Otworzył drzwi i na progu ukazała się czarna postać benedyktyna w kapturze zasłaniającym twarz i z rękami schowanymi w szerokich rękawach.

– To pustelnik z pobliskiego lasu. Zgodził się dopomóc naszemu przyjacielowi odejść na tamten świat. Zostawiam was samych!

Mnich zbliżył się i nie patrząc na nikogo podszedł do łoża. Był przerażający w swoim spuszczonym na twarz kapturze. Katarzyna przeżegnała się trwożliwie, cofając się w stronę okna, gdyż zdawało się jej, że to sama śmierć przyszła, by zabrać Arnolda.

– Przyniosłem wszystko co trzeba do udzielenia ostatnich sakramentów – powiedział pustelnik, zdejmując kaptur.

Jego twarz okazała się niezbyt piękna, lecz energiczna i pogodna, a perkaty nos zdradzał wesołość usposobienia. Sporą tonsurkę otaczał wianuszek rudych, skręconych we wszystkie strony włosów.

Kiedy zbliżył twarz do świecy pochylając się nad umierającym, Katarzyna krzyknęła z zaskoczenia. Nie wierzyła własnym oczom.

– Landry?... Ty tutaj?...

Mnich wyprostował się i spojrzał na nią bez zdziwienia, a w jego piwnych oczach błysnęła radość i nietknięta żywotność przyjaciela dziecinnych lat.

– Ależ tak, to ja, Katarzyno! Jak mogłaś tak długo kazać nam na siebie czekać?

– Nie rozumiem... Czy to znaczy, że czekaliście na mnie?

– Oczywiście! Hrabina de Châteauvillain, która jest chodzącą dobrocią, podarowała nam, moim braciom i mnie, ich niegodnemu przewodnikowi, kawałek lasu, żebyśmy mogli założyć w nim naszą pustelnię. W zamian oddajemy mieszkańcom zamku wszelkie boże posługi. To ona powiedziała mi, że wezwała cię do siebie! No więc czekaliśmy na ciebie...

Mówiąc rozkładał na stojącym przy łożu kufrze krucyfiks, dwie małe świeczki, gałązkę bukszpanu oraz flakoniki z olejami świętymi i wodą święconą. Następnie poprosił, by podano mu pojemnik z wodą i czyste szmatki.

Katarzyna uklękła przy łożu i nie spuszczała wzroku z Landry’ego. To było niezwykłe spotkać w tym miejscu Landry’ego Pigasse’a, chłopca z Pont-au-Change, którego ongiś zostawiła w opactwie Saint-Seine znajdującym się w tej okolicy.

– Co z moją matką?

– Nie mogła na ciebie czekać, Katarzyno! Tydzień temu zasnęła w Panu. Jednak bądź spokojna – dodał widząc w jej oczach łzy – nie cierpiała, lecz do końca rozprawiała o tobie i wnukach. Sądzę, że była szczęśliwa mogąc wreszcie dołączyć do swego męża, a twego ojca. Nie żałowała życia...

– Domyślałam się, że nigdy nie przyszła do siebie po jego śmierci – szepnęła Katarzyna. – Przez długi czas nie zdawałam sobie z tego sprawy, gdyż na własnych rodziców nie patrzy się jak na zwykłych ludzi... lecz sądzę, że bardzo się kochali...

Jej oczy zaszły łzami. Nigdy nie wyobrażała sobie rodziców jako zakochanej pary. Nie potrzebowali wielu słów, by się zrozumieć. Ich miłość była cicha, spokojna i trwałaby długo, gdyby nie okropne wypadki.

Pochyliwszy głowę na piersi, zagłębiła się w modlitwie za matkę, której nie było już wśród żywych, i za męża, który wkrótce również miał udać się w ostatnią drogę... Ich miłość natomiast była utkana z kontrastów: dramatów i szczęścia, łagodności i gwałtowności, radości i cierpienia, lecz wiedziała, że kiedy Arnolda zabraknie, jej życie stanie się podobne do życia jej matki, do życia Izabeli de Montsalvy i do życia tych wszystkich kobiet opuszczonych przez ukochanego mężczyznę – będzie długim oczekiwaniem, powolnym umieraniem, długą drogą do wieczności...

Podczas gdy się modliła, Landry skończył przygotowania, założył jedwabną stułę na siermiężny habit i przyglądał się umierającemu.

– Kim jest ten człowiek? – spytał cichym głosem. Katarzyna zadrżała.

Ujęła bezwładną, rozpaloną dłoń Arnolda.

– To... mój mąż... Hrabia de Montsalvy...

Czuła, że Landry nie rozumie, choć nie stawia pytań. Zanurzywszy gałązkę bukszpanu w święconej wodzie, pokropił pokój, co widząc zgromadzeni padli na kolana.

Pax huic domui! Adjutorinum nostrum in nomine Domini...

Rytuał ostatniego namaszczenia, uspokajający i prosty. Landry pochyliwszy się nad ciałem wziął nieco świętego olejku, namaścił oczy, uszy i usta rannego, także dłonie i stopy, a Walter i Bérenger zaintonowali litanię za umierających.

Kiedy przebrzmiało ostatnie „Amen”, Landry umył ręce i wytarł w ściereczkę podaną mu przez pazia, zdjął stułę i zgasił świeczki. Katarzyna otworzyła okno.

– A teraz opowiedz mi o wszystkim – wyszeptał Landry. – Słucham...

– Co chcesz wiedzieć?

– To, czego nie rozumiem. Skąd się tu wziął twój mąż, i to ciężko ranny. Czy napadli na was Rzeźnicy? Słyszałem o ich rannym dowódcy, niejakim Błyskawicy, jeśli się nie mylę...

– Tak... Musisz poznać prawdę....

W zwięzłych słowach opowiedziała, co się zdarzyło w Montsalvy, potem w Paryżu, Chinon i Tours. Resztę znał z opowieści Ermengardy. Najtrudniej było wyznać, że Błyskawica to Arnold de Montsalvy, jej mąż. Na koniec jej oczy wypełniły się łzami.

– Kocham go, Landry, i już mu przebaczyłam, nawet jeśli teraz się go boję... ta miłość to całe moje życie...

Mnich pochylił się nad Arnoldem i przyglądał się mu zmarszczywszy brwi...

– Jest u progu śmierci... lecz... jeśli powróci?

– Co mówisz?

– To tylko hipoteza, mająca zmusić cię, byś zajrzała w głąb swego serca. Czy temu umierającemu, któremu przebaczasz w ostatniej jego godzinie, przebaczyłabyś również, gdyby pan Bóg zdecydował, że jeszcze go do siebie nie zabierze?

Katarzyna upadła na kolana, wznosząc ręce do mnicha, sługi bożego, którego modły miały dość mocy, by sprowadzić boskie miłosierdzie.

– Zgodziłabym się na wszystko... nawet na rozdzielenie, na ślepe posłuszeństwo... gdybym tylko wiedziała, że będzie żył!...

– Czy kochasz go do tego stopnia?

– Tylko jego jednego zawsze kochałam. Powiedz mi, czy jest choć iskierka nadziei... Ty, który jesteś wysłannikiem Wszechmogącego!

– Jestem jedynie mnichem i nie czynię cudów. Co prawda, widziałem kiedyś w klasztorze Saint-Seine człowieka, który przeżył z podobnymi ranami.

Uzdrowił go pewien mały mnich zajmujący się zielarstwem...

– Zabierzmy więc Arnolda do tego mnicha! To niedaleko stąd!

– Uspokój się, Katarzyno! Wiesz, że nie możemy wyjść z tego domu wcześniej niż jutro rano. Czy zapomniałaś, co cię jutro czeka?

Katarzyna otarła spocone czoło. Landry sprowadził ją brutalnie na ziemię, w chwili gdy w jej serce wstąpiła iskierka nadziei... Nie miała wyboru, żadnej możliwości, by uratować Arnolda. Musiała czekać do jutra, wprowadzić do zamku podłych Rzeźników, zdradzić przyjaciół z konieczności. W przeciwnym razie los pazia był przesądzony...

Spojrzała błagalnie na Landry’ego, szukając w jego wzroku wsparcia.

– Nie uda im się przedostać do środka. Kiedy książę jest tu, strażnicy...

– Księcia tu nie ma – przerwał Landry. – Wysłał jedynie do zamku swój oddział pod wodzą pana de Vandenesse’a. Rzeźników zmyliło podobieństwo i książęcy herb na zbrojach rycerzy. Hrabina prosiła księcia o posiłki, obawiając się angielskich oddziałów.

Katarzyna westchnęła z ulgą, dowiadując się, że hrabina wcale nie zastawiła na nią pułapki.

– Trzeba natychmiast powiedzieć o tym Paniczykowi! Uwierzy ci, gdyż jesteś sługą bożym! – krzyknęła rzuciwszy się do drzwi.

Ale Landry zagrodził jej drogę.

– Jesteś szalona! Zamek rodu Châteauvillain jest jednym z głównych punktów obrony Burgundii: czy książę jest w środku czy też nie, to nie ma dla Paniczyka znaczenia! Zależy mu na zdobyciu zamku, do którego bez twojej pomocy nie zdołałby wejść! Jesteś zmuszona ułatwić mu zadanie i wprowadzić ich do środka... Co zaś będzie potem, łatwo zgadnąć...

– Co zatem mogę uczynić?

– Uciec!

– Myśleliśmy już o tym! – powiedział z goryczą w głosie Walter uznając, że czas włączyć się do rozmowy. – Ale jak? W sąsiednim pokoju jest pełno żołdaków, a w naszym znajduje się tylko to małe okienko, przez które nawet Bérenger się nie prześlizgnie. Na dole pełno strażników. A więc, pobożny ojcze, najpierw pomyśl, zanim co powiesz!

– Jeśli mówię, że trzeba uciekać, to trzeba, mądralo! I nawet wiem jak! Popatrz tylko...

Podszedł do małych drzwi w ścianie prowadzących do niedużego składziku.

– Ta dziura? – spytał pogardliwie Walter. – Przebadaliśmy ją niedawno.

Same puste słoje, trochę konopi i kilka wrzecion...

– Źleście patrzyli! Przynieście mi świecę.

Landry wziął stołek, wcisnął się do składziku, wlazł na stołek zgiąwszy się wpół, by nie uderzyć głową o sufit.

– Popatrzcie – szepnął naciskając obiema dłońmi sufit – można go podnieść, usuwając dwie żelazne śruby. A oto i one!

– Właz! – ucieszył się paź. Dokąd prowadzi?

– Na strych! Właściciel domu, znany z tego, że ugania się za spódnicami, własnymi rękami wykonał ten właz, żeby móc potajemnie wychodzić na strych. Przez otwór służący do ładowania siana można wydostać się do sadu, a stamtąd nad rzekę...

– A potem... skąd weźmiemy konie?

– Musicie przepłynąć rzekę i wspiąć się na wzgórze zamkowe. W pobliżu barbakanu rosną gęste krzaki, tam przeczekacie do świtu, a kiedy most zostanie spuszczony, schronicie się w zamku. Tam będziecie bezpieczni.

W obliczu tej perspektywy chłopcom zalśniły oczy z radości, lecz Katarzyna milczała.

– Ja nie mogę iść z wami... Zostanę z nim aż do końca... Uciekajcie, chłopcy! Bérengerowi grozi śmiertelne niebezpieczeństwo, a kiedy go tu nie będzie, Paniczyk nie będzie mógł mnie szantażować!

– Pan Arnold przecież jeszcze żyje! – odparł Landry. – A poza tym, jak zareaguje Paniczyk, kiedy dowie się, że chłopcy uciekli? Weźmie cię na tortury?... O, nie! Jest na to zbyt sprytny! To twojego męża będzie torturował zamiast pazia! Jego nadzieje na rożen!