– Tak... ale....

– Żadnego ale! Do niej mamy sprawę! Ty zaś pójdziesz grzecznie do swej połowicy, która pewnie spociła się ze strachu w piernatach, a jeśli chcesz, żebyśmy nie nadwerężyli twojej gospody, zajmiesz się starą, pojmujesz?

– Moją starą?... W jej wieku?...

– No i co z tego? W naszych stronach bywają gorsze megiery! A zresztą, nic nas to nie obchodzi! Zmawiaj zdrowaśki albo przeleć starą, tylko nie ruszaj się ze swego pokoju. Inaczej spalimy twój dom i ciebie wraz z nim! Zrozumiałeś?

Nieszczęsny oberżysta szczękał zębami i cały drżał nieprzytomnie, lecz na myśl o klientce tak delikatnej i arystokratycznej zdobył się na odwagę. Na dodatek strach przed panem Eremitą, gdyby coś złego stało się pani, którą mu powierzył, zmusił go do działania.

– Posłuchajcie – wymówił z trudem, próbując się dogadać. – Nie wiem, co wam zrobiła ta młoda dama, ale ona jest taka dobra i miła...

– Nie gadaj, stary, tylko idź po nią!

– A do tego – nie dawał za wygraną imć Renaudot – sam pan namiestnik powierzył ją mojej pieczy, a jest to człek gwałtowny i bezlitosny! Wierzcie mi, nie powinniście z nim zadzierać...

– Do pana Tristana Eremity nie mamy nic. A zresztą, nie boimy się nikogo! I jeśli nie chcesz, byśmy zaraz z ciebie zrobili pieczeń, leć po nią, a chyżo! Popatrz no, jak się pięknie pali na kominku!

Rzeczywiście, jeden z napastników podsycał żar tlący się pod popiołem i po chwili buchnęły płomienie, liżąc rzucane nań szczapy i polana.

Przerażony Renaudot już widział siebie związanego jak baran i nadzianego na własny rożen, przeżegnał się więc tylko ze trzy razy, po czym ruszył biegiem po schodach, błagając świętego Wawrzyńca, patrona oberżystów, których specjalnością jest pieczyste, żeby zlitował się nad nim, jego gospodą oraz klientką. Przez głowę przemknęła mu myśl, że mógłby uciec przez okno, lecz wtedy usłyszał znowu głos swego prześladowcy:

– Idź no z nim, Marcinie, żeby mu nie wpadło do głowy uciekać po pomoc do swego namiestnika. A wy tam, reszta, wszyscy pójdziemy po paniusię!

– Robimy za dużo hałasu, Rudy Wilhelmie – zaprotestował jeden z bandziorów. Obudzimy całą dzielnicę.

– I co z tego? Nawet jeśli się pobudzą, nie kiwną palcem. To banda tchórzy. Schowają nosy w pierzynach, żeby nic nie słyszeć.

Chwilę potem Katarzyna została obudzona przez hordę, która jak lawa wulkanu wlała się do jej pokoju, wyrwana z łóżka i uniesiona dziesiątkami stwardniałych rąk, które chwyciły ją brutalnie za ramiona, za uda i biodra, zniesiona na dół i postawiona jak przedmiot na stole stojącym najbliżej kominka.

Ukazanie się tej nagiej kobiety* [*Używanie koszuli nocnej należało w tych czasach do rzadkości. Przyp. autorki.], której długie, jasne włosy nie zdołały jednak ukryć ciała stworzonego do miłości, wyrwało z zatwardziałych piersi łotrów dziki pomruk. Płomienie kominka ogarnęły ją całą swoim ciepłym światłem, sprawiając wrażenie, że jest ze szczerego złota.

Wyrwana ze snu spoglądała wokół z niemym przerażeniem. Otaczał ją krąg oczu błyszczących jak rozpalone węgle, obleśne usta oblizujące się łapczywie, ręce wyciągające się już w jej stronę.

– Patrzcie, co za piękna sztuka! – rzucił któryś. – Zanim się z nią skończy, mam ochotę skosztować, jak smakuje.

– Masz rację, brachu! – podjął żywo inny. – Ja też chcę spróbować! Co za piersi! Jakie uda! Palce lizać!

– Zamknijcie wasze zaplute mordy! – zagrzmiał osobnik wyglądający na przywódcę. – Zajmiemy się tym później! Nie myślcie sobie, zakute pały, że ja nie mam na nią ochoty! Ale najpierw musimy ją osądzić!

Katarzyna zrozumiała wreszcie, że nie jest to koszmarny sen i że wszyscy ci ludzie byli prawdziwi, aż nadto prawdziwi. Czuła jeszcze dotkliwy uścisk ich rąk na nogach i ramionach.

Ogarnął ją szaleńczy strach, panika mrożąca krew w żyłach i unicestwiająca reakcje. A przy tym jeszcze ten nieznośny żar z kominka. Odsunęła się, by być dalej od ognia, lecz przywódca chwycił ją i zatrzymał w miejscu.

– Hola, pięknisiu! Nie ruszaj się! Pogadamy!

Katarzyna nagle odzyskała głos, który do tej pory odmawiał jej posłuszeństwa ze strachu.

– Czego chcecie? Za co chcecie mnie sądzić? Dlaczego?

– Zaraz się dowiesz! Hej tam, Berto! Wyłaź ze swego kąta!

Spośród strasznych typów wyszła chuda kobieta o siwych, zmierzwionych włosach, żółtej cerze, cała ubrana na czarno. W spojrzeniu jej zielonkawych oczu widniała bezgraniczna, nieugięta nienawiść. Nienawiść istoty ograniczonej, o umyśle przetrawionym przez fałszywą pobożność i chciwość.

Pomimo upływu wielu lat, Katarzyna poznała ją: kobietą tą była Berta Legoix, żona Wilhelma, człowieka zabitego przez Arnolda... zrozumiała więc, że zbliża się śmierć.

Przybrawszy uroczystą minę, która mogłaby rozśmieszyć, gdyby nie była w niej ukryta groźba, podeszła do stołu, pochyliła się i nagle, jak wąż wypuszczający swój jad, wypluła z siebie prosto w twarz Katarzyny:

– Ladacznico! Zapłacisz za wszystko!

– Co ja wam zrobiłam? – spytała Katarzyna gniewnie.

Zawsze nie znosiła Berty, która nawet w młodości nie miała serca, a służące bały się jej jak ognia, gdyż ta wiedźma prała je bez powodu i nie dawała jeść.

– Jeszcze się pytasz? Przywlekłaś się tu, by przymilać się do tego osła, konetabla, pewnieś z nim spała, a ten czarci pomiot, twój mąż przypadkiem uciekł z Bastylii! No to zapłacisz za to! Ponieważ nie mogę dostać zabójcy, dostanę ciebie! Do kroćset! Myślałam, że zdechnę, kiedym się dowiedziała, że stary Lallier zwrócił słowo Richemontowi i potem, jakem się dowiedziała o ucieczce.

Wtedy zwołałam tych chłopców za drobną opłatą... Na szczęście, mam jeszcze trochę pieniędzy... a ty zobaczysz, co się stanie!

– Nic się nie stanie! – zawyła Katarzyna. – Jeśli mnie tkniecie, całe życie będziecie tego żałować!

– Jeśli zdechniesz wcześniej, nie zależy nam na cenie, jaką zapłacimy! – zaskrzeczała wiedźma. – A zresztą jak tylko wyrównamy porachunki, ślad po nas zaginie. Hej, wy tam, upuśćcie krwi tej laluni i wrzućcie ją do ognia!

– Spokojnie, tylko spokojnie! – wtrącił ten, którego zwano Rudzielcem. – Nie ma pośpiechu i chyba możemy trochę z nią pofiglować! Nie powiedziałaś nam, że to taka sztuka!

– Jesteście bandą świń! – rozzłościła się stara. – Nie płacę wam za baraszkowanie z tą kobietą, ale za zemstę. Ładna czy szkaradna, wszystko jedno! Zabić ją! Jeśli zaraz mnie nie usłuchacie, to ja...

I wyrwawszy wielki kuchenny nóż zatknięty u pasa Rudzielca, uniosła go do ataku i rzuciła się w stronę Katarzyny... W tym momencie rozwarły się z hałasem drzwi, których napastnicy nie zabarykadowali, i do gospody wpadła rozwrzeszczana zgraja, wymachując kijami i siekierami. Zgrai przewodził wysoki chłopiec z radymi jak marchewka włosami. Rzucił się na przeciwników, wykrzykując na całe gardło w najlepszym stylu wojskowym:

– Chazay z odsieczą! Dalejże! Naprzód, chłopcy! Śmiało! Przegnajmy stąd to wszeteczeństwo!

W jednej chwili w gospodzie się zakotłowało. Berta oberwawszy solidnie wpadła bez czucia do skrzyni na chleb. Renaudot, widząc, co się święci, rzucił się do okna i zaczął wrzeszczeć jak opętany:

– Na pomoc! Na pomoc! Dobrzy ludzie, zawiadomcie straże! Tym razem hałas obudził całą ulicę. W oknach zabłysły światła i po chwili ze swych domów powybiegali na wpół odziani mieszczanie, zaciekawieni, co się dzieje.

Rozświetlona gospoda imć Renaudota rozbrzmiewała odgłosami tępych uderzeń i wyciem walczących.

Katarzyna skorzystała z zamieszania, by szybko zeskoczyć ze stołu i wbiec na schody, gdzie w połowie drogi zetknęła się nos w nos z paziem Bérengerem, który dopiero co wyrwany z pierwszego snu schodził przeciągając się i ziewając tak szeroko, że niechybnie groziło mu zwichnięcie szczęki.

Na widok swej pani, biegnącej po schodach, tak jak ją pan Bóg stworzył, otworzył szeroko oczy i dostał czkawki. Lecz niesamowita zjawa potrąciwszy go, bez słowa wpadła do swego pokoju, zostawiając go przyklejonego do muru, z rozdziawioną gębą, przekonanego, że ta dziwna wizja była skutkiem gry wyobraźni rozpalonej cienkim winem z Cahors, którym obficie podlewano wieczerzę.

– Hej, przyjacielu! Co tam stoisz na schodach jak słup soli? Masz minę, jakbyś ujrzał diabła! Może przyszedłbyś nam z pomocą?

– Już idę, Walterze, już idę!

I paź Katarzyny, nie wiedząc właściwie, z kim się bije i po co, lecz tylko świadom, że sprawia przyjemność swemu przyjacielowi studentowi, z ufnością dał nura w skłębioną ciżbę, okładając na oślep każdego, kto mu się nawinął pod rękę.

Walka była tak zajadła, że pewnie gospoda wielce by ucierpiała, gdyby nie zjawił się wreszcie strażnik ze swoim zastępem. Skutek był natychmiastowy. Rzeźnicy jak i studenci czmychnęli w popłochu na lewo i prawo jak czereda wróbli. Jedynie ci, którzy zbyt mocno oberwali kijem czy nożem, leżeli pokotem u stóp przerażonego gospodarza. Wśród poszkodowanych był Rudzielec, który stracił świadomość zdzielony stołkiem w łeb, a także wiedźma Legoix, wyciągnięta bez ceregieli ze skrzyni chlebowej przez jednego z łuczników. Obydwoje mieli być bez zwłoki przekazani w ręce pana Jana de la Porte, dowódcy więzienia w Châtelet.

Mając przed sobą dowódcę straży, pana Jana de Harlaya, gospodarz odzyskał pewność siebie i niezwykle kwieciście opisał całe zajście, wzywając często na poparcie swych słów świętą Dziewicę i wszystkich świętych, ganiąc podłych napastników i wychwalając pod niebiosa wybawicieli, którzy musieli chyba być zastępem aniołów zesłanych specjalnie z raju przez świętego Antoniego, patrona dzielnicy i jego samego, imć Renaudota.

Jan de Harlay, wysłuchawszy w skupieniu panegiryku oberżysty, zauważył, że co do zastępu aniołów to była nim grupa studentów z gimnazjum nawarskiego.