Powoli napięła cięciwę. Cienki, jesionowy łuk wygiął się do połowy.
Katarzyna czekała.
Obozowisko wroga wydawało się dziwnie ciche. Nie było widać żywej duszy. Nic się nie ruszało. Lecz za zasiekami z gałęzi, pokrytymi świeżo zdjętymi skórami, można było wyczuć wstrzymane oddechy i świdrujące spojrzenia.
Procesja przeszła przez most. Na chwilę śpiew zdusiły mury i barbakan, po czym modły wybuchły z nową mocą, zwiastującą gniew Boży.
Dies irae, dies illa Salve saeclum in favilla...
Jednak mnisi zamiast posuwać się do przodu w pewnej chwili zaczęli się cofać na krótki rozkaz swego przełożonego.
– Wycofajcie się za mury! Podnieść most!...
Zdziwiona Katarzyna popuściła cięciwę i wychyliła się. Za murami widać było samego przeora, wznoszącego do nieba ręce z monstrancją. Za nim ukazało się tylko trzech mnichów. Dwóch z nosidłami, jeden z drabiną. Tymczasem most podnosił się zgodnie z jego rozkazem.
– Nie chce narażać miasta... – szepnął Josse z napięciem. – Ależ przeor ryzykuje życie!
– Rozkaż, by nie podnoszono mostu! Musimy wziąć na siebie część ryzyka! Poza tym rozstaw swoich ludzi w oknach pierwszych domów na ulicy!
Josse, ongiś paryski rzezimieszek, zbiegł po cztery schody, a Katarzyna skierowała swą uwagę na przeora. Zbliżał się nieśpiesznie, a za nim mnisi z noszami. Jego fioletowy ornat rozwiewał wiatr.
Kiedy zbliżył się do trupa, w obozie wroga coś się poruszyło. Przed palisadę wyszedł potężny człowiek i stanął w wyczekującej postawie. Katarzyna rozpoznała Béraulta Apchiera i skierowała w jego stronę swój łuk, gdyż bandyta był uzbrojony. Opierał swe długie łapy na wielkiej, nagiej szpadzie, lecz nie ruszył się do przodu.
– Odejdź, przeorze! – krzyknął. – To jest moja sprawiedliwość! Nie mieszaj się do nie swoich spraw!
– To jeden z moich synów, którego kazałeś zaszlachtować, Béraulcie! Przyszedłem po niego. A to jest twój Bóg, ukrzyżowany przez tobie podobnych. Uderz, jeśli się ośmielisz, lecz potem szukaj tak głębokiego boru i tak tajemnego miejsca, które byłoby w stanie ukryć twoją zbrodnię i twój wstyd, gdyż będziesz przeklęty na ziemi i w niebie aż do skończenia świata! No, chodź! Zbliż się! Na co czekasz? Spójrz uważnie: niosę złoto, złoto, które tak kochasz i po które przybywasz z daleka. Wystarczy, żebyś wyciągnął rękę. Wystarczy, żebyś uniósł szpadę, która ci tak wiernie służy!
Przeor wznosząc nadal monstrancję zbliżał się do wroga, podczas gdy trzej jego towarzysze odczepili ciało mnicha i ułożyli je na nosidle z wielkim trudem z powodu sterczących zeń strzał. W miarę jak przeor zbliżał się do wroga, wielki złoczyńca zdawał się kurczyć, niczym diabeł z przypowieści zamieniony w karła przez oblanie wiadrem wody święconej. Drżał jak jesienny liść i przez chwilę można było sądzić, że ulegnie tajemnym siłom i zegnie zesztywniałe od pychy i reumatyzmu kolana. Jednak za nim pojawili się jego synowie, jego bękart i szyderczy Gerwazy Malfrat. Miłość własna nie pozwoliła mu się ugiąć, pomimo strachu przed życiem pozagrobowym, do którego się zbliżał ze względu na swój wiek.
– Odejdź, przeorze! – powtórzył zmienionym głosem. – Możesz zabrać swego mnicha. W nocy wszystkie koty są czarne. Nie żył, kiedyśmy się spostrzegli, kim jest. Ale nie sądź, że żałuję. Jeszcze się spotkamy, kiedy nie będziesz miał Boga za obrońcę!
– Zawsze będzie ze mną, gdyż moje ręce każdego dnia dotykają jego Ciała i jego Krwi! Nawet kiedy go nie widzisz, jest ze mną, tak samo jak zawsze jest obecny w tym spokojnym mieście, które chcesz skazać na zagładę!
– Na zagładę? Skądże znowu! Miasto chcę zdobyć i zdobędę! Ale przeor już go nie słuchał. Jak matka chroniąca dziecko, przycisnął monstrancję do piersi i skierował kroki z powrotem do miasta, które ze ściśniętym sercem, wstrzymując oddechy obserwowało w ciszy całe zajście.
Mnisi z nosidłem powoli przeszli przez bramę, a za nimi przeor modląc się cały czas. Potem brama się zamknęła.
W obozie wroga nikt się nie poruszył. Za to w mieście wybuchła radosna wrzawa zwycięstwa, gdy tylko opadła krata.
– Niech pani strzela, Katarzyno! – rzucił Josse. – Ten wściekły pies jest łatwym celem! Strzelaj, a uwolnisz nas od niego!
Lecz Katarzyna z westchnieniem odłożyła broń i pokręciła głową.
– Nie mogę. Przeor by mi tego nie wybaczył. Bérault nie ośmielił się go tknąć. Jeśli jeszcze wierzy w Boga, może zrezygnuje z zamiaru i odejdzie od naszego miasta. Pozwólmy mu się zastanowić...
– Zastanowić? Jego ludzie i on sam żądni są krwi i złota. Jeśli więc myślisz, że odstąpią, to się mylisz. Ja ci to mówię, pani.
– No to niech atakują! Odepchniemy ich!
Atak jednak nie nastąpił tego dnia. Bérault d’Apchier przystąpił do okrążenia miasta. Jego ludzie powoli zacieśniali krąg wokół murów, wciskali się między skały i krzaki jak stalowe węże, zajmowali ścieżki, stawiali nowe namioty i kuchnie. Z lasów dochodziły odgłosy obalanych drzew, które miały posłużyć do wykonania drabin. Zbierano gałęzie na faszyny do wypełnienia fos. Piękne sosny otaczające miasto traciły korony i padały z bolesnym skrzypieniem, a ich rozlane soki roznosiły świeży zapach wiosny w powietrzu śmierdzącym gorącym olejem.
Przez cały dzień Katarzyna przebywała na murach. Wraz z Mikołajem Barralem i Josse Rallardem przebiegała miejsca obrony, wieże, sprawdzała hurdycje, badała zapasy kamieni, strzał, drewna, broni i poszczególne stanowiska walki.
Bohaterski czyn przeora Bernarda dodał wszystkim odwagi, wzmocnił wolę walki. Przemożny strach zniknął. Wszyscy byli głęboko przekonani, że sam Pan Bóg będzie wspierał ich w walce, a i Katarzyna wierzyła, że uda się jej odeprzeć wroga bez większego trudu.
Pozostało jednak jeszcze jedno zmartwienie: jej paź ciągle nie wracał. Miała nadzieję, że schronił się u swej matki.
Sara, nie mogąc pokonać wstydu za swą chwilową słabość, dwoiła się i troiła, czuwając nie tylko nad normalnym funkcjonowaniem zamku, lecz także doglądając uciekinierów i pilnując, by niczego im nie zabrakło. Zaoferowała nawet swą pomoc przeorowi przy pośmiertnej toalecie brata Amabla, gdyż była zręczna i za pomocą noża i oliwy usunęła ostrza strzał z ciała zmarłego. Teraz jego ciało, obmyte w winie i owinięte prześcieradłem, spoczywało w krypcie klasztornej, czekając na pochówek, który miał się odbyć w nocy, tak aby mnisi mogli uczestniczyć w czasie dnia w obronie miasta razem z innymi mieszkańcami.
Wkrótce przygotowania zakończyły się i nie pozostawało nic innego do roboty jak obserwować ruchy wroga. Powoli miasto przyzwyczajało się do stanu oblężenia i każdy, kiedy tylko jego obecność na murach nie była konieczna, wracał do swoich codziennych zajęć.
Spośród kobiet zamieszkałych w Montsalvy jedna trzymała się na uboczu. Była to piękna dziewczyna o czarnych oczach i jedwabistej, ciemnej karnacji. Przybyła do Montsalvy dziesięć lat temu wraz z matką, koronczarką z Puy, która po śmierci pierwszego męża wyszła za Augustyna Fabre, cieślę. Matka, będąc słabego zdrowia, zgasła wkrótce którejś srogiej zimy, a Augustyn zaopiekował się dziewczyną jak własną córką. Stopniowo Azalia zajęła miejsce matki. Utrzymywała dom w doskonałym porządku i tak jak matka zajęła się wyrobem koronek, przewyższając ją wkrótce kunsztem. Zdobyła bogatą klientelę w okolicznych zamkach i wśród miejscowych notabli.
Sama pani de Montsalvy zamawiała u Azalii wiele rzeczy, podziwiając jej umiejętności i zmysł artystyczny. Koronczarka była jednak jedyną kobietą w mieście, z którą nie potrafiła się zaprzyjaźnić. Zresztą żadna kobieta w mieście jej nie lubiła. Być może z powodu sposobu, w jaki patrzyła na chłopców, a nawet żonatych mężczyzn, albo z powodu tego gardłowego śmiechu podobnego do gruchania gołębicy. A może z powodu zbyt odważnego dekoltu, z jakim zwykła się pokazywać w swym oknie. Piękna i niebiedna Azalia mogła już sto razy wyjść za mąż, lecz mimo wielkiego powodzenia wśród chłopców nie przyjęła oświadczyn żadnego.
„Chcę wyjść za mąż z miłości i będę kochać tylko jednego, godnego mnie, czyli takiego, który byłby zdolny do wszystkiego z miłości dla mnie!” – zwykła mawiać mrużąc kocie oczy, które niejedna z kobiet chętnie by jej wydrapała. W ten sposób Azalia doszła do dwudziestu pięciu lat i nadal pozostawała w stanie panieńskim, ku zadowoleniu zresztą samego Augustyna, który bał się, że wydając ją za mąż, straci gospodynię.
„Żadna ciemięga nie jest ciebie godna, moja perło! – mawiał Augustyn, gładząc jej jedwabisty policzek. – Ty jesteś godna wielkiego pana!”
Naturalnie, Augustyn nie był przez to lubiany przez młodzieńców, a matrymonialne marzenia ojczyma doszły do uszu Katarzyny. Donatka, małżonka Saturnina, kiedy powtórzyła słowa Augustyna swej pani, nie mogła ukryć oburzenia, lecz Maria, żona Jossego, która w haremie zdobyła zadziwiającą wiedzę na temat kobiecej natury, natychmiast wyjaśniła, jak się rzeczy mają:
– Augustyn powiada „wielki pan”, lecz jego córka myśli o „panu Arnoldzie!” Trzeba widzieć, jak patrzy na naszego pana, kiedy on przejeżdża konno przez miasto: istna kotka oblizująca się przed spodkiem śmietany. A jakie ukłony przed nim składa!
– Opowiadasz głupoty, Mario! Nie ośmieliłaby się mierzyć tak wysoko! – odparła wtedy Katarzyna.
Jednak w głębi serca poczuła nieprzyjemne ukłucie. Była pewna miłości swego męża i nie obawiała się sideł mieszczki. Niemniej przypominała jej Azalia dwie kobiety, których obawiała się najbardziej w swym życiu: Marię de Comborn, kuzynkę, która kochała się w Arnoldzie aż do zbrodni, i sułtankę Zobeidę, która więziła go w swym pałacu. Z pierwszej Azalia miała łapczywe pożądanie, a z drugiej ogromną zmysłowość, takie same czarne jak węgiel włosy i takąż bursztynową skórę. I czasem, kiedy koronczarka przychodziła do zamku ze swymi wyrobami, Katarzyna zastanawiała się, czy przypadkiem dziewczyna ta nie jest trzecią postacią damskiego demona, który chce jej zabrać jej miłość.
"Katarzyna Tom 6" отзывы
Отзывы читателей о книге "Katarzyna Tom 6". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Katarzyna Tom 6" друзьям в соцсетях.