– Kapitanie! – powtórzył wówczas Cornisse, uprzednio odcharknąwszy dla dodania sobie animuszu. – Przyprowadziłem ci wyborną zwierzynę!

Podniesiona pięść opadła. Mężczyzna wzruszył ramionami pod zbroją i kopnął nieruchome ciało mężczyzny.

– Rzućcie to ścierwo do gnoju... jeśli jeszcze jest! – rozkazał, po czym chwyciwszy świecę ze stołu, ruszył w stronę stojącego nieruchomo przy drzwiach Cornisse’a i jego „zwierzyny”. – Wyborną zwierzynę, powiadasz? No to zobaczmy!

Uniósł świecę w górę. Katarzyna wyprostowała głowę. Jej fiołkowe, pełne oburzenia spojrzenie skrzyżowało się czarnymi oczami Błyskawicy... Świeca wypadła kapitanowi z dłoni i potoczyła się po podłodze...

Katarzyna osunęła się bez czucia na podłogę...

Rozdział trzynasty

PANICZYK

Urwanie chmury! Gniew niebios opadł na grzeszną ziemię długimi, ryczącymi nawałnicami, powalającymi drzewa, łamiącymi gałęzie i podmywającymi ziemię czerwoną od krwi.

Siedząc twarzą w twarz w stodole, do której ją zawlókł, kiedy oprzytomniała, Katarzyna i Arnold patrzyli na siebie jak przeciwnicy mierzący swe siły przed bitwą.

Osłupienie Arnolda ustąpiło miejsca bezmiernej wściekłości. Zrozumiał, że czarna postać, która stanęła nagle przed nim jak anioł kary, to nie zjawa powstała z popiołów i zgliszcz czy z przywidzeń demonicznej nocy.

To była istota z krwi i kości... jego żona... Katarzyna we własnej osobie...

Nigdy by nie przypuszczał, nawet podczas nie kończących się godzin bezsennego, nocnego czuwania, w czasie których jej obraz bezlitośnie przeganiał sen z jego powiek i nawiedzał marzenia, nigdy by nie przypuszczał, że mógłby znienawidzić ją do tego stopnia.

Pchnął ją brutalnie w kąt stodoły, tak jak odrzuca się nieznośny ciężar. Na klepisku leżało tam trochę słomy i widły, których ostre zęby skaleczyły ją.

– Ladacznico!... Wszetecznico niegodna!... A więc zostałaś wygnana!... A może to ten parszywy pies nasyciwszy się, cisnął tobą stwierdziwszy, że połowa jego ludzi miała cię w łóżku?

Ze zwinnością kota wstała zaciskając zranioną dłoń, po czym czując się bardziej zraniona obelgami, zawrzała świętym oburzeniem.

– Kto mnie przegnał? O czym ty mówisz? To ja złapałam cię jak jakiegoś obwiesia na gorącym uczynku i przekonałam się, kim naprawdę jesteś. Odwracasz kota ogonem, napadasz na mnie i zasypujesz okropnymi obelgami! O jakież to wygodne!

Machinalnie zamykała swój żupan pourywanymi sznurówkami.

– Mówię o moich wasalach, o mieszkańcach Montsalvy, którzy nie mogąc pewnie dłużej znieść, jak nurzasz się w rozpuście z Béraultem i jego dwoma synami, wyrzucili cię za mury miasta!

– Twoi wasale? O jakże bym chciała, by zobaczyli cię w tej chwili! Ty, ich pan... prawie ich Bóg! – splamiony krwią niewinnych, podpalacz, rabuś torturujący niewinnych, a na dodatek gwałciciel, który jeszcze dymi od zwierzęcej żądzy ledwie co zaspokojonej w łożu tej nieszczęśnicy, której imienia pewnie nigdy nie poznam! Och! Jakże byliby dumni z ciebie! Rzeźnika! Bo taki chyba jest nowy, zaszczytny tytuł pana de Montsalvy! Och! Byłabym zapomniała: kapitana Błyskawicy! Przybocznego Roberta de Sarrebrucka! Oto kim jesteś!

Rzucił się na nią z zaciśniętymi pięściami, lecz ona nie cofnęła się. Przeciwnie, wyprostowana gotowa była stawić mu czoło.

– Dalej! – rzuciła przez zaciśnięte zęby. – Uderz! Bądź tym, kim się stałeś aż do końca! Widzę, że człowiek, który pomógł ci uciec z Bastylii, który pozbawił cię honoru, widzę, że Gonnet d’Apchier dobrze spełnił swoją misję!

Ręka Arnolda zawisła w powietrzu.

– Skąd... wiesz o tym wszystkim?

– Wiem więcej, niż możesz przypuszczać! Wiem, że Bérault d’Apchier miał swoich donosicieli. Jednym z nich była koronczarka Azalia. Kazał jej dostarczyć sobie ukradkiem jedną z moich koszul, w której miała naprawić koronkę, i fragment listu, który sama napisała, podrabiając moje pismo... Wszystko po to, żeby ci udowodnić, że zachowałam się niegodnie, że wydałam Montsalvy na łup tych wściekłych psów! Lecz jeśli chcesz, żebym mu to wypluła prosto w twarz, temu wściekłemu bękartowi, idź po niego! Gdzie podział się Gonnet d’Apchier? Jak to się stało, że nie zobaczyłam go dziś wieczór podczas waszych orgii? Powinny mu przypaść do smaku!

– Gonnet nie żyje – przerwał Arnold ochrypłym głosem. – Zabiłem go... kiedy podał mi to...

Machinalnie wyjął z kolczugi białą chustę, zmiętą i poplamioną krwią, oraz kawałek pergaminu, który cisnął żonie do stóp.

– Wyciągnął mnie z Bastylii. Uratował mi życie... a jednak zabiłem go. Przez ciebie... ponieważ ośmielił się powiedzieć mi... całą prawdę o tobie. Był wobec mnie uczciwy, braterski... a mimo to zabiłem go...

– Uczciwy? Braterski? To temu wściekłemu psu, Gonnetowi, zakładasz wieniec laurowy? Uczciwy? Człowiek, który nasycił cię wierutnymi kłamstwami? Braterski człowiek, który miał przy sobie truciznę przygotowaną przez czarownicę Ratapennadę, aby pozbawić cię życia? Czy postradałeś zmysły, Arnoldzie de Montsalvy?

Arnold wybuchnął na nowo, lecz teraz niepewność, wątpliwości wślizgnęły się w grona jego gniewu.

– Dlaczego uważasz się za kogoś lepszego niż on? Czy mogę mieć pewność, że mówisz prawdę? Oskarżasz, by się bronić, zwłaszcza teraz, kiedy byłem na tyle głupi, że powiedziałem ci o śmierci Gonneta!

– A więc nie wierzysz mi! A czy nie uwierzysz także słowom przeora Bernarda? Przeczytaj to!

Katarzyna wyciągnęła z sakiewki list, który dotarł do niej w Tours. Gruba, solidna skóra ochroniła go od deszczu i nawet nie był zawilgocony. Jednym zdecydowanym ruchem podetknęła go pod nos mężowi.

– Podejrzewam, że znasz to pismo! Czy sądzisz, że przeor Bernard de Calmont d’Olt nazwałby swoją najukochańszą córką w Jezusie Chrystusie wszetecznicę wypędzoną z domu przez swoich poddanych?

Rzucił jej spojrzenie, w którym teraz niepewność zabarwiona była niepokojem, po czym podszedłszy do świecy, którą położył na belce, zabrał się do czytania półgłosem, zatrzymując się przy niektórych słowach, jakby chciał zgłębić ich znaczenie.

Katarzyna wstrzymując oddech patrzyła na niego z rozpaczą. Wydawało się jej, że rysy jego twarzy wyostrzyły się i zostały naznaczone piętnem okrucieństwa, którego dotąd nie znała, a które podkreślało słabe światło świecy. Do tego broda nie golona od czterech czy pięciu dni, zmierzwiona, brudna czupryna i podkrążone oczy... Minęło sześć miesięcy, od kiedy opuścił Montsalvy... a mężczyzna, którego kochała najbardziej na świecie, stał się obcym człowiekiem! Jej smutek był tak ciężki, że nie mogła powstrzymać łez.

Tymczasem Arnold skończył czytać. Obojętnie spojrzał na list, który upadł mu do nóg. Powoli zdjął naramienniki i żelazną kolczugę, uwalniając szyję, jakby się dusił. Wyrwawszy siekierę zatkniętą w pniaku, cisnął ją precz, po czym usiadł nad nim i oparłszy łokcie na kolanach chwycił głowę rękami.

– Nie rozumiem... Nie potrafię pojąć... Chyba zwariuję...

– Pozwól, żebym ci wyjaśniła – wyszeptała Katarzyna po chwili ciszy.

– Wyjaśniaj – odparł niechętnie, a w jego głosie zabrzmiała uraza podsycana wrażeniem popełnienia straszliwej omyłki.

– Najpierw pytanie: dlaczego po ucieczce z Bastylii nie ruszyłeś prosto do Montsalvy?

– To przecież proste. Zbiegły więzień nie wraca od razu do domu!

– Mogłeś przynajmniej wrócić w nasze strony. Wiesz, że nie brakuje tam kryjówek i fortec, w których przyjęto by cię z otwartymi ramionami.

– Wiem! – krzyknął z gniewem. – Ale ten przeklęty bękart Gonnet powiedział mi, że jestem skazany na śmierć i że egzekucja odbędzie się wieczorem. Chciałem uciec do Owernii, lecz on powiedział, że król już wysłał swoje oddziały, by zajęły moje miasto i moje dobra. A kiedy powiadomił mnie o tym, o czym już wiesz, straciłem na wszystko ochotę... musiałem wyładować swoją wściekłość na wszystkim, co mi wpadło pod rękę. Wtedy dołączyłem do Roberta. Znałem go od dawna. On też uciekł z więzienia. Był tak jak ja: zbiegłym więźniem, człowiekiem wyjętym spod prawa... lecz on miał siłę i liczny oddział. Nie zawiodłem się: Paniczyk przyjął mnie z otwartymi rękami.

– I zrobił z ciebie bandytę! Wybacz, że nie jestem mu za to wdzięczna! A teraz wszystko ci opowiem.

Przykucnąwszy na ziemi nie opodal Arnolda, zaczęła mówić. Słuchał nie przerywając. Na koniec wyjęła z sakiewki glejt.

– Masz! Dostałam go od królowej Yolandy. Możesz wrócić do Montsalvy! Król, królowe i delfin udadzą się wkrótce na Południe, by uregulować sukcesję hrabiego de Fok i... – Zawahała się nieznacznie, po czym zdecydowanie i dobitnie skończyła: – ...i żeby ukrócić wybryki Rzeźników!

– Czy jestem przerażający? – spytał niepewnie.

– Tak, przerażasz mnie! Nie mogę wprost uwierzyć, że to naprawdę ty!

– A kto inny, jak nie ja? – wybuchnął znowu. – Ja wojuję, a wojna to wojna! Nie robię nic innego jak tylko to, co robiłem od dawna i co robią wszyscy, których kochasz: la Hire, Xaintrailles... i wielu innych!

– Oni walczą przecie z Anglikami!

– Ja również! Książę Filip zostawia ich w spokoju, lecz pan de Rais ruszył do oblężenia Montigny-le-Roy.

– Pan de Rais? Brat Gilles’a?

– Owszem, brat tego potwora. Lecz on jest dzielnym rycerzem. Co do mnie, ja walczę z Burgundią... gdyż to najgorszy nasz wróg!

– Wróg? Czyj wróg?

– Króla... i Francji! Czy podobał ci się traktat z Arras, ten poniżający strzęp papieru, który zmusił króla do przeproszenia księcia Filipa? Nikt z nas go nie zaakceptował i nigdy nie zaakceptuje! Nie chcemy pokoju za taką cenę! A tutaj jest Burgundia!

– Burgundia? Z pewnością, lecz nie widziałam ani murów, ani zbrojnych rycerzy, ani machin oblężniczych! Widziałam tylko pomordowanych starców, kobiety i dzieci, bezbronnych wziętych na tortury, żeby powiedzieli, gdzie mają schowane pieniądze!