– Domyślam się, że chodzi pani o damę, z którą niedawno wyszedłem na taras. To lady Grace Walters, moja starsza siostra. Tak ją zmęczyła duchota panująca w sali balowej, że postanowiła trochę pospacerować i zaczerpnąć świeżego powietrza.

Beth odwróciła głowę. Znowu wyszła na idiotkę.

– Nie dbam o to…

– Przeciwnie. Inaczej słowem by pani o tym nie wspomniała. – Usadowił się wygodniej na ławie pod oknem i wyciągnął przed siebie długie nogi. – Wciąż nie odpowiedziała pani na moje pytanie. Po co było grać tę farsę?

– Postanowiłam pana unikać – odparła szczerze. – Tyle się słyszy plotek dotyczących naszej… – Zawahała się, szukając właściwego słowa na określenie ich wzajemnych uczuć.

– Przyjaźni? – podpowiedział skwapliwie Markus.

– Owszem. Dziękuję. Tyle snuto domysłów na temat naszej przyjaźni, że uznałam za stosowne położyć im kres…

– Snując się po sali balowej jak marna aktorka po scenie? Pani ostentacyjna ucieczka wzbudziła dziś ogromną ciekawość. Wszyscy plotkują, aż miło. Czy pani tego nie spostrzegła?

– Skoro już o tym mowa, nasze sam na sam w tej niszy z pewnością nie przyczyni się do tego, żeby ludzie przestali plotkować – odparła Beth. – Odnoszę wrażenie, że lubi pan wywoływać skandale, milordzie.

– Muszę przyznać, że cudze opinie są mi obojętne. Dlaczego miałbym zaprzątać sobie głowę takimi bzdurami? Czemu pani ma się przejmować gadaniną starych plotkarek? Chętnie pocałowałbym panią tu i teraz. Ciekawe, jak zareagują na to łowcy sensacji.

– Proszę nie żartować, milordzie! – Oburzona Beth cofnęła się gwałtownie.

– Dlaczego pani uważa, że to żarty? Dawniej nie miała pani nic przeciwko moim pocałunkom.

– Milordzie, ciszej, proszę! – syknęła zarumieniona Beth.

– W takim razie porozmawiajmy na osobności. Chciałbym przedyskutować z panią ofertę kupna Fairhaven. Najwyższy czas, żebyśmy doszli do porozumienia.

Beth spojrzała mu prosto w oczy.

– Nie wierzę! To podstęp. Nie mam do pana zaufania.

– A to czemu? – spytał rozbawiony Markus. – Pewnie dlatego, że podczas ostatniego sam na sam nie tylko rozmawialiśmy, lecz także…

Oburzona Beth zaczęła gwałtownie wymachiwać rękami.

– Pan jest chyba pijany, skoro wygaduje pan takie głupstwa.

Markus jedną ręką chwycił jej dłonie.

– Ależ skąd! Jeśli nie chce pani ze mną rozmawiać, proszę o taniec.

Nie zwlekając, pomógł jej wstać. Gdy szli przez zatłoczoną salę balową, lekko obejmował ją w talii. Całą sobą wyczuwała bliskość jego smukłej postaci. Marszczona spódnica dotykała jego uda. Beth chciała się odsunąć, ale daremnie próbowała zachować stosowny dystans, ponieważ tłumnie zgromadzeni goście popychali ich ku sobie. Przez muślin sukni czuła żar bijący od jego ciała. Nagle zrobiło jej się gorąco i słabo. Nie miała sił, żeby tańczyć. Gdy rozległy się pierwsze tony walca, niewiele brakowało, żeby odwróciła się i uciekła.

– Nie ma powodu do obaw, kochanie – mruknął jej do ucha zachęcająco i czule. – Moje zachowanie będzie nienaganne. Daję słowo.

Przebiegł ją dreszcz. Nie śmiała spojrzeć na Markusa. Z ociąganiem zrobiła krok w jego stronę i pozwoliła się objąć. Wkrótce odzyskała spokój, bo Markus ani myślał przysunąć się nazbyt blisko.

Zaczęli krążyć po parkiecie w takt śpiewnej melodii. Chwilami patrzyli sobie w oczy. Z pozoru tańczyli jak inne pary: rytmicznie, lekko, radośnie, ale coś ich jednak wyróżniało. Oboje instynktownie wyczuwali zmysłowość ukrytą pod płaszczykiem konwenansów. Na balu u księżnej Calthorpe, wśród stu pięćdziesięciu rozbawionych gości patrzyli sobie w oczy, drżąc z radości i skrywanej rozkoszy.

Muzyka umilkła, a walcujące pary rozłączyły się i z wolna opuściły parkiet. Szmer rozmów narastał stopniowo. Zarumieniona Beth posłusznie dała się prowadzić Markusowi, który zręcznie lawirował wśród spacerujących par. Gdy zmierzali w stronę wolnych krzeseł, desperacko próbowała znaleźć temat do rozmowy, bezpieczny dla siebie, zajmujący dla partnera.

– Ogromnie tu gorąco – zaczęła niepewnie i odetchnęła z ulgą, bo twarz Markusa wyrażała znowu rozbawienie, a nie żądzę.

– Słuszna uwaga – przytaknął. – Temperatura naszych uczuć także wzrasta.

Popatrzyła na niego, daremnie szukając odpowiedzi na tę dwuznaczną uwagę. Nim się odezwała, podszedł do nich Justyn towarzyszący lady Fanshawe. Beth nie miała wątpliwości, że natychmiast zorientował się w sytuacji, bo przez moment wodził spojrzeniem po ich zarumienionych twarzach, a następnie pytająco uniósł brwi. Na szczęście lady Fanshawe nie grzeszyła spostrzegawczością.

– Tu jesteś, kochanie! Pamiętasz chyba, że mamy być na raucie u lady Baynton. Na nas już pora. Trzeba się tam pokazać, nim wieczór dobiegnie końca. – Uśmiechnęła się promiennie do Markusa i Justyna. – Panowie jadą z nami? A może zaplanowaliście inne atrakcje?

Beth czuła na sobie natarczywe spojrzenie Markusa. Nietrudno zgadnąć, jakie miał plany względem niej. Starała się zachować kamienną twarz, choć była zirytowana, że w jego obecności rumieni się z byłe powodu.

– Dzięki, łaskawa pani, ale powinniśmy się dzisiaj pokazać w klubie – odparł z uśmiechem Justyn. – Możemy odprowadzić panie do powozu?

Gdy wyszli z dusznej sali, powietrze na zewnątrz wydało się zaskakująco chłodne. Beth, owinięta ciasno aksamitną peleryną, próbowała opanować drżenie. Markus pocałował ją w rękę i zapowiedział przyciszonym głosem, że jutro przyjdzie z wizytą. Sama nie wiedziała, czy się z tego cieszyć, czy uznać za powód do zmartwienia, ponieważ bała się uczuć, które w niej budził. Nie wiedząc, co odpowiedzieć, rzuciła kilka zdawkowych słów.

Gdy usadowiła się w powozie, przyszło jej do głowy, że do tej pory w ogóle nie była świadoma, jak znikomą rolę odgrywały w jej życiu namiętność oraz pożądanie. Wyszła za mąż wkrótce po ukończeniu pensji dla panien z dobrych domów. Jako żona Franka Allertona czuła się szczęśliwa. Rzadko korzystał ze swych małżeńskich praw, za to rozpieszczał ją niczym ulubioną kuzyneczkę. Ich związek do końca był wolny od namiętności. Z nielicznych i zawoalowanych uwag Charlotte wywnioskowała, że małżeństwo to coś więcej niż tylko przyjazne współistnienie dwojga zżytych ze sobą ludzi, ale uznała, że te jego aspekty nie mają dla niej żadnego znaczenia. Kiedy owdowiała, w kręgu jej znajomych pojawiali się interesujący panowie. Cieszyła się ich towarzystwem, lecz nie miała ochoty na romanse. Teraz zdała sobie sprawę, że była wówczas głęboko przekonana, jakoby nie była stworzona do miłości.

Pocałunek Markusa sprawił, że odkryła w sobie zupełnie nowe cechy. Jej zmysłowość i uczucia wreszcie się obudziły. Usadowiona w rogu powozu, słuchała nieuważnie paplaniny lady Fanshawe i myślała o wzbudzonej przez Markusa potrzebie nowych życiowych doświadczeń.

Trudna sprawa. Gdyby chodziło jej wyłącznie o kochanka, bez problemu spełniłaby chwilowy kaprys. Nie musiała daleko szukać. Niemal czuła ciepło i siłę ramion Markusa. Kusiło ją, żeby mu ulec, ale nie mogła sobie na to pozwolić. Trochę zadziwiona, że uczucia dochodzą wreszcie do głosu, a młode ciało domaga się uwzględnienia swoich praw, nie wiedziała na razie, co o tym myśleć i jak postępować. Wbrew zdrowemu rozsądkowi lubiła Markusa. Dobrze się czuła w jego towarzystwie, chętnie z nim rozmawiała, ceniła sarkastyczne poczucie humoru. Zdawała sobie sprawę, że jest niebezpiecznie bliska pokochania go, a ryzykowna miłość rozkwita zbyt szybko. Beth zawsze była impulsywna, ale tym razem musiała zachować ostrożność i chronić siebie przed realnym zagrożeniem. Wiedziała, że Markus jej pragnie, ale nie sądziła, aby darzył ją głębszym uczuciem. Myślała o tym z przykrością, lecz nie mogła żyć złudzeniami.

– Czy bardzo panią zmartwię, jeśli wymówię się od wizyty u lady Baynton? – zwróciła się przyciszonym głosem do swojej towarzyszki. – Jestem nieco znużona, więc najchętniej wróciłabym do domu, żeby odpocząć. – Oczywiście, dziecinko. – Szczerze zatroskana matka chrzestna przyjrzała jej się uważnie. – Wyglądasz na bardzo zmęczoną. Zamknęłaś się w tej wiejskiej głuszy i dlatego odwykłaś od wielkomiejskich rozrywek. – Lady Fanshawe pogrzebała w woreczku, odchrząknęła i dodała zakłopotana: – Kochanie, bardzo proszę, nie miej mi tego za złe, ale muszę cię ostrzec przed lordem Trevithickiem…

– Nie ma takiej potrzeby – odparła Beth, poprawiając się niespokojnie na kanapie powozu. – Zapewniam, że nie ma powodu do obaw.

– Beth, dlaczego jesteś taka roztargniona? – Charlotte Cavendish odłożyła suknię, którą przed chwilą oglądała, i ze zdumieniem popatrzyła na kuzynkę, przerywając przeglądanie rzeczy kupionych przed południem w najlepszych londyńskich sklepach. – Zapytałam, który kolor bardziej ci się podoba: zielony czy fiołkowy, a ty odparłaś, że oba. Nie masz ochoty na buszowanie wśród tych ślicznych fatałaszków? Wystarczy mi o tym powiedzieć i wrzucamy je do szafy.

– Najładniej ci w niebieskim, Lottie – oznajmiła pospiesznie Beth, z zachwytem spoglądając na błękitny jedwab, który podkreślał barwę lśniących oczu kuzynki. – Na twoim miejscu nosiłabym także muślin w kolorze kości słoniowej. W szarym też ci do twarzy.

– W takim razie to już wszystko, czego mi potrzeba, ale nie mamy nic dla ciebie – zmartwiła się Charlotte. – To są towary z najlepszego sklepu na Bond Street, a ty sprawiasz wrażenie znudzonej.

Beth przesunęła między palcami seledynowy szal, wstała i podeszła do okna.

– Wybacz. Po wczorajszym balu jestem trochę zmęczona. Późno wróciłyśmy, poza tym źle spałam.

Charlotte nieco spochmurniała.

– Tak mi przykro, że nie mogę chodzić z tobą na bale i przyjęcia. Lady Fanshewe jest kochana i urocza, ale mam wrażenie, że ma na twój temat błędne wyobrażenie. Powiedziała mi niedawno, że byłaby rada, gdyby sir Edmund Netherwood oświadczył się o ciebie, a przecież wiadomo, że to – stary nudziarz i łowca posagów. Miał trzy żony! Biedaczki się wykończyły, a on trwoni ich majątki.