– Może to i studenci – zgodził się skwapliwie Renaudot – lecz przewodził nimi chłopiec o płomiennych włosach, a sądząc po waleczności, musiał to być sam Archanioł! Zresztą całkiem zniknął, jak sam pan widzi...

Istotnie, Walter de Chazay, nie przepadający wcale za panem de Harlayem, z którym niedawno miał scysję w kabarecie Pod Mulicą przy ulicy Świętego Jakuba, gdzie urzędował nader często, wolał zrezygnować z wieńca laurowego i czmychnął cichcem do pokoju Bérengera, który zaproponował mu gościnę.

Pan de Harlay tymczasem złożył Katarzynie przeprosiny w imieniu Grand Châtelet i namiestnika Paryża, po czym oddalił się, zabierając nieprzytomnych więźniów. Imć zaś Renaudot, lamentując i złorzecząc, zabrał się do naprawiania szkód, które, prawdę mówiąc, nie były aż takie wielkie.

Gdy tylko umilkły kroki łuczników, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawili się paź Bérenger i Walter.

Oberżysta, stanąwszy twarzą w twarz z bohaterem o czerwonych włosach, musiał się zgodzić, acz niechętnie, że nie był specjalnym wysłannikiem niebios. Pomimo że Walter de Chazay okazał się zwykłą, ziemską istotą, zasłużył całkowicie na wylewną wdzięczność imć Renaudota i na stole gospody pojawiła się wielka wędzona szynka w towarzystwie bochenka chleba oraz pokaźnego dzbana chambertin, do czego zaprosił obu chłopców.

Student był tak wygłodniały, że w jedną zdrowaśkę dotarł do kości szynki. Przyjemnie było patrzeć, jak pochłania mięsiwo, a Bérenger, choć wyposażony przez matkę naturę w równie nieposkromiony apetyt, nie mógł jednak równać się z przyjacielem.

Zafascynowani tym niecodziennym widowiskiem, imć Renaudot, jego połowica i dwie służące, stali z otwartymi ustami, przyglądając się, jak w przepastnych gardłach biesiadników znikają ich zapasy, dotknięte żarłocznością kompanii termitów.

Katarzyna przypatrywała się także, czekając, aż się młodziankowie posilą, a gdy nie został już ani plasterek szynki, ani okruszyna chleba, ani kropla wina, podeszła do stołu, dziękując młodemu Chazayowi, że uratował jej życie.

Widząc nagle przed sobą kobietę, którą jeszcze przed chwilą oglądał w stroju Ewy, Walter de Chazay poczerwieniał i gwałtownie zerwał się z ławy.

– Nic nie jesteś mi winna, szlachetna pani... chciałem rzec... żadnego podziękowania. Miałem wobec ciebie dług wdzięczności! Wyciągnęłaś mnie z więzienia!

– Więzienie za zaczepianie żołnierzy... to nie było groźne przewinienie, byłbyś wyszedł i bez mojej pomocy! A zresztą, to Bérenger uzyskał twoje zwolnienie. Lecz ty uratowałeś mnie od straszliwej śmierci. Powiedz, jak mogłabym ci się odwdzięczyć?

– Ale ja nie chcę podziękowania! – krzyknął student prawie ze złością. – Kiedym przypadkiem natknął się na starą Legoix zbierającą rzeźników, domyśliłem się, że chodzi o jakąś nieczystą sprawę. Usłyszałem też, jak wymawiają twoje imię, mojej wybawicielki. Więc i ja zebrałem kamratów... i Bóg pozwolił, że przybyliśmy w samą porę.

– A ja myślałem, że nic cię nie obchodzimy – westchnął Bérenger. – A ty tymczasem...

– A ja tymczasem – podjął Walter z wielką szczerością – kochałem się z Marion l’Ydole. Kiedym od niej wyszedł, natknąłem się na wdowę Legoix i pomyślałem, że czas spłacić dług wdzięczności.

– Zgoda, lecz ciągle nie mogę się dowiedzieć, co mogłabym dla ciebie zrobić.

Student spojrzał Katarzynie prosto w oczy.

– Czy naprawdę chcesz dla mnie coś zrobić, pani?

– Oczywiście, że chcę!

– No to... zabierz mnie ze sobą! Bérenger powiedział mi, że jutro ruszacie w drogę...

– Żebym cię zabrała? – zdziwiła się Katarzyna. – Naprawdę chcesz opuścić Paryż? A gimnazjum nawarskie? A studia?

Student skrzywił usianą piegami twarz.

– Jestem tym już znudzony, studiami i gimnazjum nawarskim. Nienawidzę greki, łaciny i całej reszty. Całymi dniami ślęczeć nad opasłymi, zakurzonymi tomami, spać na słomie, pić wodę i zdychać z głodu przez dziesięć miesięcy w roku, zbierać razy, kiedy nauczyciel nie jest w humorze, czy sądzisz, pani, że to życie dla mężczyzny? Mam dziewiętnaście lat, pani... i umieram z nudów. Z nudów... i wściekłości!

– Ależ to życie, o jakim marzę! – oburzył się paź. – Studiować! Zdobyć wiedzę! Od lat tylko o tym myślę!

– Biedny idioto! – odparł Walter z pogardą. – Od razu widać, że nie wiesz, o czym mówisz. Zaiste, piękny mi żywot! Ty masz wolną przestrzeń, niebo, góry i doliny, strumienie, cały świat. Jesteś paziem, zostaniesz giermkiem, będziesz miał prawo nosić zbroję, zostaniesz rycerzem, być może nawet kapitanem – dumnym, niezwyciężonym, prawdziwym mężczyzną! Podczas gdy ja i mnie podobni garbimy się nad zakurzonymi pergaminami, coraz samotniejsi, coraz starsi... obrastający tłuszczem, zwłaszcza ci, którzy ostatecznie wybrali Kościół... – Ja nienawidzę wojny i oręża, i wszystkiego, co się za tym kryje! Nienawidzę zarozumialstwa kapitanów, ich okrucieństwa i nieszczęść biednego ludu! – krzyknął paź, który nagle poczerwieniał. – Jak można marzyć o tym, żeby spędzić życie na łojeniu drugim skóry?

– Można, jeśli się spędziło życie na mamrotaniu Sokratesa, Seneki czy Katona, nie zgadzając się z nimi! Już dosyć się nauczyłem, a jako że nie pragnę zostać księdzem ani urzędnikiem, chcę odejść! Zabierz mnie z sobą, pani! – dodał błagalnie. – Jestem dosyć odważny, jak sądzę, a byłoby wielką nieostrożnością ze strony szlachetnej pani udać się w daleką drogę w kompanii jakiegoś tylko żółtodzioba!

– Nie jestem żółtodziób! – zaprotestował Bérenger. – Już raz się biłem, i to ze zbrojnymi ludźmi! Spytaj panią Katarzynę!

– To prawda – przyznała Katarzyna z uśmiechem. – Bérenger zachował się bardzo dzielnie w trudnej sytuacji.

– No, to dobra wiadomość! – krzyknął student, waląc pazia po plecach. – Będziemy walczyć ramię w ramię, jeśli twoja pani mnie przyjmie. Zresztą – dodał ze smutkiem – jeśli odmówi, i tak będę musiał stąd odejść... albo zostać rozbójnikiem...

– Co to za pomysły? – krzyknęła Katarzyna. – Dlaczego rozbójnikiem?

– Żeby jeść... Przełożony gimnazjum nawarskiego chce się mnie pozbyć. Utrzymuje bowiem, że jestem gałgan, parszywa owca, ponieważ latam za dziewczynami i lubię wino. Tak jakbym tylko ja latał za spódnicami. Po prostu nie podobam mu się i z parszywej owcy zrobi kozła ofiarnego!

– A co powiedzą na to twoi rodzice?

– Nie mam rodziców, pani. Mam tylko wuja, który zarządza resztką moich dóbr, gdyż prawie wszystko strawiła wojna. Wuj Guy ma syna i pochłonięty jest gromadzeniem dóbr dla niego. Dlatego mnie wysłał na studia, by moja część przypadła synowi. To proste, nieprawdaż?...

– Prawdaż – przyznała Katarzyna. – Szczerze mówiąc... mam chęć zabrać pana ze sobą, lecz czy pomyślałeś, że wstępując do mnie na służbę, wstępujesz na służbę do mego męża?... to znaczy zbiegłego więźnia, wyklętego, ściganego przez prawo?...

Walter de Chazay zaczął się śmiać.

– W naszych czasach dziś się jest ściganym przez prawo, a jutro można zostać marszałkiem. Wczorajszy nieprzyjaciel dzisiaj jest bratem, a z nadejściem nocy znowuż staje się najpodlejszym wrogiem. Żyjemy w szalonych czasach, lecz nadejdzie dzień, gdy zapanuje porządek i królestwo odrodzi się w pełnym blasku. Ale na razie walka nie jest skończona i ja chcę mieć w niej swój udział. A poza tym, nie gniewaj się, piękna pani... że pragnę tobie służyć, ciebie bronić...

przede wszystkim ciebie!

Katarzyna nie odpowiadała, czując wzruszenie chwytające ją za gardło. Ten chłopiec przypominał jej innego Waltera... olbrzymiego Normandczyka, z którym spotkanie zawsze kończyło się fatalnie dla wroga. Nieśmiały głos w głębi serca podpowiadał jej, że ten młody człowiek noszący jego imię miał coś z jej starego przyjaciela... Nikt nie miał takiej woli walki i zapalczywości w bronieniu słusznej sprawy jak tamten Walter, potomek wikingów. I Katarzyna pomyślała z błogością, że od tej chwili będzie miała przy sobie tego chłopca, który tak przypominał jej tamtego, co odchodząc zabrał cząstkę jej serca...

– Postanowione! – krzyknęła wyciągając dłoń do swego nowego sługi. – Od dzisiaj jesteś giermkiem pani de Montsalvy. Imć Renaudot przygotuje ci kąt do spania, a jutro o świtaniu udasz się z Bérengerem na targ koński, by kupić wierzchowce i ciepłe okrycia.

Istotnie, łachmany Waltera były usiane dziurami, lecz ten nie przejmował się takimi błahostkami. Z oczami błyszczącymi ze szczęścia ukląkł przed Katarzyną, podobnie jak ongiś tamten Walter. I oddał swe życie nowej pani.

Następnego dnia, nie opodal młynów w Montrouge, obracających na wietrze swoje skrzydła, pojawiła się grupa rycerzy zmierzających na południe.

Po dwóch dniach spędzonych w Paryżu, które wypełniły jej serce goryczą, pani de Montsalvy w towarzystwie Bérengera de Roquemaurela, Waltera de Chazaya, Tristana Eremity i kilku rycerzy opuściła stolicę.

Zmierzała w stronę Loary szukać ratunku dla Arnolda i prawa dla ludzi z Montsalvy oraz jej samej do życia w spokoju.

CZĘŚĆ TRZECIA

SERCE DO WZIĘCIA

Rozdział dziewiąty

DELFIN I FAWORYTA

– Nie, nie, nie, pani... to niemożliwe! Nie mogę dać ci tego – o co mnie prosisz! Najwyższy już czas, by w królestwie zapanował porządek i by szlachta znowu stała się posłuszna! Toteż z przykrością muszę odmówić.

Klęcząc przed tronem w postawie, która przystoi osobie proszącej o łaskę, Katarzyna wzniosła do króla twarz zalaną łzami i złączyła dłonie.

– Sire, błagam cię, sire!... Któż może go ułaskawić, jeśli ty odmówisz?

– Konetabl, pani! To on dał słowo, to jego rozkaz złamano! Jest panem i władcą armii. Nawet książęta krwi winni mu są posłuszeństwo! Czy zapomniałaś, pani, jaką władzę daje szpada kwiatom lilii? Jest więc moim królewskim obowiązkiem utrzymywać i popierać wszelkie rozkazy mojego naczelnego wodza.