Katarzyna z czułością ujęła łapkę i złożyła nań delikatny pocałunek, po czym ułożyła ją na miękkiej pościeli. Następnie podeszła do córki.

Z drugiej strony lampki oliwnej, w wielkiej kołysce wyrzeźbionej w drewnie kasztanowym, w której także Arnold wydawał pierwsze okrzyki, z niezwykłą godnością spała dziesięciomiesięczna Izabela de Montsalvy...

Nadzwyczaj podobna do ojca, miała takie same czarne oczy, dołeczki w policzkach, a spod batystowego kapturka wystawał jedwabisty, czarny pukiel sięgający do małego noska. Zacisnąwszy piąstki, spała z bardzo poważną miną, lecz naprawdę było to bardzo wesołe dziecko i cały zamek szalał na jej punkcie, co ona wykorzystywała, tyranizując całe otoczenie. Wszyscy wiedzieli, że kiedy dorośnie, da sobie radę w życiu. Jeśli, czasami, patrząc w rozmarzone oczy synka, Katarzyna odczuwała przelotny niepokój, że jest zbyt delikatny i zbyt łagodny, co do Izabeli nie miała żadnych obaw. Jej zadziorne oczy mówiły same za siebie...

Ukląkłszy pomiędzy łóżkiem a kołyską, zagłębiła się w gorącej modlitwie, prosząc Boga, by oddalił niebezpieczeństwo od tego pokoju, od tych dziecięcych główek powierzonych jej pieczy...

– Spraw, Panie... błagam cię, spraw, by nic złego im się nie stało! Są takie małe, takie bezbronne... A wojna jest straszna, okrutna... i ślepa...

Jej modlitwa przekroczyła ściany dziecinnego pokoju i objęła wszystkie dzieci i wszystkie matki przybyłe do zamku na dźwięk dzwonu, by schronić swoje zagrożone życie za murami Montsalvy. Wydała rozkazy, by w miarę możliwości zapewnić im jak najlepsze warunki, gdyż czuła się siostrą tych wszystkich matek.

Kasztelanka czy pasterka – stary, odwieczny strach przed pożogą i zagładą, na jakie narażone były dzieci – odczuwały tak samo. Strach, który mężczyźni być może również odczuwają, lecz który jest u nich słabszy niż odwieczne zamiłowanie do wojaczki.

Jako odpowiedź na jej niespokojne pytania słane do niebios dochodziły okrzyki strażników zmieniających warty na wieżach. Na murach miasta strażnicy Mikołaja trzymali straż, a wkrótce miały nadciągnąć posiłki hrabiego d’Armagnaca, by wykurzyć wściekłego lisa. Horda napastników nie będzie mogła długo się opierać, a matki z Montsalvy będą znowu mogły spać spokojnie...

Kasztelanka z nadzieją w sercu wstała z klęczek i czyniąc ostami znak krzyża wyszła z dziecinnego pokoju.

Rozdział drugi

KORONCZARKA AZALIA

Posłaniec!... Zginął!... Zabity!...

Niespokojny głos Sary wyrwał Katarzynę ze snu, sprowadzając ją na nowo do groźnego świata, od którego wieczorem nie mogła się oderwać. Otworzywszy oczy, ujrzała pochyloną nad sobą twarz Sary, twarz straszną, granitową, skamieniałą z przerażenia.

– Co ty mówisz? – spytała z trudem.

– Brat Amabl... zamordowany... Ludzie Béraulta pojmali go i zmasakrowali!

– A skąd to wiadomo? Czy odnaleziono jego ciało? Sara roześmiała się ironicznie.

– Ciało, powiadasz? W tej chwili całe miasto wyległo na mury, żeby je oglądać! Bérault kazał nadziać je na hak rzeźnicki i wystawić na widok publiczny przy domu sędziego. Jest przeszyte tysiącem strzał i wygląda jak jeż... a jedną z nich przybity jest do piersi nieszczęśnika twój list!

Pod Sarą ugięły się nogi. Osunąwszy się na kufer, przycisnęła do piersi drżące dłonie, po czym zmienionym głosem dodała:

– To pomioty szatana... Wszystkich nas pozabijają!

Katarzyna zeskoczywszy z łóżka jęła grzebać w kufrze w poszukiwaniu sukienki, lecz nagle zatrzymała się i spojrzała na Cygankę z niedowierzaniem.

– Ty, Saro? Ty się boisz?

Nie było to pytanie, lecz zdziwione stwierdzenie. Jeszcze nigdy, nawet w najtrudniejszych chwilach, Katarzyna nie widziała tak przerażonej Sary. Było to tak nieoczekiwane, że sama poczuła, iż traci grunt pod nogami.

Jeżeli jej najsilniejsza podpora podda się, na kim będzie mogła polegać w tę czarną godzinę?

Zrozpaczona i gotowa do płaczu, powtórzyła z wyrzutem, sama nie wierząc własnym słowom:

– Ty się boisz!

Sara ukryła twarz w dłoniach i rozpłakała się ze wstydu i przerażenia. – Przebacz mi! Wiem, że cię zawiodłam... lecz gdybyś widziała...

– Zobaczę!

I Katarzyna, powodowana nagłym przypływem gniewu, wciągnęła pierwszą lepszą suknię oraz miękkie botki i nawet nie związawszy włosów wybiegła z pokoju, pokonała kręte schody i rzuciła się na dziedziniec.

Jak burza przebiegła przez dziedziniec z jasną masą włosów tańczących na plecach, potrącając Jossego i nawet nie słysząc, co intendent do niej mówi. Już była na głównej ulicy, biegnąc ile tchu w piersi z podniesioną do kolan sukienką. Nigdy dotąd nie odczuwała takiego gniewu. Nie wiedziała, co zrobi ani dlaczego biegnie, lecz pchała ją jakaś nieznana siła, czyniąca z niej kogoś obcego, gwałtownego i gniewnego, żądnego krwi.

Wreszcie dotarła na mury, gdzie zastała milczący tłum, który na widok kasztelanki rozstąpił się. Ona jednak nie poznawała tych wszystkich ludzi: ich twarze były tak samo skamieniałe i szare jak twarz Sary, oczy puste, usta nieme...

Któryś ze zgromadzonych wyrzęził ochrypłym głosem:

– Sługa boży... nie żyje...

Tak było w istocie... Jak bowiem powiedziała Sara, nieszczęsny mnich przeszyty setką strzał, wisiał na haku rzeźniczym, w czarnym habicie zesztywniałym od zakrzepłej krwi, straszny ze swymi wielkimi palcami u nóg wykrzywionymi w śmiertelnych skurczach. Tych kilka słów wybełkotanych przed chwilą uświadomiło Katarzynie, jak wielki strach ogarnął jej poddanych: ofiara była sługą bożym! Rozmiar zbrodni przekraczał ludzkie pojęcie tych prostych ludzi.

A tam, przy trupie, na wprost skamieniałego ze zgrozy miasta, dwóch tępych żołdaków naigrawało się z ofiary, dłubiąc w zębach.

Katarzyna, nie panując nad sobą, krzyknęła na całe gardło:

– Tak, umarł!!! Zabili go nam!!! A wy zamierzacie tak stać i nic nie robić? I zanim ktokolwiek zauważył, wyrwała łuk jednemu z żołnierzy.

Gniew, podwoiwszy jej siły, pozwolił bez trudu napiąć twardy naciąg. Strzała świsnęła jak wściekła żmija i utkwiła w gardle jednego ze zbójów, który osunął się na ziemię z rzężeniem, zduszonym po chwili przez buchającą krew. Młoda kobieta sięgnęła po następną strzałę, by obalić drugiego żołdaka, lecz w tej sekundzie i ten padł obok swego towarzysza, dosięgnięty celną strzałą Jossego, który dołączył do Katarzyny.

Ludzie z Montsalvy przebudzili się. Ich strach zniknął. Na żołdaków z Apchier, którzy nadciągnęli w sukurs swym kompanom, runął grad pocisków z kuszy i strzał, zmuszając rozbójników do odwrotu. Wkrótce między murami zamku a obozem wroga nie pozostał nikt oprócz trupów nieszczęsnego mnicha i jego dwóch strażników.

– Przestańcie strzelać! – krzyknął Josse. – Nie marnujcie amunicji po próżnicy!

Jakiś głos, pełen oburzenia, zaprotestował:

– Nie możemy chyba pozwolić, by biedny brat Amabl wisiał tam jak lis schwytany w sidła, by zgnił na naszych oczach od deszczu i wiatru!

To przez usta Gauberty, torującej sobie drogę wśród tłumu jak korab i powiewającej długim ogonem zwisającym z czepka na kształt żagli, przemówiło miasto. Zastępując antyczny chór, zażywna jejmość zbliżyła się do Katarzyny, dominując nad nią o całą głowę, ozdobioną grubymi jak ramię dziecka warkoczami. Handlarka płótnami, stanąwszy przed kasztelanką w swej ulubionej pozie, podpierając się pod boki, dodała:

– To był święty człowiek, łagodny jak baranek boży i umarł za nas! Powinien spocząć w poświęconej ziemi, a nie tkwić tam wśród tych łotrów! Lecz jeśli nikt nie chce pójść po niego, przysięgam na krzyż mojej matki, że ja pójdę! Otwórzcie tylko bramę!

Katarzyna zawahała się. Wyjście poza bramy miasta, nawet zbrojnie, oznaczało ryzyko walki, w której napadnięci nie mieliby przewagi, a rozbójnicy z łatwością by ich zmietli i korzystając z otwartej bramy dostaliby się do środka. Z drugiej strony Gauberta miała rację: pozostawienie ciała mnicha w rękach tych katów byłoby wstydem.

Gauberta czując, że Katarzyna przychyla się do jej zdania, zaczęła nalegać. – Więc jak będzie, pani? Co robimy? Czy...

Powolne bicie klasztornego dzwonu przerwało jej słowa i wyrwało Katarzynę z zamyślenia. Machinalnie wszyscy odwrócili się w stronę miasta, gdzie w tej chwili zabrzmiał śpiew żałobny.

– Mnisi! – rzucił ktoś. – Nadchodzą! Wszyscy wyszli z klasztoru. Istotnie, augustyni w dwóch rzędach podchodzili do bramy Świętego Antoniego. Szli z dłońmi splecionymi w szerokich rękawach i nasuniętymi na twarze kapturami. Mocnymi głosami śpiewali modlitwę za umarłych. Na czele kroczył przeor Bernard, mając po bokach dwóch mnichów z wysokimi świecami z żółtego wosku. Święty mąż, odziany w fioletowy ornat ze srebrnym krzyżem na piersi, niósł w rękach monstrancję, w której błyszczała hostia. Kiedy się zbliżał, ludzie klękali.

Wkrótce pochód dotarł do kraty, a przeor dał znak, by ją podniesiono. Na murach wszystkie oczy spoczęły z niemym pytaniem na Katarzynie.

Kasztelanka przestała się wahać. Przed Bogiem nie zamyka się bram!

– Otwórzcie bramę! – krzyknęła. – I niech łucznicy staną przy otworach strzelniczych gotowi do strzału! Załadujcie kusze! Jeśli któryś zbój zbliży się do przeora, strzelajcie nie czekając rozkazu!

Krata podniosła się z przenikliwym zgrzytem. Ryzyko było wielkie. Ludzie, którzy tak strasznie zmasakrowali mnicha, z pewnością nie cofną się przed Najświętszym Sakramentem. Być może za chwilę zaleje ich krwawa horda i wkrótce wszystko się skończy... Skrzypienie zwodzonego mostu zabrzmiało jak odgłosy apokalipsy.

Katarzyna chwyciła za łuk i włożywszy doń strzałę, stanęła w otworze strzelniczym.

– Jeśli Bérault d’Apchier pokaże się, ja poślę mu pierwszą strzałę! – oświadczyła spokojnie.