– Jak najdokładniej, mościpanie! To istna przyjemność słuchać twej potoczystej wymowy – odparł kpiąco Tristan. – Nie rozumiem tylko jednego: dlaczego jeszcze tutaj sterczycie i... „rozprawiacie do znudzenia”?

Zbity z pantałyku Renaud zarechotał niepewnie, jednak po chwili walnął namiestnika w plecy, tak że ten ledwo nie zarył nosem o podłogę, i odwróciwszy się do Katarzyny ryknął:

– Gotuj się do drogi, pani! Jedziesz z nami!

– Nie ma mowy! – oburzył się Tristan. – Pan jesteś niespełna rozumu, panie Roquemaurel! Nie dla kobiety miejsce wśród walk, które was czekają. Na dodatek jest wycieńczona i opóźniałaby pościg. A poza tym... ma tu jeszcze coś do zrobienia dla swego męża. Ruszajcie! Kiedy przyjdzie czas, damy jej należytą eskortę, by bezpiecznie mogła wrócić do swojej Owernii.

– Błagam cię – krzyknęła Katarzyna – pozwól mi pojechać z nimi. Nie ma tu dla mnie życia!

– To twój mąż nie będzie miał życia, jeśli tutaj nie zostaniesz. Zresztą zostawiam ci wybór: albo ci kawalerowie odjadą natychmiast bez ciebie, a ja przymknę na to oczy, albo wezwę strażników i każę ich aresztować.

Pokonana opadła ciężko na ławkę.

– Ruszajcie, przyjaciele – westchnęła – lecz zaklinam cię, Renaud, powiedz memu mężowi...

– Że go kochasz, pani? Sapristi, sama lepiej byś to zrobiła niż ja. Do zobaczenia! Uważaj na siebie i pozwól nam działać.

W jednej chwili oberża opróżniła się jak wielka beczka, z której wyciągnięto szpunt.

Rycerze z Owernii dosiedli swoich ciężkich koni i bez ostrzegawczego „Z drogi” puścili się galopem ulicą Świętego Antoniego, roztrącając przechodniów, zwierzęta i siejąc strach na swej drodze. Wkrótce nie pozostał po nich ślad, z wyjątkiem tumanów kurzu oraz złorzeczeń poszkodowanych.

Katarzyna i Tristan, którzy wyszli na próg oberży, by uczestniczyć w tym gwałtownym odjeździe, wrócili do środka. Ale pani de Montsalvy była niepocieszona.

– Dlaczego nie pozwoliłeś mi, panie, pojechać z nimi? Wiesz, że nie chcę tu zostać ani chwili dłużej.

– A jednak zostaniesz... jeszcze tę noc, żeby nabrać choć trochę sił. Jutro zaś, obiecuję ci, pojedziesz... lecz nie do Owernii...

– Gdzie tedy?

– Do Tours, dziecino! Do Tours, gdzie w ciągu tygodnia udaje się król, gdzie za miesiąc odbędą się zaślubiny delfina Ludwika z Małgorzatą Szkocką. Tam tylko możesz się przydać panu Arnoldowi, gdyż tylko król może go ułaskawić, skoro jest skazany przez konetabla. Udaj się do króla, Katarzyno! Zaślubiny księcia są najodpowiedniejszą chwilą do uzyskania nieosiągalnej łaski. Twojemu mężowi potrzebne są listy ułaskawiające, jeśli nie chcesz, by żył jak wyjęty spod prawa.

– Czy je dostanę? – szepnęła kobieta z powątpiewaniem. – Sam powiedziałeś, że konetabl skazał Arnolda.

– Nie mógł postąpić inaczej, gdyż otacza się tymi przewrażliwionymi paryżanami, którzy zaczęliby ryczeć jak zwierzęta w rzeźni. Lecz król lekceważy sobie reakcje paryżan. Nie wspomina ich dobrze. Dlatego jeśli poprosisz go o łaskę, z pewnością ci jej udzieli. Potem wszyscy zapomną o kapitanie de Montsalvy zaszytym w swoich górach, gdzie dla zachowania pozorów zostanie skazany na banicję na jakiś rok, po czym wróci na dwór, gdzie wszyscy go ucałują z konetablem na czele.

W miarę jak mówił, robiło jej się lżej na duszy. W kilku optymistycznych zdaniach przepędził czarne chmury zgromadzone nad jej udręczoną głową, rozjaśnił horyzont i wlał w jej serce nadzieję.

Miejsce niepokoju zajęła teraz nieskończona wdzięczność. Zrozumiała, jak wielka była przyjaźń Tristana, który z racji swojej funkcji powinien za wszelką cenę nie dopuścić, by Owerniacy ruszyli w pogoń za Arnoldem i pomogli w uwieńczeniu jego ucieczki pełnym sukcesem. Ująwszy czule dłoń kawalera, przytknęła ją do swego policzka.

– Ty zawsze wiesz lepiej niż ja, co należy robić, drogi przyjacielu. Powinnam o tym pamiętać i zamiast ciągle się buntować przeciw twoim radom, powinnam cię słuchać!

– Przeceniasz mnie, pani! Ale ponieważ widzę cię w dobrej kondycji, każ Renaudotowi nakrywać do stołu. Jestem taki głodny, że zjadłbym własnego konia!

– I ja również – odparła Katarzyna ze śmiechem. – Niepokoi mnie jednak mój mały Bérenger... Gdzie też on się podziewa tak długo?...

– Tutaj jestem – odparł zduszony głos dobywający się z wnętrza wielkiego kominka, na którym bulgotała kapusta z wędzonką. Coś zaszurało w kominie i wraz z obłokami sadzy z ciemnych czeluści wyłonił się paź w brązowej opończy i zbliżył się do skąpego światła przedzierającego się przez małe szybki.

– Co to ma znaczyć, Bérenger? Szukam cię od samego rana, byłeś mi bardzo potrzebny...

Nagle przerwała zaskoczona smutną miną młodzieńca. Zgarbiony, bliski płaczu, Bérenger wyglądał jak półtora nieszczęścia.

– Na Boga! Co ci jest, Bérenger? Wyglądasz, jakbyś stracił kogoś bliskiego.

– Pozwól, moja droga! – przerwał Tristan. – Chyba wiem, co się stało! – Następnie zwrócił się do nieszczęsnego kawalera: – Czy przybyłeś za późno? Czy coś mu się... przytrafiło?

Bérenger pokręcił przecząco głową, po czym z wielkim żalem dodał:

– Nie, panie! Wszystko poszło gładko. Oddałem twój list i natychmiast go wypuszczono...

– No więc?... Powinieneś być zadowolony?...

– Zadowolony... Oczywiście, panie, jestem zadowolony i bardzo ci wdzięczny, lecz...

– Może mi jednak powiecie, o co chodzi! – zaprotestowała Katarzyna przysłuchująca się ze zdziwieniem rozmowie, z której niczego nie rozumiała.

– Chodzi o pewnego krnąbrnego studenta, niejakiego Waltera de Chazaya, którego wczoraj – jak sama widziałaś – wsadzono do kozy, a którym interesował się Bérenger. – Chcąc sprawić wam obojgu przyjemność – ciągnął Tristan – dziś rano dałem temu chłopcu rozkaz uwolnienia studenta, który bez trudu uzyskałem od pana de Temanta. Dlatego jestem zdziwiony nietęgą miną pazia... Czy student nie był zadowolony, że przyniosłeś zwolnienie?

– Ależ tak! Bardzo zadowolony! Spytał, jak się nazywam i jak udało mi się uwolnić go z więzienia... uściskał mnie i... rzucił się biegiem przed siebie krzycząc: „Wielkie dzięki, przyjacielu! Może jeszcze kiedyś się spotkamy! Tymczasem, wybacz mi, pędzę do Marion l’Ydole! Winna mi jest coś, a u niej nie należy zwlekać z odbieraniem długów!”... Po czym zniknął na ulicy Świętego Jakuba.

– To rzeczywiście niewiele, jak na podziękowanie – burknął Tristan. – I bądź tu dobry dla ludzi, eh!... A dlaczego to, paziu, wracasz tak późno?

– Przechadzałem się po wybrzeżu, patrząc na przepływające barki i galary. Poczułem się taki sam... taki zagubiony. Potem udałem się do dzielnicy szkół.

– Następnie zaś – podjęła Katarzyna z uśmiechem – nie spotkawszy swojego studenta, na którym tak ci zależy, postanowiłeś jednak wrócić. Nie smuć się, Bérenger; spełniłeś dobry uczynek, lecz, niestety, nie zyskałeś przyjaciela.

– O tak! Tak bardzo chciałbym zostać jego przyjacielem... choć wiem, że przy nim byłbym tylko nieukiem i wieśniakiem...

– Jesteś dzielnym chłopcem, Bérenger, który uczynił zbyt wiele dla jakiegoś niewdzięcznego fanfarona. Zapomnij o nim tak jak ja. Zainteresował mnie tylko dlatego, że przypominał dawno utraconego przyjaciela. Nie myśl o nim! Jutro, z otwarciem bram, ruszamy do Tours!

– Do Tours?

– Właśnie! Nie zdobyłeś przyjaźni zbuntowanego studenta, lecz być może ujrzysz króla – odparła Katarzyna z westchnieniem.

– Króla?... Tak... oczywiście – powiedział bez przekonania Bérenger. Zmartwienie pazia nie było widocznie aż tak wielkie, by mogło odebrać mu apetyt, gdyż zbiedzony kawaler pożarł podaną mu strawę równie łapczywie, jak poprzedniego dnia, następnie znowu ruszył na zwiedzanie Paryża.

Z nadejściem wieczoru, gospoda Pod Orłem jak zwykle wypełniła się hałasem i wrzawą. Przy stołach poplamionych winem i woskiem świec pozasiadali rycerze, by spożyć wieczerzę, opróżnić dzbanów bez liku i grać w kości.

Katarzyna spożyła wieczerzę wraz z paziem w swoim pokoju, po czym odesłała go do łóżka, by wypoczął przed czekającą ich następnego dnia podróżą.

Zmęczona wypadkami całego dnia zasnęła ledwo złożywszy głowę na poduszce; z pokoju obok dobiegało chrapanie Bérengera godne starego wiarusa...

Dzwony pobliskiego klasztoru nie rozbrzmiały jeszcze na Jutrznię, kiedy uliczka zaroiła się od tajemniczych cieni, które bezszelestnie zmierzały w stronę gospody Pod Orłem.

W zamku zazgrzytał wytrych, lecz zabarykadowane od wewnątrz drzwi nie chciały ustąpić. Wtedy od jednego mocnego kopnięcia poleciały szyby w oknie i jakiś cień zwinnie wślizgnął się do środka. Po chwili drzwi otworzyły się cicho, wpuszczając do gospody czarne postacie.

Kiedy imć Renaudot, w bawełnianej szlafmycy na głowie, jedną ręką trzymając świecę, drugą zaś opadające spodnie, zszedł na dół, by sprawdzić, skąd dochodzą hałasy, cofnął się z trwogą na widok nocnych gości oświetlonych blaskiem łuczyw.

Obrzmiałe, czerwone twarze, na głowach skórzane, obcisłe czepki, twarze dzikie, lodowate spojrzenia, okrutne zmarszczki wokół ust najczęściej pozbawionych zębów... Skórzane, powalane krwią fartuchy, błyszczące noże szewskie i szerokie noże kuchenne, zatknięte u pasa. Nieszczęsny oberżysta zorientował się od razu, z kim ma do naczynia.

– Czego... chcecie? – wybełkotał. – Czego chcecie?... Wystąpił jeden z ludzi. Jego potężne, żylaste i nagie ramiona były spowite żelaznymi obręczami jak beczki, a spocona twarz wydawała się najbardziej odpychająca ze wszystkich.

– Do ciebie nic nie mamy, oberżysto! Wracaj do łóżka i nie ruszaj się!

– Ale chyba mogę wiedzieć, czego chcecie!

– Bądź spokojny! Nie chcemy od ciebie niczego... tylko od pewnej damy! To, za przeproszeniem, „jaśniepani”. Masz takie cudo u siebie, karczmarzu?