Obowiązek! Utrzymać! Co za słowa w ustach Karola VII! Katarzyna patrzyła na króla bardziej zdziwiona niż zawiedziona, nie poznając go. Co mu się stało?

Po prawdzie zachował swój niewdzięczny wygląd, bladą twarz o pociągłych rysach, duży, opadający nos i wypukłe oczy. Lecz te oczy, ongiś bezbarwne i nieśmiałe, patrzyły teraz pewnie i surowo. Linie twarzy były wyrazistsze pod wielkim czarnym, pilśniowym kapeluszem, otoczonym złotą koroną. Odnosiło się także wrażenie, jakby król urósł, może dlatego, że trzymał się prosto. Jego ramiona w pikowanym żupanie wydawały się szerokie i mocne. Stał przed tronem, nad którym wisiał niebiesko-złoty baldachim, z dumnie uniesioną głową, pieszcząc jedną ręką białego jak śnieg charta z Karamanii.

Katarzyna zrozumiała, że ma przed sobą zupełnie innego człowieka. Ale skoro przybyła, by walczyć, postanowiła nie poddawać się aż do końca.

– Co więc mam robić, sire? Widzisz moją rozpacz... daj przynajmniej jakąś radę...

Karol VII zawahał się tak jak ongiś. Piękna twarz kobiety zdawała się wzruszać władcę... Wreszcie powoli zszedł ze schodów, na których stał tron, by pomóc wstać Katarzynie.

– Musisz wrócić do konetabla, moja droga, i prosić go jak najłagodniej. W chwili obecnej jego ludzie z pewnością schwytali skazańca... i być może jest już za późno...

– Nie, sire! To niemożliwe! Konetabl nigdy nie strąciłby głowy Arnolda de Montsalvy bez zapytania ciebie o zdanie!

– Moja droga, posłuchaj mej rady i wróć do Paryża, błagaj Richemonta, a być może...

– Panie, pomyśl, że jestem tylko kobietą i od wielu dni miotam się w zaklętym kręgu. Daj mi, panie, przynajmniej kilka słów skreślonych twą ręką, doradzających konetablowi... Jestem tutaj całkiem sama. Królowa Yolanda, w której pokładałam wszystkie swoje nadzieje, nie wróciła jeszcze z Prowansji i powiada się, że jest złożona niemocą. Moi najdrożsi przyjaciele są przy niej albo walczą w Pikardii i Normandii. Nie mam tu nikogo... nikogo, prócz ciebie, sire!

– To prawda, że moja matka była ostatnio cierpiąca, lecz wczoraj dostałem wiadomość, że przyszła już do siebie i że gotuje się do drogi, by uczestniczyć w zaślubinach swego wnuka. Ujrzysz więc ją niebawem...

Potem nagle zaczaj krzyczeć popadając w swoją dawną nerwowość.

– Nie! Proszę cię, pani, nie płacz! Katujesz mnie, Katarzyno. Wiesz dobrze, że zawsze pragnąłem twego dobra. Znasz siłę swych łez... i wykorzystujesz to, by zmusić mnie...

Katarzyna czuła, że król mięknie, że być może zwycięstwo jest blisko, i chciała chwycić rękę króla, by złożyć nań swe usta... kiedy z głębi sali dobiegł do niej łagodny, świeży głos kobiecy, głos, który jednak mówił straszne rzeczy.

– Nikt nie może zmusić króla... to zbrodnia obrazy majestatu! Czy zapomniałeś, drogi przyjacielu, o zaleceniach twojej dobrej matki? Musisz być twardy, sire! Musisz zachować autorytet... za wszelką cenę! W przeciwnym wypadku nigdy nie będziesz potężnym władcą!

Katarzyna odwróciła się, wypatrując nieznajomej. Po posadzce usłanej kobiercem świeżo zerwanych kwiatów zbliżało się powoli wysmukłe, niebiańskie stworzenie. Mogło mieć najwyżej siedemnaście lat. Długie, kasztanowe, mieniące się złotym odcieniem włosy spadały spod wianka z bladoróżowych róż na mlecznobiałe ramiona i okrągłe piersi, ledwie że zasłonięte przez sukienkę z niebieskiej tafty, ściśnięte tak mocno błyszczącym materiałem, że zdawało się, iż za chwilę wyskoczą ze swego więzienia. Lekko wypukłe czoło, okrągłe policzki i usta jak wisienki. Świadomie czy nie, zjawisko to było uosobieniem miłości.

W jednej chwili król zmienił się na twarzy. Jak zakochany paź rzucił się na spotkanie pięknego stworzenia, chwycił je za dłonie i pokrył gorączkowymi pocałunkami.

– Agnieszko! Serce moje! Jesteś więc... a ja myślałem, żeś jeszcze w ogrodzie... że odpoczywasz w słońcu...

Dziewczyna roześmiała się, a jej śmiech podobny był do gruchania turkawka.

– Silne słońce przyciemnia skórę i zaczerwienia oczy, sire... a poza tym... stęskniłam się za tobą.

– Jak ona to pięknie powiedziała! Stęsknił się, mój słodki anioł! A ja co, co ja tu robiłem w tym czasie? Usychałem... cóż mówię, umierałem z tęsknoty, gdyż chwila bez ciebie dłuży mi się jak cały wiek w piekle! Minuta bez ściskania tej małej rączki, bez całowania tych słodkich usteczek...

Katarzyna w osłupieniu uczestniczyła w tej miłosnej scenie. Kim była dziewczyna, w której król zdawał się śmiertelnie zakochany? Przyzwoitość nakazywała jej odejść na czubkach palców, gdyż król wziął Agnieszkę w ramiona i złączył się z nią w długim pocałunku. Lecz z drugiej strony, jeśli odjedzie, nie uzyska nowego widzenia. Toteż cierpliwie czekała, aż pocałunek się skończy, wreszcie cicho, lecz zdecydowanie wyszeptała:

– Sire! Czy dasz mi ten list, o który cię proszę?

Karol zadrżał, jak ktoś nagle wyrwany z pięknego snu. Wypuścił swą piękną przyjaciółkę z objęć i skierował w stronę Katarzyny niezadowolone spojrzenie.

– Pani jeszcze tu, pani de Montsalvy? Sądziłem, że wyraziłem jasno swoją wolę! Udaj się do Richemonta! Ja nic nie mogę uczynić!

– Sire! Litości...

– Nie! Powiedziałem nie! Zaczyna mnie męczyć udzielanie łask twemu mężowi, pani! Przypomnij sobie, że w tej sali kazałem spalić katowi edykt skazujący go. Powinien o tym pamiętać, zanim popełnił kolejne głupstwo! Należy do tych, którym się wydaje, że im wszystko wolno, lecz ja nauczę go być posłusznym! Rozumiesz, pani? Posłusznym!... Żegnam panią!

I chwyciwszy swą piękną przyjaciółkę wpół, Karol VII skierował się do drzwi prowadzących do ogrodu.

Kiedy drzwi się za nimi zamknęły, usłyszała ich śmiech, tak jakby śmiali się z niej, i bardzo ją to zabolało. Wyciągnąwszy chusteczkę z rękawa wytarła oczy i nos i skierowała się do wielkich drzwi prowadzących na dziedziniec. Ta olbrzymia sala z murami wysokimi na sześć metrów, pokrytymi wielkimi arrasami, ten monumentalny kominek, na którym stały wazony wypełnione żarnowcem, sprawiała wrażenie koszmaru. Przywodziła na myśl sen, w którym śni się o nie mającej końca drodze, wydłużającej się w miarę jak się biegnie, nie prowadzącej donikąd.

Ten sen wiódł ku podwójnym drzwiom dębowym i brązowym, strzeżonym przez dwa stalowe posągi, które machinalnie otworzyły oba skrzydła, kiedy się zbliżyła.

Poniżej szerokich schodów rozciągał się skąpany w słońcu dziedziniec zamku Chinon. Jak dawniej, szkoccy łucznicy strzegli tu bram i otworów strzelniczych. Pióra czapli zatknięte u ich czapek kołysały się łagodnie na wieczornym wietrze. Wszystko było tak jak tamtego dnia, kiedy Tristan Eremita prowadził ją schodami, a na górze czekała na nią królowa Yolanda, która osobiście miała powieść ją ku tronowi królewskiemu. Tamtego dnia triumfowała... a dzisiaj opuści zamek sama, bezbronna, nie wiedząc, co robić ani dokąd się udać...

Poniżej schodów czekali Walter i Bérenger, trzymając konie za uzdy i nie spuszczając z niej pytających spojrzeń. Wyraz twarzy Katarzyny nie pozostawiał jednak żadnych złudzeń.

– A więc? – spytał gwałtownie Walter. – Odmawia?

– Tak, Walterze... odmawia. Mówi, że nie ma prawa ułaskawić, kiedy skazuje konetabl. Że pan de Richemont jest jedynym panem swoich żołnierzy i swoich kapitanów. Muszę wrócić do Paryża, prosić konetabla... jeżeli nie jest jeszcze za późno...

– Do kroćset! – rozzłościł się Walter. – To rada szaleńca, a nie normalnego człowieka!

– Nie wracajmy do Paryża, pani Katarzyno! – podchwycił Bérenger. – Moi bracia na pewno uwolnili pana Arnolda! Nie wracaj do Paryża! Po co masz się poniżać, prosić nadaremnie? Wracajmy do domu! Wracajmy do naszych gór, z dala od dworu potrafimy stawić czoło.

Walter patrzył na swego przyjaciela z podziwem.

– Tak jest, jedźmy do was! Co prawda nie znam waszych rodzinnych stron, ale bardzo chciałbym je poznać. Coś mi mówi, że tam będę szczęśliwy. Źleśmy zrobili, przyjeżdżając do Chinon.

To była prawda i Katarzyna wyrzucała sobie, że nie posłuchała Tristana Eremity, który radził jej udać się do Tours i tam czekać na uroczystość zaślubin oraz przybycie króla z Chinon. Ona jednak chciała go natychmiast zobaczyć. A teraz wszystko przepadło...

– Wracamy, pani Katarzyno? – spytał Bérenger. – Słońce jest już nisko, a ty potrzebujesz odpoczynku.

– Jeszcze chwilę... Chciałabym tam wejść na minutę... Wskazała na małą, przyciśniętą do potężnej wieży Coudray kapliczkę Świętego Marcina, gdzie często chodziła na mszę i modliła się, kiedy zamieszkiwała w zamku po pokonaniu szambelana La Tremoille. Lubiła przychodzić do tego zacisznego sanktuarium, w którym również modliła się Joanna d’Arc, jak to tylko ona potrafiła; dla Joanny modlitwa była źródłem energii i wiary, najlepszym lekarstwem przeciwko zniechęceniu i boleści. Pogrążona w rozpaczy Katarzyna pomyślała, że może Bóg zechce ją wysłuchać, jeśli zwróci się do niego w miejscu, w którym ta, którą zesłał na ziemię, modliła się do niego.

Wewnątrz panował przyjemny półmrok. Zachodzące słońce przedzierało się przez różę na portalu i kładło się na sklepieniu, na małym, kamiennym ołtarzu i złoconym tryptyku. Lecz dzisiaj piękno tego miejsca, działające zazwyczaj jak balsam na Katarzynę, było jakby bezsilne i nie mogło uleczyć serca trawionego przez zgryzotę. Tyle nadziei pokładała w królu, który dotąd zawsze okazywał jej zainteresowanie i dobroć. Król jednak ciągle był obiektem igraszek swoich faworytów. Tym razem chodziło o faworytę, która z pewnością będzie równie groźna, jak jej poprzednicy, Giac i La Tremoille.

Przybywając do zamku myślała, że uda się do kapliczki po audiencji u króla, by złożyć podziękowanie... tymczasem wchodziła doń zrozpaczona, nie wiedząc, co czynić – czy wracać do Paryża, czy do Owernii... Nie miała siły na dalsze prośby, dalsze upokorzenia... Klęcząc pod kolumną, przytknąwszy czoło do stołu komunijnego, płakała w złączone dłonie, ślepa i głucha na to, co się wokół dzieje, kiedy jej ramienia dotknęła czyjaś dłoń i nieznajomy głos powiedział wyraźnie: