– Możesz im powiedzieć, że schodzę do nich! Niepotrzebnie cię posyłali, uczynili bowiem taką wrzawę, że podnieśliby umarłego z grobu. Wybacz, imć Renaudot, ich trochę... zbyt zapalczywy entuzjazm!

Oberżysta, wycierając spocone czoło, odwzajemnił jej uśmiech, w którym przebijało prawdziwe uwielbienie, gdyż kobieta stojąca przed nim niczym nie przypominała zakurzonego młodzieńca, który wraz z paziem i panem Tristanem stanął wczoraj wieczorem w jego oberży. Renaudot oniemiały wycofywał się w stronę schodów, jak przed jakimś nadziemskim zjawiskiem. Dopiero pytanie Katarzyny wyrwało go z otępienia:

– Czy widziałeś mojego pazia?

– Młodego pana Bérengera? Nie, szlachetna pani! Po prawdzie...

widziałem, jak wychodził bladym świtem, ale nie zauważyłem, żeby wrócił...

– Gdzie mógł się podziać, Renaudot?

– Dobry Boże... nie wiem... Wyglądało na to, że mu się bardzo śpieszy... Katarzyna westchnęła ze zniecierpliwieniem. Noszenie trenu damy udającej się na ceremonię stanowiło część obowiązków pazia. Był to jednak rodzaj usług, których do tej pory Katarzyna nigdy nie żądała od Bérengera, gdyż w dobrach Montsalvy co prawda prowadzono życie eleganckie, jednak pozbawione wszelkiego napuszenia. Właśnie w chwili, kiedy bardzo go potrzebowała, ten dał drapaka bez uprzedzenia. I sam Bóg tylko wiedział, kiedy wróci, jeśli w ogóle nie zgubi się w tym zupełnie mu nie znanym Paryżu!

Niezadowolona, że będzie musiała obyć się bez pazia, którego obecność zaczęła sobie wielce cenić, postanowiła udać się do oczekującej na nią hałastry Owerniaków. Richemontowi może się nie spodobać taka procesja, jednak eskorta złożona z równie tęgich chwatów jak bracia Roquemaurel, Fabrefort, Ladinhac czy Sermur mogła przydać debacie niezaprzeczalnej wagi. Richemont z pewnością głęboko się zastanowi, zanim zaryzykuje wzniecić rebelię, która nikomu nie wyszłaby na dobre.

Zgromadzeni na dole przywitali ją głęboką ciszą. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki kawalerowie zastygli w bezruchu, jedni z otwartymi ustami, drudzy z uniesionymi kielichami, wszyscy jakby skamienieli na widok tak pięknej kobiety, nie pasującej do skromnej gospody.

Pomimo wzruszenia na widok rycerzy, którzy ruszyli z Montsalvy wraz z Arnoldem, uśmiechnęła się miło do każdego.

– Witam was, mościpanowie, i pragnę wyrazić radość i pociechę, że widzę was tu wszystkich gotowych bronić mojej sprawy...

– Wasza sprawa jest także naszą! – huknął Renaud de Roquemaurel. – A nawet rzekłbym, że głównie naszą, skoro nieszczęście spadło na głowy Montsalvy; kto z nas chciałby nadal służyć księciu, który odmawia nam prawa do sprawiedliwości... a na dodatek marnie płaci!

– Dziękuję ci, Renaud! Powiedz no, kto powiadomił was o moim przyjeździe?

– Ten drągal flamandzki wysługujący się konetablowi! – rzucił pan de Ladinhac z pogardą, która nie spodobała się Katarzynie.

– Pan Tristan Eremita jest naszym starym przyjacielem – odparła oschle. – Wasza obecność tutaj tego dowodzi! Ale zbliża się pora audiencji, mościpanowie! Który z was poda mi dłoń?

Wszyscy rzucili się do Katarzyny. Wybuchło ogólne zamieszanie, które z pewnością skończyłoby się bójką, gdyby nie rozległ się nad wrzawą zimny, zdecydowany głos:

– Za waszym pozwoleniem, panowie, ja podam dłoń pani de Montsalvy!

Zapadła cisza i niczym Morze Czerwone przed Mojżeszem nieokiełznana grupa rozstąpiła się przed nieznajomym, który zbliżał się bez broni.

Ubrany w pyszny żupan z zielonego aksamitu i czarne, obcisłe getry oraz wysokie do połowy ud zamszowe buty z wywiniętym brzegiem, nowo przybyły nosił dostojnie czarny płaszcz haftowany złotem, którego rozcięte rękawy pozwalały dojrzeć podszewkę z zielonej tafty. Na szyi miał złoty łańcuch z krzyżem, a na głowie beret z zielonego aksamitu, upięty złotą spinką.

Był to bastard, książę Orleanu powszechnie poważany i lubiany. Głównie kobiety, których był wielkim miłośnikiem, uważały, że jest bardziej pociągający niż inni, pełni czaru, waleczności i uprzejmości. Pod nieobecność swego przyrodniego brata, Karola, przebywającego ciągle w angielskim więzieniu, to on zarządzał Orleanem i ziemiami do niego należącymi, ku zadowoleniu ogółu.

Katarzyna znająca od dawna słynnego towarzysza broni swego męża, zawsze miała o nim wysokie mniemanie, toteż ukłon, jaki przed nim wykonała, zadowoliłby samego króla.

Książę podszedł bliżej i wyciągając ręce pomógł jej wstać, po czym złożył na jej dłoni pełen kurtuazji pocałunek.

– Pora już, Katarzyno! – rzekł bez wstępów, jakby przed chwilą się rozstali. – Musimy ruszać, żeby się nie spóźnić.

A więc to on miał ją zaprowadzić przed groźne oblicze surowego księcia bretońskiego. Radując się z ofiarowanego jej w ten sposób poparcia, o które nie śmiałaby prosić, rzuciła mu spojrzenie wyrażające głęboką wdzięczność.

– Czynisz mi wielki zaszczyt, panie. Powiedz, skąd dowiedziałeś się o moim przybyciu?

– W taki sam sposób, jak ci panowie: od pana Tristana Eremity. To pewny przyjaciel! A co do Arnolda, to wiesz, że od dawna kocham go jak własnego brata.

– Twoja pomoc, panie, dodaje mi odwagi. Teraz jestem pewna...

– Nie łudź się zbytnio, moja droga. Od czasu zamknięcia twego męża w Bastylii bezustannie proszę o jego ułaskawienie. Niestety, bez skutku! Dlatego uważam twoje przybycie za dar niebios, gdyż swoją urodą i czarem możesz zmiękczyć uparte serce naszego dowódcy. A teraz chodźmy, żeby nie kazać mu czekać.

Uniósłszy wysoko dłoń Katarzyny i podparłszy się drugą pod boki, jakby prowadził ją do tańca, bastard wyprowadził ją na ulicę.

– Za mną, mościpanowie! – rzucił w przelocie do rycerzy.

Za nimi ruszyli rycerze, zwarci jak kamienie, z których wznosi się mur.

Z oberży Pod Orłem do pałacu Pod Jeżozwierzem były dwa kroki. Wystarczyło przejść przez ulicę Świętego Antoniego. Tymczasem pogoda zdecydowała się poprawić. Wysoko na jasnym niebie świeciło słońce. W jego blasku nawet kałuże zalegające tu i ówdzie na kapetyńskim bruku skrzyły się jak złote cekiny. Na ulicy wrzało codzienne życie, słychać było nawoływania sklepikarzy zachęcające gospodynie do kupowania wody, drewna na opał czy musztardy. Co prawda, nie był to jeszcze taki radosny zgiełk jak dawniej: nie widać było śpieszących się kupców w bogatych, podbitych futrem sukniach ani pracowitych mnichów, natarczywych żebraków czy pięknych dam poruszających się niepewnie na drewnianych łyżwach, które chroniły ich suknie przed kurzem, ani dziewek sprzedajnych w przyzwalających pozach. W tamtych czasach zbytek i bogactwo sąsiadowały z nędzą, lecz żadne z nich nie wstydziło się swego sąsiedztwa. Dzisiejsza ulica z powrotem budziła się do życia, ostrożnie badając swe siły.

Wszyscy przyglądali się dziwnemu pochodowi, prowadzonemu przez parę piękną jak z obrazka. Przypominał orszak ślubny, lecz ludzie rozpoznawali bastarda i pozdrawiali go przyjaźnie, a jego urodziwą towarzyszkę oklaskiwali i wiwatowali na cześć jej wielkiej urody. Katarzyna jednak ani nie widziała, ani nie słyszała niczego...

Przekraczając bramę pałacu, na której widniał wykuty w kamieniu herb przedstawiający jeżozwierza, Katarzyna nie mogła opanować drżenia, które nie uszło uwagi jej towarzysza.

– Zimno ci, pani? – spytał zaniepokojony.

– Nie, panie, nie jest mi zimno... Boję się...

– Pani? Wszak nie bałaś się tortur ani stosu... Szłaś na kaźń z podniesioną głową, zanim uratowała cię Joanna...

– Ponieważ groźba wisiała tylko nade mną. Lecz odwaga mnie opuszcza, gdy chodzi o bezpieczeństwo tych, których kocham... A wiesz dobrze, panie, że Arnolda kocham bardziej niż siebie.

– Wiem – przyznał z powagą. – Lecz wiem także, iż twa miłość do niego gotowa jest do najtrudniejszych wyczynów. Uspokój się jednak: idziesz na spotkanie z człowiekiem, który pragnie twego dobra.

– Właśnie tego się obawiam. Mniej bałabym się najgorszego wroga niż urażonego przyjaciela. Na dodatek, nie lubię tego pałacu, gdyż przynosi nieszczęście.

Bastard zbity z tropu tym nieoczekiwanym stwierdzeniem otworzył szeroko oczy.

– Nieszczęście? Co to za historia? Co przez to rozumiesz?

– Tylko to, co powiedziałam. Urodziłam się nie opodal i wiem, że wszyscy właściciele tego pałacu zginęli śmiercią tragiczną!

– Coś takiego!

– To nic nie wiesz o tym, panie? Poczynając od Hugona Aubriota, który go wybudował i który umarł w więzieniu w Montfaucon, poprzez Jana de Montaigu, który został powieszony, Pierre’a de Giaca, który zaprzedał duszę diabłu i którego konetabl kazał zaszyć w worku i wrzucić do Auron; również twój własny ojciec, książę Ludwik Orleański, który dał mu swój herb z jeżozwierzem, został zamordowany, książę Bawarski zginał w podejrzanych okolicznościach, książę Jan Burgundzki także zamordowany...

– O nieba! Nie mów takich rzeczy! Pamiętaj, że Richemont jest Bretończykiem, a więc osobą ostrożną. Poza tym przekleństwo wisi nad nim, a nie nad tobą, gdyż nie ty, pani, jesteś właścicielką tego pałacu.

– Nie, ale tyle dramatów zostawia ślady... atmosferę. Nie jest to spokojny dom.

Bastard wyciągnął chusteczkę i wytarłszy spocone czoło westchnął:

– A więc, moja droga, zamiast dodać ci odwagi, sam zostałem porażony historiami o duchach... O! Pan du Pan!

W istocie, kiedy Katarzyna i jej towarzysz skierowali się ku schodom prowadzącym do sali honorowej, pojawił się pierwszy oficer konetabla. Na jego widok książę westchnął z prawdziwą ulgą.

– Zechciej, panie, powiadomić o naszym przybyciu. Zdaje się, że na górze odbywa się jakieś wielkie zgromadzenie?

Rzeczywiście, na piętrze wrzało jak w ulu. Oficer skłonił się i wyjaśnił:

– W istocie. Mój pan prosił, bym zaprowadził panią do ogrodu, dokąd schronił się wraz z członkami Rady.