Katarzyna powstrzymała westchnienie ulgi. Obawiała się bowiem, że Richemont zmusi ją do publicznych wyznań w sali honorowej, gdzie z powodu wielkiego tłumu usłyszałaby wyrok, nie zdążywszy złożyć wystarczających wyjaśnień.

Odgłosy wypełniające pałac przestraszyły ją już przy wejściu, toteż uśmiechnęła się uprzejmie do pana du Pan, kiedy ten zamierzał wskazać jej drogę do ogrodu. Rzeczy jednak przybrały groźny obrót, gdy chciał oddzielić Katarzynę od eskorty i zagrodził przejście panom z Owernii.

– Pan konetabl życzy sobie rozmawiać z panią de Montsalvy w ścisłym gronie, mościpanowie! Pragnie, aby ta nieszczęśliwa sprawa zachowała w miarę możliwości charakter rodzinny z powodu ścisłych więzów łączących go z rodem Montsalvych.

Amaury de Roquemaurel wystąpił z szeregu i stanął obok pana du Pan, górując nad nim o głowę.

– Jesteśmy towarzyszami broni Arnolda de Montsalvy, jesteśmy więc jego rodziną, panie oficerze! Tak więc wejdziemy wszyscy razem, czy ci się to podoba czy nie!

– Pozwól im wejść, panie! – podjął książę. – Staną z boku i nie zbliżą się, dopóki nie zostaną wezwani. Biorę to na siebie!

– W takim razie ustępuję. Chodźcie za mną!

Słońce zalewało ogród, opadający łagodnym zboczem ku Sekwanie. Pod starymi czereśniami obsypanymi białym kwieciem lśnił zielony trawnik usiany fiołkami, pierwiosnkami i anemonami. Spomiędzy gąszczu niebieskiego bzu prześwitywała rzeka.

Richemont oczekiwał na Katarzynę, siedząc na kamiennej ławie i rozmawiając z kilkoma panami.

Oprócz Tristana Eremity trzymającego się nieco na uboczu, zajętego obserwacją szpaka, był wśród nich dowódca burgundzki, Jean de Villiers de l’Isle Adam, i nowy namiestnik Paryża, pan Filip de Ternant, pan Michał de Lallier i jeden z najsłynniejszych kapitanów bretońskich, Jean de Rostrenen.

Podczas gdy Owerniacy stanęli nieruchomo u wejścia, Katarzyna prowadzona przez Jana Orleańskiego zbliżyła się do konetabla i uklękła przed nim na kolano, jakby był samym królem.

Na jej widok rozmowa ustała i wszystkie spojrzenia skierowały się w jej stronę. Nastąpiła chwila ciszy, którą nieoczekiwanie zakłóciły trele ptaka siedzącego na gałęzi. Wreszcie przerwał ją gardłowy, ponury głos konetabla.

– A oto i jesteś, pani de Montsalvy! Nie spodziewałem się ciebie i z ręką na sercu muszę przyznać, że twoje przybycie wcale mnie nie cieszy. Dodam zresztą, że po raz pierwszy.

Wstęp nie był zachęcający. Tymczasem konetabl wstał i z kurtuazją wskazał jej miejsce na ławie obok siebie.

Katarzyna zlekceważywszy zaproszenie starała się dodać sobie animuszu. Ton konetabla zapowiadał ostrą walkę. Nie będzie to salonowa konwersacja. Toteż i ona odparła oschle:

– I ja także nie cieszę się z tej wizyty, panie! Nie spodziewałam się, że ledwo stanę w Paryżu, będę zmuszona błagać cię o łaskę, a przybyłam poskarżyć się na krzywdę, jaką mi wyrządzono. Zdążałam więc do stolicy jako oskarżyciel, żeby jak przez złe czary stanąć przed tobą jako oskarżona!

– Nie jesteś o nic oskarżona, pani!

– Kto oskarża Arnolda de Monstalvy, oskarża mnie samą!

– Zgoda, załóżmy więc, że jesteś oskarżona o to, że chcesz zmusić mnie do czegoś, na co wcale nie mam ochoty się zgodzić. Co zaś do twej skargi... czy możesz powiedzieć, o co chodzi?

– Nie udawaj, panie, że nie wiesz! Widzę tu pana Eremitę, który zapewne wspomniał ci o przyczynie mego przybycia. Lecz jeśli zależy ci, bym sama o tym mówiła, to pragnę się poskarżyć na krzywdę, jaka spotkała mnie i moich poddanych. Poskarżyć się na to, że korzystając z nieobecności mego męża i jego najlepszych rycerzy, Bérault d’Apchier wraz synami, łamiąc wszelkie prawa, napadł na Montsalvy, które może już w tej chwili zostało zdobyte. Skarżę się, że nie udało mi się uzyskać pomocy ani od konsulów Aurillac, ani od biskupa, gdyż ci obawiają się napaści psa Kastylii, Villa-Andrando! Skarżę się wreszcie, że kazałeś wtrącić do więzienia pana tej nieszczęsnej ziemi, jej najlepszego obrońcę, bez którego ja i moi bliscy jesteśmy bezpowrotnie skazani na zatratę!

Gniewny głos Katarzyny niósł się po ogrodzie i kiedy wiadomość o napaści na Montsalvy dotarła do uszu Owerniaków, ci natychmiast porzucili swoje powściągliwe postawy, do których nie byli nawykli. W jednej chwili w ogrodzie zawrzało, a dzielne chwaty chwyciły za rękojeści szpad.

– Wiedziałeś, panie, od wczoraj, że w Montsalvy oblężenie, a my, synowie tej ziemi, nic o tym nie wiemy do tej pory! – atakował Renaud de Roquemaurel. – Tymczasem spieramy się co do zasłużonej śmierci jakiegoś łotra, kiedy setki mężczyzn, kobiet i dzieci są w zagrożeniu! To po to było wyrywać Paryż z angielskich szponów, by pozwolić rozbójnikom dziesiątkować resztę ojczyzny? Zwróć nam pana de Montsalvy, konetablu, i pozwól odjechać! Straciliśmy już dosyć czasu!

Pan de Richemont uniósł dłoń, by uciszyć wzburzenie.

– Spokój, mościpanowie! Sprawa nie jest tak prosta, jak sobie wyobrażacie! Wierzcie mi, że prawdziwym gniewem i bólem przeszyły mnie wieści z Górnej Owernii i jak tylko to będzie możliwe, wyślę tam pomoc...

– Jak tylko będzie możliwe? – zaprotestował Fabrefort. – To znaczy, kiedy wszyscy dobrzy mieszkańcy znajdą śmierć w murach Montsalvy, a Bérault d’Apchier zdąży umocnić swoje pozycje? Wściekły pies Kastylii Villa-Andrando jest w Saint-Pourqain i mieszkańcy Aurillac boją się jego przybycia. Co nam Paryż, jeśli po powrocie do domu zastaniemy nasze zamki zajęte, miasteczka puszczone z dymem, a żony zgwałcone? Nie pozostaniemy tu ani chwili dłużej!

– Ruszajcie tedy! Przecie siłą was przy sobie nie zatrzymam!

– Tak też uczynimy – odpalił Roquemaurel – lecz nie sami! Chcemy Arnolda de Montsalvy, a jeśli przyjdzie nam siłą wyrwać go z waszej Bastylii, nie zawahamy się! Będziesz musiał walczyć ze swoimi wojskami, panie konetablu!

– Widzicie tylko własny interes! – ryknął Richemont – Zapominacie, że w zaledwie co zdobytym mieście sprawiedliwość musi być bardziej surowa niż gdzie indziej. Moje rozkazy były ścisłe, powiadomiłem też, co grozi temu, który je złamie! Pan de Montsalvy dobrze o tym wiedział, a jednak zrobił swoje.

– Wszyscy postąpilibyśmy tak jak on, mając przed sobą mordercę własnego brata – wtrącił bastard.

– Nie mów tak, panie bastardzie! – odparł konetabl. – Nikt lepiej niż ty sam nie potrafi stosować się do rozkazów. Czyż ludność Paryża będzie miała do mnie zaufanie, jeśli nie udowodnię, że jestem jedyną władzą i przedstawicielem króla i nie przymykam oczu na tak jawne nieposłuszeństwo? Czy zapomniałeś, że dałem słowo?

– Twoje słowo nie jest warte głowy Arnolda de Montsalvy – obruszyła się Katarzyna.

Richemont pobladł i zaczął się wycofywać, jakby dostał policzek, Katarzyna zaś rzuciła się na kolana.

– Przebacz mi, panie! – krzyknęła błagalnie – nie miej mi za złe, żem wyrzekła te słowa! Mój język był szybszy niż moje myśli. Wierz mi jednak, że od kiedy wiem, że Arnoldowi grozi śmiertelne niebezpieczeństwo, i to z takiego błahego powodu, nie panuję nad sobą!

– Zabił więźnia – odparł uparcie Bretończyk – któremu ja darowałem życie. Czy sądzicie, że sam nie miałem ochoty powiesić łotra na pierwszej lepszej gałęzi, tego tłustego wieprza, którego tępe zacietrzewienie przyczyniło się do śmierci Joanny? A jednak powstrzymałem się! A teraz wstań, Katarzyno, nie podoba mi się, że klęczysz u mych stóp!

– Nie wstanę, dopóki nie uzyskam tego, o co cię proszę! Wiem wszakże, jak wielkie jest przewinienie mego małżonka, ponieważ podważył słowo dane przez księcia, i to księcia najbardziej prawego, jakiego nasza ziemia nosiła!

W tej chwili wstał z miejsca człowiek, który do tej pory milczał. Był to namiestnik kupców, Michał de Lallier, który skłoniwszy się przed Katarzyną rzekł:

– Zechciej zrozumieć, pani, że lud Paryża, który tak spontanicznie oddał się swemu prawowitemu władcy, królowi Francji, Karolowi, niech Bóg zachowa go w zdrowiu, ten lud właśnie jak zareaguje, jeśli jego przedstawiciel zacznie sprawowanie władzy od omijania prawa? To mnie i moim ławnikom książę dał słowo. Nie mam prawa mu go zwrócić.

– Dlaczego, panie? Dlaczego? – jęknęła Katarzyna.

– Ponieważ muszę uwzględnić skargę wdowy Legoix. Jej dom został złupiony, a i ona solidnie poturbowana; liczyła tylko na to, że ujdzie stąd wraz z mężem. Teraz, kiedy Arnold go zabił, nie pozostało jej już nic.

– Czy będzie bogatsza i szczęśliwsza, jeśli i mój zostanie zabity?

– Szlachetna pani – odparł stary człowiek – ty jesteś jaśnie panią i tacy zwykli ludzie nic dla ciebie nie znaczą...

– Wilhelm Legoix nie był prostym człowiekiem. Był wielkim mieszczaninem, człowiekiem bogatym!

– Być może, lecz dla ciebie to tylko zwykły mieszczanin, podobnie jak ja i większość mieszkańców tego miasta. Paryż, szlachetna pani, to głównie lud, mieszczanie, a szlachty tu niewiele. Wielcy panowie są daleko, zajęci wojaczką i turniejami. Przyznaję, Wilhelm Legoix zabił brata pana de Montsalvy, lecz działo się to w czasach wojennych, pani...

Nagle Katarzyna poderwała się i stanęła twarzą w twarz z namiestnikiem.

– W czasach wojennych? Nie, panie, to nie były czasy wojenne, tylko zwykłe zamieszki!

– Pani raczysz żonglować słowami. Powinienem rzec: wojny domowej, lecz co ty pani możesz o tamtych czasach wiedzieć. Pewnie jako dziecko pilnowano cię w ciepłych pieleszach gdzieś daleko stąd w warownym zamku...

– Nie, panie – przerwała Katarzyna – nie byłam wtedy daleko stąd, ponieważ urodziłam się w Paryżu i w strasznych czasach Caboche’a byłam przy tym, kiedy Wilhelm Legoix zmasakrował Michała de Montsalvy, a jego krew spryskała moją dziewczęcą sukienkę...

– Jakże to? Niemożliwe!

– Możliwe, przypominasz sobie może, panie, złotnika Gauchera Legoix, u którego zamawiałeś takie piękne puchary?