– Nie!... Nie ośmieli się!... Arnold jest jego towarzyszem broni!...

– O, słodka naiwności! Czy jeszcze niczego się nie nauczyłaś? W tym demonie nie ma ani krzty ludzkiego uczucia! Ale jeśli wolisz ryzykować...

Katarzyna czuła się znowu pokonana. Landry miał rację: powinna uciec wraz z chłopcami, zostawiając ukochanego i nie wiedząc, co się dalej z nim stanie.

– A kto mnie zapewni, czy nie zabiją go, jeśli uciekniemy? Nie mogę go zostawić samego, Landry... nie mogę zostawić bezbronnego w rękach tych dzikusów!

– Nie będzie sam! Ja zostaję! – Oszalałeś! Zmasakrują cię! – Nie sądzę... Zanim wyruszycie, zwiążecie mnie w kij i zakneblujecie jak się patrzy. Pęta zrobimy z firanek. Walter ogłuszy mnie, aby wszystko wyglądało wiarygodnie. Reszta należy do mnie!

Walter i Bérenger bez zwłoki rzucili się odczepiać firanki, podarli je na wąskie paski i skręcili jak konopie. W mgnieniu oka mnich został skrępowany, lecz Katarzyna patrzyła na te przygotowania zagubionym wzrokiem, nie mając siły przyłączyć się do nich...

Ująwszy dłoń męża przycisnęła ją do piersi. Dłoń była gorąca i pulsująca. Wiedziała, że za chwilę go zabraknie, a ona nie może przeciwstawić się nieubłaganemu losowi... że ta pieszczota będzie ostatnia... Moje kochanie... chciałabym odejść wraz z tobą... chciałabym, byś zabrał mnie z sobą do grobu... Ale nie mogę... muszę wracać do dzieci... muszę odejść... muszę zostawić cię samego...

Ukryła twarz w gorącej dłoni, pragnąc śmierci, chcąc już nigdy się nie podnieść.

– Pani Katarzyno! – usłyszała jak przez mgłę ochrypły głos Waltera – musimy ruszać w drogę, jesteśmy gotowi.

Spojrzała na chłopców. W oczach mieli łzy, lecz postanowienie było twarde.

Solidnie związany Landry stał na nogach i mógł jeszcze mówić.

– Chciałem pożegnać się z tobą, Katarzyno, zanim zakneblują mi usta. Zaufaj mi i ruszaj bez trwogi. Wiesz, że kocham cię jak brat.

Katarzyna rzuciła się spętanemu przyjacielowi na szyję, ścisnęła go zapalczywie i ucałowała kilka razy.

– Uważaj na siebie, Landry... czuwaj nad nim... i módl się do Boga, by się nad nami zlitował!

– Szybciej! – krzyknął Landry nie chcąc okazać wzruszenia. – Nie traćmy czasu! Szybciej, załóżcie mi knebel!... I walnijcie mnie w łeb stołkiem! Tylko postarajcie się mnie nie zabić, chłopcy! Będę się za was modlił! Żegnaj, Katarzyno...

Chwilę potem mnich Landry Pigasse, zdzielony w głowę przez Waltera, leżał rozciągnięty na posadzce. Na jego ogolonej czaszce perliły się krople krwi.

– Uważałem, jak mogłem, żeby zanadto go nie nadwerężyć, ale wyrośnie mu potężny guz – stwierdził domorosły medyk. Na szczęście dycha normalnie! Uciekajmy!

Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na twarz Arnolda, wydało się jej, że jego zakrwawiony profil zastygł na wieczność w żółtym blasku świecy...

Odrywając siłą Katarzynę od nieruchomego ciała Arnolda, Walter powlókł ją w stronę schowka.

Długa noc dobiegała końca. Kiedy nad borami nareszcie wstał dzień wezwany pianiem nielicznych ochrypłych kogutów, a niebo, z którego nie zniknęły jeszcze wszystkie spóźnione gwiazdy, pojaśniało i stało się szare, potem zaś różowe... zakwitła zorza, zwycięska i zapowiadająca piękny dzień.

Trzech zbiegów zaszytych w krzakach ogarnęło zmęczenie, a ich zesztywniałe w mokrym odzieniu członki przeszywał ziąb. Przebycie rzeki wymagało dużego wysiłku z powodu silnego prądu, a pokonanie wzgórza pokrytego haszczami i skałami wyczerpało ich do reszty. Kiedy wreszcie dotarli do podnóża imponujących murów, rzucili się do kępy krzaków jak do spokojnej przystani. Wiedzieli, że są dobrze ukryci, a jednak czekali na spuszczenie mostu jak na zbawienie.

Miasteczko w dole wydawało się malutkie, nieważne, jednak pośród tych wszystkich dachów koloru ziemi Katarzyna widziała tylko jeden: ten, pod którym został jej najdroższy mąż.

Czy jeszcze oddychał... czy też śmierć, zwinnie wślizgująca się do ciał słabych i chorych o tej mrocznej jeszcze godzinie poranka, spełniła już swoją powinność?... Czy Landry odzyskał zmysły?... Czy już odkryto ucieczkę?...

Miasteczko było spokojne... nawet za spokojne. Na rynku kilku na wpół nagich żołdaków, przeciągając się ospale, zmierzało do studni, żeby przegnać opary nocy. Inni, uzbrojeni po zęby, szli zmienić strażników. Z komina domu notariusza wydobywało się wąskie pasmo dymu...

Katarzyna poczuła przy swoim policzku oddech pazia, który również patrzył na miasteczko ze łzami w oczach.

– Ty płaczesz, Bérenger? – spytała wzruszona.

Odwrócił w jej stronę smutną, zmęczoną twarz, której strach przywrócił dziecinny wygląd. Jednak wyraz jego oczu należał do mężczyzny. W ciągu kilku dni Bérenger zmężniał, choć miał nadal tylko czternaście lat.

– Pan Arnold – wyszeptał. – Czy jeszcze kiedyś go ujrzymy? Czy Bóg się nad nami zlituje?...

– A więc chciałbyś mu nadal służyć... po tym wszystkim, co zobaczyłeś?...

– Tak! Dla ciebie, pani!... Kochasz go tak bardzo... A jednak to przeze mnie zdecydowałaś się go opuścić... nie mając nawet pewności, czy będzie żył...

– To nie z twojego powodu, Bérenger! Paniczyk i tak znalazłby inny sposób, żeby mnie szantażować...

– Mówisz tak, pani, żeby mnie pocieszyć, lecz to ja jestem winny, gdyż pan Arnold jest moim panem, a ja go opuściłem. Jeśli umrze... wrócę do klasztoru i zostanę mnichem!

Żałość dziecięcia i jego potrzeba poświęcenia, a także pakt, który zamierzał zawrzeć z panem Bogiem, wzruszyły Katarzynę do głębi. Łagodnie odwróciła twarz i położyła usta na mokrym od łez policzku pazia.

– Nie pleć, Bérengerku! Nie jesteś stworzony do klasztoru...

Coś jednak chwyciło ją za serce. Landry także nie wydawał się stworzony do klasztoru, kiedy był w wieku pazia... Wezwanie niebios obiera czasem przedziwne ścieżki.... Co prawda, Bérenger chciał jedynie spłacić coś, co uważał za swój dług: stać się zakonnikiem, by odpokutować za samotną śmierć swego pana...

Wzniosła oczy do nieba, czekając na jakiś znak. Było piękne, czyste, zwiastujące spokój i szczęście. To nie było niebo rozpaczy, a w jego ciepłych, różowych odblaskach ogarniających przyrodę Katarzyna wyczytała rodzaj obietnicy...

Zdało jej się, że ponad przestrzenią dochodzi do niej pełen przekonania głos Sary, która pierwszego dnia oblężenia Montsalvy powiedziała:

– Pan Arnold wróci!!!

Niestety... Nie uściśliła wtedy... w jakiej postaci powróci, podkreśliła tylko, że Katarzyna jeszcze niejedno przez niego wycierpi...

Dzwony w zamkowej kaplicy uśpionego zamku rozdzwoniły się na jutrznię. Strażnicy odpowiedzieli sobie z wieży do wieży... gdzieś w oddali odezwał się róg wzywający ludzi do codziennego znoju.

Walter, zmożony snem, przebudził się, przeciągnął się i ziewając spytał:

– Czy już czas?

Zamiast odpowiedzi Katarzyna wskazała na słońce, które wyłaniało się nad zielonym morzem koron drzew. W istocie, nadeszła pora! Po długim oczekiwaniu...

Jaką przyszłość zwiastowało to słońce dla pani de Montsalvy? Odnalezioną miłość w schronieniu męskiej piersi ukochanego mężczyzny... czy też smętny los kobiety w czerni, żyjącej w osamotnieniu w swoich włościach, o pół drogi od nieba, stanowiącego jej ostatnią nadzieję, i od ziemi, gdzie kochający lud, dumny, lecz uparty, nadal zapisywałby własną krwią i własnym znojem piękną historię krainy owerniackiej?

Wiedziała, że odpowiedź nie należy do niej, lecz tym razem nie próbowała przeciągnąć losu na swoją stronę nowymi błaganiami. Ich czas minął. Z prostotą i skromnością oddała się silniejszemu od siebie:

– Niech stanie się wola twoja, Panie...

Z samozaparciem odwróciła wzrok od domu notariusza, gdy tymczasem zwodzony most opadał z grzmotem pioruna..