– Nieprzyjaciel jest wszędzie! Zabijając tych, którzy karmią armię, niszczymy ją równie dobrze, jakbyśmy atakowali ją siekierami.

Na nowo zawrzała kłótnia, podsycana własnymi przekonaniami dwóch stron. W obliczu tego pana feudalnego, pogardzającego wszelkimi ludzkimi istotami, Katarzyna poczuła solidarność z uciskanym, torturowanym ludem, czuła się jedną z nich, nie mniej maltretowaną.

– Kto cię tak odmienił, Arnoldzie? Zawsze byłeś twardy, lecz nigdy tak okrutny! Przypomnij sobie, kim zawsze byłeś... kim byliście wy, rycerze, kiedyście podążali za Dziewicą Orleańską!

– Za Joanną? Ależ ja jej ciągle służę, a nawet lepiej niż kiedykolwiek, ponieważ widziałem ją... i dała mi swoje błogosławieństwo!

Katarzyna otworzyła szeroko oczy ze zdumienia.

– Co ty mówisz? Widziałeś Joannę?

– Tak! Piękną, radosną i silniejszą niż dawniej! Widziałem ją, kiedym przyłączył się do Roberta w Neufchâteau. Jechała w towarzystwie dwóch rycerzy i wszyscy panowie z okolicy zbiegli się, by ją ujrzeć!

– Ty chyba oszalałeś! Joanna żywa!

– Powtarzam: widziałem ją żywą!

– Czyżby? A na stosie w Rouen nie widziałeś jej nieruchomego ciała ogarniętego płomieniami?

– To nie była Joanna! To była inna dziewczyna! Joannie ułatwiono ucieczkę. Bracia Joanny również ją rozpoznali.

– Nie wierzę w to podobieństwo!

– Kiedy ją zobaczysz, zmienisz zdanie! Ale, w rzeczy samej... – Arnold spojrzał na żonę, a w jego spojrzeniu błysnęła pewna myśl; jego głos stał się niepokojąco słodki. – A czy mogłabyś mi wyjawić, gdzie się teraz udajesz?

– Już raz ci mówiłam: do umierającej matki!

– Czyli do Dijon?

– Ależ nie! Nie ma jej tam! Wuj wziął sobie kobietę łatwą i moja matka zmuszona była opuścić dom i skorzystać z gościnności Ermengardy. Jest w Châteauvillain.

– W Châteauvillain! A wiesz, że byłbym przysiągł!

Nie rozumiejąc, o co mu chodzi, patrzyła na niego z osłupieniem.

– Przysiągłbyś?...

Nagle rzucił się na nią i chwycił za gardło.

– Tak, przysiągłbym! I wiem teraz, że jesteś zwykłą nierządnicą! Najgorszą ze wszystkich! Domyślam się, kto na ciebie tam czeka! Tym razem nie uda ci się mnie zwieść! Nie nabierzesz mnie na swoje łzy! Kiedy pomyślę, że już robiłem sobie wyrzuty, podczas gdy ty starałaś się uśpić moją czujność, by rzucić się w ramiona kochanka!

– Jakiego kochanka? – zarzęziła na wpół uduszona.

– Jak to jakiego? Śmiesz jeszcze pytać! Przebóg! Ależ księcia Filipa, którego widziano, jak pięć dni temu na czele małego oddziału zajechał do tej flądry Ermengardy, niechaj piekło ją pochłonie! Co na to powiesz? Widzisz, że przede mną nic się nie ukryje!

Potrząsał nią, zaciskając ręce na jej białej szyi i byłby z pewnością udusił nieszczęsną, gdyby nagle z tyłu nie dobiegł cichy, drżący głos:

– To nieprawda, panie Arnoldzie... Księcia Filipa tutaj nie ma... a ty tymczasem udusisz swoją dobrą żonę...

Ręce Arnolda rozluźniły żelazny uścisk i Katarzyna osunęła się na rozmokłe klepisko. Odwrócił się i w drzwiach stodoły ujrzał grupę ludzi prowadzących związanego pazia i giermka Katarzyny, mokrych jak nieboskie stworzenia.

Nieśmiały głos należał do pazia, który odważył się stanąć w obronie swej pani pomimo strachu, jaki zawsze wzbudzał w nim pan de Montsalvy.

Arnold podparł się pod boki i przyjrzał się młodzieńcowi ze zdziwieniem, którego nawet nie starał się ukryć.

– Mały Roquemaurel! A co ty tu robisz, żółtodziobie? Paź dumnie wyprostował głowę i oświadczył:

– Kiedy wyjechałeś, panie, już byłem paziem pani Katarzyny. Jestem nim nadal i wszędzie za nią podążam, służąc najlepiej, jak umiem. Lecz czy aby ty, panie... jesteś nadal tym, którego ona kocha nad życie?

Pod jasnym spojrzeniem pazia Arnold zaczerwienił się i odwrócił twarz.

– Nie mieszaj się do nie swoich spraw! – burknął. – A ten tam – dodał wskazując na Waltera – kim jest?

Student wydąwszy usta z pogardą i patrząc na kapitana wyzywająco rzucił:

– Walter de Chazay, giermek na usługach pani hrabiny de Montsalvy, niech Bóg uchroni ją od nieszczęścia i uwolni od tchórzy ośmielających się źle ją traktować!

Arnold niespodziewanie wymierzył Walterowi policzek, od którego student stracił równowagę.

– Powstrzymaj swój język, chłopcze, jeśli ci życie miłe! Jestem hrabia de Montsalvy i mam prawo łoić własną żonę!

– Ty, panie... jej mężem?...

Nie dowierzając spojrzał na pazia, który szlochał z rozpaczy i niemocy widząc, że Katarzyna nie wstaje z ziemi.

– To niestety prawda! A teraz ją zabił!! Taką dobrą... taką piękną... Moją biedną panią – paź zalewał się rzewnymi łzami.

– Dosyć tego! – krzyknął Arnold i przyklęknąwszy obok żony przyglądał się jej z większym niepokojem, niżby wypadało. – Przynieście wody!

– Rozwiążcie mnie! – krzyknął Walter. – Ja ją ocucę!

Montsalvy ruchem dłoni kazał rozwiązać chłopców. Walter przykucnąwszy przy Katarzynie, obejrzał sińce na szyi i delikatnie sprawdził, czy nic nie zostało złamane. Następnie zanurzywszy dłoń w sakiewce Katarzyny, wyjął zeń mały, kryształowy flakonik i odkorkował go.

Arnold przyglądał się mu z zainteresowaniem.

– Doprawdy, dziwny z ciebie giermek! Jesteś medykiem?

– Byłem studentem, a medycyna interesowała mnie bardziej niż pozostałe nauki, co nie znaczy, że pasjonowała mnie... Nareszcie... wraca do siebie!

W istocie, Katarzyna otworzyła oczy.

– Moja matka jest umierająca... muszę do niej jechać – jęknęła. Arnold znowu zacisnął pięści.

– Nie! Nie pozwolę, byś spotkała się z księciem! Ermengarda wymyśliła chorobę matki, by wciągnąć cię w pułapkę!

Twarz Katarzyny wykrzywiła się z bólu. Oparłszy się na ramionach Waltera i pazia, próbowała wstać, wlepiając oczy w Arnolda.

– Cokolwiek powiesz... udam się do matki... Przypomnij sobie swoją... Nie mogąc dłużej znieść oskarżycielskiego, pełnego wyrzutów spojrzenia, Arnold de Montsalvy wybiegł ze stodoły.

Przez otwarte drzwi wpadł wiatr niosący krople deszczu i unoszący wirujące źdźbła słomy. Ale burza już przeszła i nad dogasającymi zgliszczami i dymiącymi dachami tego, co jeszcze niedawno było miasteczkiem, zapanowała cisza. Kiedy wstał szary świt i Katarzyna zwinięta w kłębek na wiązce siana otwarła oczy, ujrzała w kącie stodoły śpiących chłopców, przytulonych do siebie. Na policzku starszego widać było krwawy ślad od ciosu Arnolda. Spod dachu spływały krople wody...

Miała pragnienie i była głodna, lecz najdotkliwiej dokuczało jej uczucie całkowitego opuszczenia. Pomimo że Arnold znajdował się o dwa kroki stąd... oddzielała ich przepaść, przepaść tak głęboka, że z obawy, by nie dostać zawrotu głowy, nie śmiała w nią spojrzeć...

Z zewnątrz dochodziły odgłosy kroków i rżenie koni. Po chwili drzwi stodoły otworzyły się i do środka weszli Kulawiec i Cornisse. Obydwaj ze zgarbionymi, mokrymi od deszczu plecami.

– Widzę, że już nie śpicie! – rzucił pierwszy, podając Katarzynie dzban z wodą i kawałek chleba, podczas gdy jego towarzysz potrząsał chłopcami, mając w pogotowiu analogiczne racje żywnościowe.

– Masz! Wypij! Ale chleb schowaj do kieszeni i chodź za mną. Zjesz go po drodze! – rzekł Kulawiec do Katarzyny.

Wzięła chleb, wypiła duży haust wody, która była zimna i miała przyjemny smak. Po czym, rzuciwszy spojrzenie na swoich młodych, słaniających się na nogach towarzyszy o zapuchniętych oczach, rzekła do Rzeźnika:

– Dokąd pójdziemy? Gdzie jest kapitan?...

– Czeka na zewnątrz! Pośpiesz się, gdyż nie ma w zwyczaju czekać!

– Wiem! Lecz nie odpowiedzieliście mi: dokąd idziemy?

– Wracamy! Too... znaczy... chciałem powiedzieć: wracamy do Châteauvillain! Paniczyk czeka na nas!

Podszedł do nich paź, gryząc chleb z nadzieją w oku.

– Do Châteauvillain? Czy pan kapitan zgadza się, byśmy i my tam się udali?

– Oczywiście! Nie ma wyboru! – odparła Katarzyna z pogardą i zarzuciwszy płaszcz na ramiona, dodała: – Jestem gotowa!

Wyszli ze stodoły. Na zewnątrz nieruchomo czekali Rzeźnicy z Arnoldem na czele. Kiedy Katarzyna zrównała się z nim, wymienili spojrzenia, lecz ani jednego słowa. Arnold był blady i miał podkrążone oczy... był ogolony. Najprawdopodobniej uczynił ablucje za pomocą tego, co miał pod ręką, gdyż na jego policzkach widać było świeże zadraśnięcia.

Ruszono na północny zachód. Okolica zdawała się wymarła. Rzeźnicy, nasyceni wczorajszą rzezią, wlekli się noga za nogą. Katarzyna patrzyła prosto przed siebie, nie odwracając się do Arnolda. Był tak blisko, lecz ona czuła, że dzieli ich przepaść groźniejsza niż mury Bastylii. Straszliwa noc pozwoliła jej zrozumieć, że wcale go nie znała albo że źle znała świat ludzi wojny. Pomimo licznych przejść, nie miała pojęcia o wielu sprawach dotyczących kapitanów, wspaniałych i walecznych na polach bitew, którzy od samego dzieciństwa przesuwali się przed jej zachwyconymi oczami jak kolorowy fresk. Teraz wiedziała, że byli zdolni do najlepszego, jak i najgorszego, że rzadko stawali się obrońcami matki i sieroty, a lud traktowali jak ongiś w Rzymie patrycjusze niewolników.

Około południa z mgły unoszącej się nad rzeką wyłoniły się wieże Châteauvillain i oddzielone przełomem rzeki Aujon miasto.

Katarzyna rozpoznała szare mury, hurdycje z czarnego drewna i stożkowate dachy, pokryte niebieską dachówką, błyszczącą od deszczu. Wszystko wyglądało tak jak dawniej, a na szczycie wieży wisiała ciężka od wody czerwona chorągiew rodu Châteauvillain. Lecz to było jedynie złudzenie, gdyż w pobliżu małego, rzymskiego mostu wyrósł obóz z wyblakłymi namiotami i ogniskami, podobny jak dwie krople brudnej wody do tego, który banda Apchiera założyła przed Montsalvy, z wyjątkiem chorągwi.