– Oczywiście, że nie! Chodź, Bérengerku, idziemy spać!

– Nie! Chcę iść z tobą...

– No właśnie, chodź!... bo ja idę spać. Jeśli mnie posłuchasz, możesz mieć pewność, że zachowałeś się jak prawdziwy mężczyzna.

Pożegnawszy się niezgrabnie ze swoją panią, chłopcy, chcąc nie chcąc, wrócili na górę.

Katarzyna odetchnęła z ulgą. Była wdzięczna Walterowi za tak bohaterskie poświęcenie. Jednak wracając do siebie, była zmartwiona. Te dni pozostające jeszcze do królewskiego wesela niepokoiły ją. Upalny schyłek wiosny pobudzał do życia tajemne apetyty szybciej niż eglantyny. Bezczynność była zgubna dla wszystkich. Choćby ci chłopcy, gotowi popełnić jeszcze jakieś głupstwo, jeśli nie będzie nad nimi czuwała... A Jakub, czy dotrzyma danej obietnicy?...

Leżąc w łóżku ze skrzyżowanymi na piersiach rękami, zamknęła oczy próbując zasnąć, lecz nie mogła zmrużyć oczu...

Zza ściany dochodziły czyjeś kroki, ktoś chodził tam i z powrotem, starając się czynić jak najmniej hałasu. Katarzyna wiedziała, że tym kimś był Jakub...

Słuchała, wstrzymując oddech i wsłuchując się w rytm kroków, zdradzający wewnętrzny niepokój przyjaciela. Podłoga skrzypiała dając silniej wyraz jego pożądania niż słowa.

Nagle zatrzymał się i usłyszała jakby lejącą się wodę. Z pewnością chciał się odświeżyć albo nalał sobie coś do picia. Potem znowu zaczął chodzić, wytrwale i bez końca...

Katarzyna z wściekłością odrzuciła nakrycie i otworzyła okno, szukając ukojenia w zimnym nocnym wietrze. Miała ochotę krzyczeć, drapać, żeby uspokoić ogień, który również ogarniał jej ciało. Przycisnęła poduszkę do uszu, żeby nie słyszeć. Jak Jakub śmiał ją tak kusić? Jak on śmiał?

– Niech przestanie! Boże, niech on wreszcie przestanie! – jęknęła. Czy on nie rozumie, że doprowadza mnie do szaleństwa? Nienawidzę go! Nienawidzę... to ciebie kocham Arnoldzie... Tylko ciebie....

Bóg jednak był głuchy, a diabeł ruszył ostro do dzieła. Chociaż ze wszystkich sił starała się przypomnieć sobie chwile rozkoszy z mężem, powracało tylko jedno wspomnienie: dotyk gorącej dłoni Jakuba w ogrodzie...

Nie mogąc dłużej wytrzymać w łóżku, które zdawało się ją palić i w którym przewracała się jak święty Wawrzyniec na rożnie, wstała i spojrzała na drzwi... Były tak blisko... i blisko był pokój, w którym Jakub krążył jak lew w klatce.

Kilka kroków i drzwi otworzą się, a potem?...

Krew wrzała w jej skroniach. Drzwi hipnotyzowały i przyciągały. Zrobiła jeden krok... potem drugi... i jeszcze jeden. Jej ręka spoczęła na rzeźbionej klamce....

W sąsiednim pokoju kroki przyspieszyły. Tamte drzwi otworzyły się i zatrzasnęły z hałasem. Potem słychać było tylko szybki bieg na złamanie karku po schodach, wreszcie trzasnęła brama.

W Katarzynie coś się załamało. Upadłszy na kolana, oparła głowę o drewniane drzwi. Czuła, że opuściły ją siły, lecz była wyzwolona, a w jej umyśle żal mieszał się z wdzięcznością. Uratowana!... Jestem uratowana...

Musiała jednak przed sobą przyznać, że ten nieoczekiwany ratunek był mało pociągający. Czuła niesmak.

Rozdział jedenasty

WIADOMOŚĆ Z BURGUNDII

wreszcie zasnęła, lecz spała źle i rano wstała z podkrążonymi oczami i bladą twarzą. Czuła się zmęczona i rozbita. Zrozumiała, że ten stan rzeczy nie może trwać dłużej.

Nie mogła wytrzymać jeszcze trzech tygodni rozdarta między miłością Jakuba a wolą dochowania wierności Arnoldowi. Zostawię Bérengera i Waltera u Jakuba, a sama zaszyję się w klasztorze Świętej Radegundy, po drugiej stronie Loary! – pomyślała. Niebezpieczeństwo jest zbyt wielkie. Potrzebuję przeszkody z rzeki i murów, żeby się czuć bezpiecznie.

Lecz kiedy uzbrojona w to silne postanowienie zeszła do kuchni, by rozmówić się z gospodarzem, Rigoberta, dygając w ukłonie, powiadomiła ją, że „mistrz Jakub” udał się w interesach do Bourges.

– Prosił cię, łaskawa pani, byś czuła się panią tego domu, a my wszyscy dostaliśmy rozkaz, by spełniać wszystkie twoje życzenia. Wyraził nadzieję, że będziesz się tu czuła dobrze, sam zaś pozwolił sobie zabrać twoich dwóch młodych służących.

– To wspaniały pomysł! Ci dwaj chłopcy kręcili się tu w kółko i nie wiedzieli, co ze sobą począć. Przewietrzą się, to im dobrze zrobi.

Imć Rigoberta uśmiechnęła się uprzejmie, co uwidoczniło znaczne braki w jej uzębieniu.

– Jeszcze jedno: mistrz Jakub zostawił dla pani list. A oto i on. Katarzyna zajadając tartinki z miodem i popijając gorącym mlekiem, które podała jej guwernantka, otworzyła list. Był on krótki, lecz bardzo wymowny.


To ja wyjeżdżam, Katarzyno. Nie potrafiłbym dotrzymać danego ci słowa. Przebacz mil Dom należy do ciebie. Wrócę na zaślubiny. I chociaż raz, moja miłości, pozwól mi wyznać, że cię kocham...


Wzruszona Katarzyna czytała list dwa, trzy razy. Wreszcie złożyła go i dokończyła śniadanie. W tym czasie imć Rigoberta krzątała się po kuchni, turkocząc rąbkami białego czepka jak mewa skrzydłami i przygotowując się do wyjścia na targ po zakupy.

Po jej wyjściu Katarzyna przeczytała list raz jeszcze, a następnie, po krótkiej chwili wahania, podeszła do kominka i wrzuciła go do ognia...

Pergamin poczerniał, skręcił się i spalił, wydzielając woń spalonej skóry.

Wkrótce nie pozostało nic prócz kupki popiołu na największym polanie.

Wtedy odwróciła się i wolnym krokiem ruszyła w stronę ławki w ogrodzie, na którą Jakub już miał nie wrócić i gdzie od tej pory sama miała czekać nadejścia nocy. Tylko nie wiedzieć dlaczego nagle zachciało jej się płakać.

W miarę jak zbliżał się dzień królewskich zaślubin, miasto pęczniało niczym rzeka po burzy. Powodem tego było opóźnienie uroczystości, gdyż ci, którzy przybyli na 2 czerwca, zostali, a ci, którzy nie mogli zjawić się w tym czasie, przybywali teraz tłumnie, korzystając z okazji.

Trzeszczące w szwach gospody starały się jednak nie odprawiać nikogo z kwitkiem. Lokowano gości, gdzie się dało, po strychach i stodołach. W klasztorach i domach prywatnych także pełno było przyjezdnych. Przybywali dumnie kupcy drogą rzeczną i lądową, a także szlachta z Andegawenii i Turenii. Wokół miasta, na łąkach, wyrastały jak grzyby po deszczu wielkie, wiejskie namioty – purpurowe, szafranowe czy czarne, w gęstwinie różnobarwnych proporców.

Do miasta ściągnęli też kuglarze z tresowanymi niedźwiedziami czy psami, żonglerzy potrafiący wypuszczać w niebo kolorowe ognie. Lokowali się tam, gdzie tylko się dało, na polach czy pod dachami hal.

W portowych tawernach zaroiło się od dziewek swawolnych. Można je było zobaczyć o zachodzie słońca, jak w zwiewnych sukienkach opierały się o drzwi, ukazując swe wdzięki przechodzącym mężczyznom. Ich przenikliwe głosy wypełniały ulicę ku świętemu oburzeniu imć Rigoberty.

Wreszcie... nadciągali chorzy. Po królestwie rozniosła się bowiem wieść, że król po ceremonii ślubnej uda się do opactwa Świętego Marcina, by tam dotknąć zołzowatych. Namaszczenie monarchy w czasie koronacji nadawało mu cudowną moc: moc uzdrawiania chorych na skrofuły, których dotykał mówiąc: „Dotyka cię król Francji, wyzdrowiejesz z woli Boga”. Wieść ta obiegła kraj z prędkością błyskawicy, zdarzało się to bowiem niezwykle rzadko.

Nadciągali ze wszech stron; nie tylko zołzowaci, ale i ślepi, kulawi, świerzbowaci oraz cała ta straszliwa sfora ludzka w plugawych sukmanach opanowała miasto.

Tymczasem Tours ustroiło się w girlandy i wspaniale ukwiecono estrady na żywe obrazy, bez których nie obyłoby się żadne wielkie święto. Wszystkie te przygotowania przypominały jakiś obłędny taniec szkieletów, gdzie najgorsza nędza sąsiaduje z bogactwem i zbytkiem.

Katarzyna prawie nie wychodziła, jedynie o świcie udawała się w towarzystwie Rigoberty do pobliskiej kaplicy jakobinów. Czuła się odrzucona przez dwór, i co rana biegła do okna, wypatrując chorągwi królowej Yolandy, swojej obrończyni. Zamknięta w czterech ścianach, w towarzystwie starej kobiety, czuła się bardziej odsunięta od życia i samotna niż w klasztorze. Wydawało się, że czas stanął w miejscu...

Lecz nagle, dwa dni przed uroczystościami, sprawy ruszyły z miejsca.

Powrócił Jakub na czele grupy obładowanej wonnymi pakunkami; były w nich przyprawy niezbędne do przygotowania potraw godnych tak wielkiego święta. Równocześnie przybyły barki naładowane dziczyzną i węgorzami z lasów i stawów Sologne.

Jakub uśmiechnął się i pocałował ją, lecz usta, które dotknęły jej policzka, były zimne, a uśmiech był smutniejszy niż łzy. Wraz z Jakubem powrócili Bérenger i Walter. Obydwaj mieli radosne miny i błyszczące oczy, co wyjaśniło się natychmiast, gdyż paź z gwałtownością właściwą swojemu wiekowi zeskoczył z konia, podbiegł do niej i potrącając Jakuba krzyknął:

– Pani Katarzyno! Przywozimy dobre nowiny! Montsalvy wolne! Bérault d’Apchier i jego banda zostali wygnani!

Kasztelanka krzyknęła z radości i chwyciła młodzieńca za ramiona.

– Naprawdę? Mój Boże! Wprost trudno w to uwierzyć! W jaki sposób się o tym dowiedziałeś?

Zasypując pazia pytaniami potrząsała nim jak osiką. Jakub postanowił wkroczyć do akcji.

– Chwileczkę! – rzucił surowo. – To nie takie proste, a ty, paziu, popełniasz błąd, przedstawiając sprawy w ten sposób. Istotnie, Montsalvy jest wolne, lecz rzeczy nie mają się tak dobrze, jak próbujesz je przedstawić swej pani!

– Na miłość boską, przestańcie się spierać! Powiedz, Bérenger, skąd masz wiadomości?

Jakub, nie dając paziowi dojść do słowa, wyjaśnił:

– Trzy dni temu przybył do Bourges, do domu mego teścia, posłaniec z Burgundii, a wysłała go hrabina Ermengarda de Châteauvillain z listem, który ci przynoszę.