawczym spojrzeniem.

– Chyba mówisz szczerze, ale wygląda na to, że nie będziesz musiał dokonywać takiego wyboru. Wzięło cię, co? Zawróciła ci w głowie do tego stopnia, że podarowałeś jej wyspę.

Markus nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko. Justyn znał go zbyt dobrze, żeby dał się omamić, ale za wcześnie było na rozmowę o ślubie. Myśląc o Beth, Markus niecierpliwie wiercił się w fotelu. Wkrótce zamierzał jechać do niej z wizytą i zabrać na przejażdżkę. Chciał porozmawiać z nią, skłonić do złożenia obietnicy, że nie umknie natychmiast z Londynu, żeby obejrzeć nową posiadłość. Uśmiechnął się na myśl o tym, jak zareaguje, kiedy się dowie, że oddał jej Fairhaven. Odczuwał zadowolenie, bo sprawił jej przyjemność. To odczucie było dla niego nowością. Dotychczas pomagał ludziom z wielkopańską nonszalancją. Po raz pierwszy w życiu miał potrzebę czynienia dobra i opiekowania się kimś innym. Skwitował to odkrycie kolejnym uśmiechem. Do diabła, chyba się starzeję, bo zachciewa mi się ślubu i własnych pociech, pomyślał.

Podszedł do niego służący, niosąc na srebrnej tacy bilet wizytowy.

– Przepraszam, milordzie. W holu czeka pan Gower. Pyta, czy zechce pan teraz poświęcić mu trochę czasu.

Markus uniósł brwi. Widział się dzień wcześniej z Gowerem i odebrał gotowy dokument poświadczający darowiznę. Prawnik zaklinał go, żeby trochę poczekał, zastanowił się, okazał odrobinę zdrowego rozsądku. Markus spieszył się, bo chciał sprawić radość Beth, więc natychmiast podpisał akt własności i nie zważając na rady prawnika, kazał wysłać papiery. Z pewnością wydarzyło się coś nieoczekiwanego, ponieważ Gower uznał za konieczne niepokoić go w klubie. Markus zastanawiał się, czy sprawa dotyczy Fairhaven, czy wyniknęły inne problemy.

Prawnik czekał przed drzwiami klubu, na ulicy. Miął w rękach kapelusz, jakby był wystraszony albo zdenerwowany. Po namyśle Markus uznał, że prawnik sprawia wrażenie przygnębionego.