Stary namiestnik i konetabl zadrżeli jednocześnie.

– Legoix? Co to ma znaczyć?

– To, że jestem córką złotnika Legoix, a tym samym kuzynką nikczemnika, którego chcecie pomścić. I choć jestem kuzynką, sama żądałabym jego głowy, gdyby Arnold go nie zabił!

– Z jakiego powodu? Sądzę, że Montsalvy w tamtych czasach nie byli nikim innym dla rodziny złotnika, jak może zwykłymi klientami?

Pogardliwy ton nie uszedł uwagi Katarzyny, która przypomniała sobie, jak Tristan przestrzegał ją przed wyjawianiem swego pochodzenia, lecz może wyjawienie tej tajemnicy przyczyniłoby się do uratowania Arnolda? W jej fiołkowych oczach nie było więc śladu upokorzenia, kiedy spojrzała na Richemonta, lecz wyniosła duma.

– Nie, nie byli klientami! Powiem więcej: byli nam zupełnie nie znani! Toteż nie za zabicie Michała de Montsalvy żądałabym teraz głowy kuzyna Legoix, lecz za to, że powiesił mego ojca a swego kuzyna na szyldzie sklepowym, i za to, że następnie podpalił nasz dom. A Michał wiedziony na rzeź przez żądny krwi tłum znalazł schronienie w naszym domu. Zgubiła go zdrada służącej. Widziałam na własne oczy, a miałam wtedy 13 lat, jak Legoix podniósł rzeźnicki topór i jak odrąbał głowę siedemnastoletniemu chłopcu, który nie miał broni!

Zachęcona pomrukiem grozy, jaki wywołały te słowa, Katarzyna przestała mówić do Michała de Lallier i zwróciła się napastliwie w stronę konetabla:

– Tamtego dnia, panie, w pałacu Saint-Pol, opanowanego przez gawiedź, odwiedziłam kobietę, która jest teraz... twoją żoną, a która wtedy była księżną Gujenny. Widziałam ją szlochającą, błagającą swego ojca i okrutną gawiedź, żeby oszczędzili Michała, który był jej paziem i którego kochała nad życie! Gdyby pani de Richemont była tutaj, ona pierwsza prosiłaby o łaskę dla Arnolda, jego brata!

– Moja żona – głos Richemonta najwyraźniej zadrżał.

– Ależ tak, twoja żona, panie! Czy zapomniałeś już o pojedynku w Arras, gdzie Arnold walczył o honor swego księcia? Czy zapomniałeś, jak księżna Gujenny, z którą byłeś świeżo zaręczony, przywiązała swoje barwy do lancy mojego męża? Przypomnij sobie, panie! Jej przyjaźń dla nas jest starsza niż twoja!

Richemont potrząsnął głową, jakby chciał przepędzić jakąś nieznośną myśl.

– Starsza? Lecz niewiele, skoro po raz pierwszy spotkałem Arnolda de Montsalvy pod Azincourt i widziałem, jak walczy.

Zdawało się, że w konetablu rozgorzała jakaś wewnętrzna walka na wspomnienie tamtych lat i że chciałby przerwać rozmowę, nie mogąc decydować, i że decyzja należała do tego pięknego starca w długiej szacie z granatowego aksamitu, który spoglądał na Katarzynę w zamyśleniu. Dlatego do niego skierowała swoje słowa i swoje błaganie:

– Panie namiestniku, ja, Katarzyna Legoix, proszę cię o sprawiedliwy wyrok dla Wilhelma Legoix, zabójcy mego ojca i Michała de Montsalvy, a ponieważ kara została mu już wymierzona, proszę pokornie o łaskę dla tego, który był jej narzędziem...

Zaległa głęboka cisza. Wszyscy wstrzymali oddechy świadomi powagi sytuacji... a także zawładnięci wzruszającym pięknem stojącej wśród nich kobiety z oczami błyszczącymi od łez, która wyciągała swe delikatne, białe dłonie w błagalnym geście w stronę starego namiestnika kupców.

On zresztą także spoglądał na nią swymi wyblakłymi oczami starca, w których duma zabarwiona była czułością.

– A więc to ty jesteś tą małą dziewczynką, którą ongiś widziałem bawiącą się lalkami w domu mistrza Gauchera? Wybacz, ale nic nie wiedziałem o jego strasznym końcu. Nie było mnie w Paryżu w tamte okrutne dni... Tylu ludzi zginęło od tej pory...

– Więc, panie... przez litość... nie skazuj jeszcze jednego! Panowie z Burgundii również patrzyli na nią jak zauroczeni, a pan Villiers de l’Isle Adam wyszeptał machinalnie:

– Trzeba mu darować, konetablu! Domagam się tego głośno w imieniu mego pana, księcia Filipa Burgundzkiego, który gdyby był wśród nas, sam żądałby tego w imię sprawiedliwości... i w imię rycerstwa!

Kamienna twarz Richemonta ożywiła się zaciekawiona, jakby konetabl nie wiedział, o co chodzi.

– Rycerstwa, powiadasz?

– Ależ oczywiście!

Uśmiechnąwszy się nieznacznie i nie spuszczając wzroku z Katarzyny, Villiers de l’Isle Adam poprawił swój ciężki naszyjnik Złotego Runa zdobiący jego surowy, czarny żupan i rzekł:

– Wszyscy wiedzą na dworze Burgundii, jaki żal po stracie kobiety o złocistych splotach pchnął księcia Filipa do założenia zakonu, którego odznakę my, jego wierni poddani, dumnie nosimy, gdyż jest on najszlachetniejszy ze szlachetnych. Oto dlaczego proszę o łaskę w imieniu rycerstwa... oraz dlatego, iż uważam, że racja jest po stronie pani de Montsalvy.

Richemont zmarszczył brwi i zdawał się zastanawiać. Katarzyna usiłowała ściszyć oszalałe łomotanie serca i wstrzymała oddech. Jednocześnie kurczowo zaciskała dłoń bastarda. To do niego nieoczekiwanie skierował swe słowa konetabl:

– Co radzisz, bastardzie?

– Ułaskawić oczywiście! Tylko po to tu przyszedłem!

– A ty, panie de Ternant? Namiestnik Paryża wzruszył ramionami.

– Ułaskawić, panie konetablu!

– A ty, Rostrenen?

– Ułaskawić, panie! Tego domaga się sprawiedliwość! – oznajmił bretoński kapitan.

Richemont nawet nie próbował pytać o zdanie rycerzy z Owernii, lecz oni nie pozwolili, by o nich zapomniano. Ich gromkie głosy zabrzmiały zgodnym chórem:

– Ułaskawić! Ułaskawić!

– Ruszajmy uwolnić Montsalvy’ego! – zagrzmiał Renaud de Roquemaurel. – W drogę do Owernii. Czekają tam na nas!

Według jasnowłosego olbrzyma sprawa była ostatecznie załatwiona i nie pozostało nic innego do zrobienia jak pobiec do Bastylii i wydobyć zeń więźnia.

Richemont jednak miał inne zdanie w tej materii.

– Hola, hola, panie rycerzu! Nie wszystko zostało jeszcze powiedziane! Mistrz Michał de Lallier nie wydał wyroku, a wiecie przecież, że rozstrzygnięcie należy do niego i tylko do niego, niezależnie od tego, jaka jest opinia ogółu. Tak więc, panie namiestniku, dodał żywo, widząc groźne miny Owerniaków, jaka jest twoja decyzja? Czy pan de Montsalvy powinien żyć czy umrzeć, szlachetny starcze?

– Żyć, panie, za twoim pozwoleniem. W świetle poznanych okoliczności nikt nie ma prawa go skazać. Chciałbym jednak, aby wiedział, że nie zawdzięcza ułaskawienia temu, iż jest wielkim panem, ani słuszności zemsty... lecz wspomnieniu męczeństwa skromnego złotnika, którego, gdyby żył, być może wstydziłby się nazwać swoim teściem.

– Nie będzie się wstydził! – obiecał Richemont.

– W takim razie pozwolisz, panie, że się oddalę, gdyż muszę teraz udać się do Domu Pod Kolumnami, aby zdać relację z mojej decyzji naszym ławnikom.

Jestem pewien, że w zupełności zgodzą się ze mną.

– Czy sądzisz, panie, że lud także? Staruszek uśmiechnął się dobrotliwie.

– Jeszcze dzisiaj wieczorem przemówię do ludu, powiadamiając, że sam zaproponowałem ci, panie, zwolnienie z danego słowa i prosiłem o ułaskawienie winnego.

– Czy wyjawisz powód ułaskawienia? – spytała nieśmiało Katarzyna.

– Oczywiście, pani! Lud, który ja reprezentuję, musi zrozumieć. Zgodzi się, że życie jednego z nich kosztowało życie drugiego, natomiast w stanie podniecenia, w jakim się znajduje, pewnie nie zgodziłby się, gdyby chodziło o jaśnie pana. Teraz, zanim was opuszczę, pozwól mi, pani, powiedzieć, że jestem szczęśliwy z poznania cię... i dumny, że córka Paryża zaszła tak wysoko. Czy podasz mi swą dłoń?

Katarzyna spontanicznie nadstawiła policzek i sama ucałowała starca gorąco.

– Dziękuję, panie namiestniku! Dziękuję ci z całego serca! Nigdy o tobie nie zapomnę i będę się za ciebie modliła!

Kiedy Michał de Lallier oddalał się wraz z Owerniakami, Janem de Rostrenenem i dwoma panami z Burgundii, którzy nie omieszkali skłonić się Katarzynie tak głęboko, jakby ciągle była królową serca księcia Filipa, Richemont delikatnie wyjął dłoń Katarzyny z dłoni bastarda i przyciągnął ją ku sobie na kamienną ławę.

– Spocznij teraz koło mnie, skoroś zwyciężyła, piękna amazonko, i pozwól mi się na ciebie napatrzeć! Na Boga! Jakaś ty piękna! Piękniejsza niż żarnowce w mojej rodzinnej Bretanii, kiedy słońce pieści je i kiedy żółcieją w słońcu na landach! Myślę, że gdybym tak nie kochał swojej żony, zakochałbym się w tobie! Uśmiechał się do niej promiennie, a cały jego gniew i urażona duma ulotniły się, szczęśliwy, że uchronił starą przyjaźń.

Ponieważ Katarzynie leżały na sercu słowa „klienci Montsalvy”, postanowiła trochę się zemścić.

– Tak więc, panie, sadzasz obok siebie córkę prostego złotnika... którego członkowie waszej rodziny również mogli ongiś być klientami.

Konetabl wybuchnął śmiechem.

– Trafiłaś! Zasłużyłem na to! Przebacz mi, Katarzyno, ta sprawa drażniła mnie jak ukłucie komarzycy! Wiesz dobrze, że należysz do grona tych nielicznych, dla których urodzenie nie ma znaczenia. A teraz opowiedz mi o sobie, o mojej chrześnicy Izabelce i o twoich pięknych ziemiach. Poślę ci pomoc, bo ta twoja dzika eskorta może być niewystarczająca.

– I ja się przyłączę! – oświadczył bastard. – Montsalvy i ja szybko nauczymy rozumu tę bandę rozbójników!

– Nie ma mowy! Potrzebuję cię tutaj, w Paryżu. A poza tym krew orleańska do utarcia nosa nędznym rozbójnikom to byłaby lekka przesada. Zajmę się tym później, kiedy pan de Montsalvy dołączy do nas.

– Przyjdzie tu? – krzyknęła Katarzyna zarumieniona z radości.

– Oczywiście, że przyjdzie! Rostrenen poszedł po niego, a Bastylia nie jest daleko. Czy sądzisz, że mógłbym swoją osobą zaprzątać ci głowę, wiedząc, że palisz się, by go ujrzeć? Chciałbym jednak mieć zaszczyt połączenia was. Mam chyba prawo do małej nagrody?