– Tak… Na czym skończyłam? Przez sto lat wasza rodzina prosperowała znakomicie, a my ledwie wiązaliśmy koniec z końcem, lecz wyspa nadal była naszą własnością. – Popatrzyła na Markusa, zapominając na moment, że nie on odebrał Fairhaven jej dziadkowi. Zasłyszane w dzieciństwie straszliwe opowieści o nikczemnych intrygach Trevithicków głęboko wryły jej się w pamięć. – Mój dziadek odziedziczył rodzinne dobra. Postanowił przejść do kontrataku i wystąpił przeciwko pańskiemu dziadkowi. Śmiało rzucił wyzwanie lordowi George'owi Trevithickowi.

– Dziadek George. Nazywano go Wrednym Lordem. Wiele słyszałem o jego występkach. Podobno w młodości współdziałał z przemytnikami, piratami oraz wszelkiej maści złoczyńcami, dzięki którym mógł ciągnąć wielkie zyski.

– Zapewne tak było. W jednej kwestii nie mam wątpliwości. Nasi dziadkowie byli zażartymi wrogami. W pewną, burzliwą marcową noc mój dziadek płynął w stronę Fairhaven, nie wiedząc, że lord już tam wylądował, a rabusie czekają na łup. Wiatr był silny. W ciemnościach mój dziadek nie zorientował się, że lampy sygnalizacyjne ustawione na brzegu wskazujące drogę do portu zostały rozmieszczone nie przez jego służbę. Wrogowie użyli podstępu. – Beth westchnęła głęboko. – Statek się rozbił, wszyscy marynarze zginęli, skrzynia pełna kosztowności poszła na dno. Mój dziadek jako jedyny dotarł do brzegu, ale został napadnięty przez Wrednego Lorda i zginął w walce. Tamten ukradł jego miecz zwany Saintonge, który od wieków był w naszej rodzinie, a także zajął wyspę. I co pan na to, milordzie?

Nieco zdyszana Beth skończyła rodzinną historię i spojrzała wyczekująco na Markusa. Ta legenda powinna być opowiadana w ciemną, burzliwą noc, a nie przy dziennym świetle i ładnej pogodzie, w uroczej parkowej alei. Trudno też bytu uwierzyć, że oboje wywodzą się od antenatów, którzy zaledwie pół wieku temu walczyli na śmierć i życie, chcąc się nawzajem pognębić. Spór dwu bezlitosnych przeciwników, prymitywny i pozbawiony sensu, byłby dziś nie do pomyślenia. Beth spojrzała ukradkiem na swego towarzysza. Dżentelmen w każdym calu, pomyślała. Po chwili zaczęła się zastanawiać, czy to nie pozory. Wiedziała, że Markus kryje w sobie niezgłębione pokłady bezwzględności. Nie była tak – że pewna samej siebie. Jak daleko byłaby zdolna się posunąć, żeby odzyskać rodową własność? Upór i nieustępliwość Mostynów miała we krwi. Może oboje z Markusem byli nieodrodnymi potomkami swych antenatów?

Earl popędził konie, które przyspieszyły i przeszły w kłus. – Jak pani ocenia tę opowieść? – Z uśmiechem odwrócił się do Beth. – Muszę przyznać, że mój dziadek wyszedł w niej na ostatniego łotra. Mam kilka wątpliwości, droga lady Allerton. Dlaczego stary Mostyn żeglował nocą po niebezpiecznych wodach? Czemu miał ze sobą skrzynię wypełnioną złotem i kosztownościami? Jego postępowanie nie wydaje się pani mocno podejrzane?

Beth patrzyła na niego bez słowa. Wcześniej nie przyszło jej do głowy, żeby kwestionować rodzinną legendę. Doskonale pamiętała nianię Maddy, która przy migotliwym blasku świec opowiadała jej przed zaśnięciem o niedoli dziadka. Beth wyobrażała sobie zwodnicze światło lamp rozstawionych przez rabusiów na klifowym wybrzeżu, trzask rozrywanych ostrymi skałami drewnianych burt, ciepłe refleksy idące od złotych monet, które spadały w morską toń. Nie przyszło jej do głowy zastanawiać się, dlaczego dziadek wziął ze sobą skrzynię złota ani czemu płynął na wyspę nocą, w czasie burzy. Dopóki Markus nie zadał tych pytań, w ogóle nad tym nie myślała.

Zmarszczyła brwi i popatrzyła na niego z namysłem.

– Przyznaję, że to osobliwe…

– W rzeczy samej. Ta sprawa aż się prosi, żeby popłynąć na Fairhaven i tam dojść prawdy. – Markus uśmiechnął się szeroko. – Lady Allerton, czy zechce pani towarzyszyć mi w takiej wyprawie, gdybym o to poprosił?

Beth udawała zaszokowaną.

– Towarzyszyć panu? Ależ skąd, milordzie! To niemoralna propozycja!

– Jakaż szkoda! Nie wątpię, że uczyniłaby pani wszystko, byle tylko Fairhaven znów była wasza.

Spoczywające na kolanach i ukryte w rękawiczkach dłonie Beth zacisnęły się mocno.

– Czuję, że powinnam tego dokonać. Duch mojego dziadka nie zazna spokoju…

– Chyba nie chce pani – przerwał z uśmiechem Markus – ciągnąć rodowej waśni jedynie przez wzgląd na spokój duszy swego dziadka. – Znowu przełożył lejce do jednej ręki, a drugą ścisnął jej palce. Tym razem znieruchomiała pod jego dotknięciem. – Mam wrażenie, lady Allerton, że my dwoje potrafimy zakończyć wreszcie swary naszych rodzin.

– Obyśmy byli w stanie tego dokonać – przytaknęła, udając, że nie pojmuje ukrytego znaczenia jego słów. – Proponuję, żeby na znak dobrej woli zaakceptował pan moją ofertę kupna wyspy, naprawdę bardzo korzystną i…

– Owszem, niemal bajeczną. Fairhaven nie jest tyle warta.

– Czy względy uczuciowe można przeliczyć na pieniądze? Dla mnie Fairhaven jest bezcenna.

– Rozumiem – odparł z namysłem Markus. Twarz mu się wypogodziła – Ta wyspa stała się pani obsesją, prawda, lady Allerton? Zastanawiam się, jak daleko byłaby pani gotowa się posunąć, byle dopiąć swego.

Beth popatrzyła na niego bez słowa. To samo pytanie usłyszała niedawno od Charlotte, ale puściła je wówczas mimo uszu. Kiedy zadał je Markus, a więc zupełnie obcy człowiek, zaczęła się nad tym zastanawiać. Najbardziej niepokoiła ją dwuznaczność niektórych jego sugestii. Popatrzyła mu prosto w oczy.

– Nie wiem, czy dobrze pana zrozumiałam, milordzie. Moja oferta została odrzucona?

– Bardziej podobała mi się poprzednia – odparł z namysłem Markus.

Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Słońce schowało się za chmurę i nagle zrobiło się chłodno. Beth drżała pod peleryną, lecz nie z zimna.

– Upojna noc za akt własności, milordzie? Markus wybuchnął śmiechem.

– Cóż za szczerość! Nie owija pani w bawełnę! Odniosłem wrażenie, że na początku naszej znajomości miała pani wobec mnie całkiem inne zamiary. To pani zaproponowała stawkę w naszej rozgrywce…,.

– Pan przegrał i nie dotrzymał słowa – żachnęła się. – Dlatego musiałam podbić stawkę.

– Ma pani, rzecz jasna, na myśli swoje propozycje finansowe. Jak mówiłem, chciałbym wrócić do pierwszej, zdecydowanie przyjemniejszej oferty.

Beth była na siebie wściekła, bo czuła, że znów się rumieni. Próbowała zachować spokój, co nie było łatwe, ponieważ w głębi ducha pragnęła tego samego co on. Chętnie oddałaby się w zamian za akt własności wyspy Fairhaven. Ale to przecież niemoralne! Bezwstydne! A jednak takie kuszące…

Beth spochmurniała.

– Tamta gra była wyłącznie środkiem do osiągnięcia celu. Nie mam zwyczaju się sprzedawać.

– Rozumiem. – Markus zatrzymał powóz pod gałęziami wielkiego dębu, z których opadły już liście. – W takim razie sama gra była dla pani wielce ryzykowna.

– Owszem – przyznała Beth, spoglądając mu prosto w oczy. – Nie ukrywam, że gdybym przegrała, nic by pan na tym nie zyskał, bo nie mogłabym spełnić obietnicy. Pan również nie dotrzymał słowa.

– Słuszna uwaga. – Markus znowu wybuchnął śmiechem. – Muszę przyznać, że byłem zawiedziony. Miałem nadzieję, że jednak da się pani namówić…

– Czyżby? W takim razie źle mnie pan ocenił, milordzie.

W jej oczach dostrzegł ostrzegawcze błyski. – Jak wspomniałam, nie jestem kurtyzaną. Proszę łaskawie odwieźć mnie do domu.

– Doskonale! – W głosie Markusa pobrzmiewał ton rozbawienia i zachwytu. – Nie będę więcej droczyć się z panią, milady. Skoro błędnie panią oceniłem, nie ulega wątpliwości, że musimy się lepiej poznać, ale to przyjdzie z czasem.

Beth wcale nie była zachwycona takim postawieniem sprawy. Przede wszystkim miała osobliwe przeczucie, że Markus w gruncie rzeczy doskonale ją rozumie, choć lubi się przekomarzać. Spore obawy wzbudziła w niej sugestia dotycząca wzajemnego poznania, bo kobiecy instynkt podpowiadał, że może to być proces wielce niebezpieczny.

ROZDZIAŁ TRZECI

Kolejny kadryl dobiegł końca. Beth radośnie biła brawo, a następnie przyjęła ramię partnera i pozwoliła się odprowadzić do lady Fanshawe. Sala balowa księżnej Calthorpe była gorąca i duszna. Trudno się dziwić, skoro bawiło się tam ponad dwustu gości, wśród których panowała opinia, że to największe wydarzenie jesiennego sezonu. Księżna wybrała biel jako dominującą barwę dekoracji. Miała to być zapowiedź nadciągającej zimy, lecz jak na ironię w sali panował tropikalny upał. Przyczyniały się do tego fale ciepła bijące od setek białych świec. Otwarty ogień zawsze stanowił zagrożenie, więc na wszelki wypadek pod ścianami rozstawiono lokai trzymających w pogotowiu wiadra napełnione wodą.

– Dobrze się bawisz, dziecinko? – zapytała lady Fanshawe, energicznie poruszając wachlarzem. – Okropny ścisk! Ledwie znalazłam wolne krzesło. A ta biel po prostu oślepia!

Beth zachichotała. Oprócz białych świec salę ozdabiały draperie ze śnieżnego muślinu, które łatwo mogły zająć się od ognia, oraz lilie szybko więdnące w gorącym powietrzu.

– Ślicznie dziś wyglądasz, moja droga – dodała lady Fanshawe. – Wśród debiutantek zdecydowanie wyróżnia się jedna panienka. Dobrze zrobiła, wybierając muślin w kolorze bzu. Dziewczęta ubrane na biało wtapiają się w tło. – Żeby się tylko nie rozpłynęły się od tego skwaru – odparła Beth, z wdzięcznością przyjmując szklankę lemoniady, którą przyniósł jej pan Porson. Z tym bogatym młodzieńcem przetańczyła ostatniego kadryla. Nie odstępował jej teraz, więc pozwalała sobie asystować, bo w jego obecności czuła się bezpieczna.

– Panie Porson, moim zdaniem… – zaczęła i w tej samej chwili mocno zaskoczona uniosła brwi, bo młodzieniec skłonił się, podziękował za taniec oraz miłe towarzystwo i oddalił się pospiesznie. Kit Mostyn podszedł do pań i usiadł na Wolnym krześle obok kuzynki.

– Na miłość boską! – zawołała zirytowana Beth. – Odkąd to odstraszasz moich wielbicieli?