Katarzyna opróżniła kubek i skrzywiła się, jakby wino było zbyt kwaśne.

– Dziwi mnie, że nie odesłano ich do domu. To niebezpieczne poniewierać ich kapitana na ich oczach!

– Mieliśmy taki zamiar – odparł Tristan – ale oni nie chcą się stąd ruszyć ani na krok. A poza tym muszę dodać, że armia nie ma pieniędzy i żołnierze od dłuższego czasu nie dostali żołdu. To stanowi dla nich pretekst...

– Kiedy się potrzebuje ludzi, którym nie ma czym zapłacić, trzeba ich bardziej szanować. W celu uniknięcia kłopotów lepiej byłoby zapomnieć o czynie mego męża i oddać naszym przyjaciołom ich kapitana. Czyż przyczyna, która pchnęła go do nieposłuszeństwa, nie wydaje ci się dosyć szlachetna? Czego więcej ci potrzeba? On pomścił tylko swego brata... i mego ojca!

– Myślisz, pani, że konetabl nie zdaje sobie z tego sprawy? Lecz jest armia trudna do utrzymania w ryzach i Paryż, na którym trzeba wywrzeć wrażenie... Wreszcie, jest i wdowa po Wilhelmie Legoix, która – opierając się na słowie konetabla – domaga się głowy zabójcy męża!

– Co takiego?

Katarzyna tak pobladła, że w swoim czarnym stroju stała się podobna do zjawy. Była tak straszna z zaciśniętymi zębami, ściągniętymi rysami twarzy i szeroko otwartymi oczami, że Tristan podbiegł do niej bojąc się, iż upadnie na kamienną posadzkę. Chwycił ją całą, zbyt zesztywniałą, by mu w tym przeszkodzić, tylko jej oczy ciskały błyskawice.

– Głowa Arnolda! – krzyknęła. – Głowa kapitana królewskiego za głowę rzeźnika mordercy! Czy wszyscy poszaleli? A może to ja postradałam zmysły?... Boże, pozwól, bym obudziła się z tego koszmarnego snu. Wszyscy poszaleli... To was trzeba skuć łańcuchami!

Chwyciła głowę rękami i potrząsała nią, jakby chciała wyrzucić z niej przyczynę cierpienia. Z jej oczu trysnęły łzy, spływając strugami wśród kurzu pokrywającego twarz. Krzycząc i płacząc wyrywała się przytrzymującemu ją Tristanowi.

Przerażony Bérenger rzucił się na pomoc Tristanowi, nie wiedząc zbyt dobrze, co należy robić w podobnym przypadku. Jego ruchy były niezgrabne i bardziej przeszkadzał namiestnikowi, niż pomagał.

Odgłosy szamotaniny sprowadziły imć Renaudota, który nadciągnął z łyżką ociekającą sosem. Wprawnym okiem oceniwszy sytuację rzucił:

– Wodą, panie namiestniku! Trzeba jej chlusnąć wiadrem zimnej wody w twarz! To najlepszy sposób!

Bérenger chwycił pusty dzbanek i napełniwszy go u stojącej w kącie beczki, z rozmachem wylał jego zawartość na twarz swojej pani, jednocześnie błagając w myślach, by mu wybaczyła taki brak szacunku.

Krzyki i szlochy ustały jak ręką odjął. Katarzyna spojrzała na trzech pochylonych nad nią mężczyzn, otworzyła usta, by coś powiedzieć, lecz nie mogąc wydobyć ani słowa, bezsilnie opadła na ramię Tristana.

Rycerz podniósł ją w ramionach.

– Czy jej pokój jest gotowy? – spytał.

– Oczywiście! Tędy, panie – nadskakiwał oberżysta. – Ja wskażę drogę!

Po chwili Katarzyna leżała już na miękkim posłaniu. Miała zamknięte oczy, lecz nie była zemdlona. Słyszała wszystko, co się wokół działo, lecz nie miała siły, by dać choćby najmniejszy znak życia. Nawet jej myśli rozpłynęły się i miała wrażenie, że unosi się w miłosiernej mgle.

Tristan i Bérenger przyglądali się jej zmieszani, nie wiedząc, co czynić. Wreszcie po długiej ciszy Tristan powiedział:

– Musi się wyspać, wypocząć... Zaraz wezwę tu małżonkę oberżysty, żeby ją rozebrała, umyła, położyła do łóżka i czuwała nad nią. A ty, mój chłopcze, dobrze byś zrobił czyniąc to samo: oczy same ci się zamykają. Ja zaś udam się do konetabla i opowiem mu o wszystkim. Żywi on przyjaźń dla pani Katarzyny i z pewnością zechce się z nią widzieć i wysłuchać. Tylko ona może coś uczynić dla swego męża.

– Czy konetabl... bardzo jest rozgniewany na pana Arnolda? – spytał paź nieśmiało.

Twarz Tristana spoważniała, a między jego jasnymi brwiami pojawiła się głęboka zmarszczka.

– Bardzo... Nikt bowiem nie byłby w stanie tolerować takiej niesubordynacji, a pan konetabl nie na próżno jest Bretończykiem. Pani de Montsalvy będzie trudno uzyskać przebaczenie dla nieostrożnego męża...

– Do licha! – krzyknął paź, chociaż zbierało mu się na płacz – chyba nie każe stracić swego kapitana za taką błahostkę?

Tristan ogarnął pazia spojrzeniem, starając się wysondować siłę jego charakteru i odporność, wreszcie oznajmił:

– Błahostka, powiadasz? Słowo księcia to dla ciebie błahostka? Nie zdziwiłbym się, gdyby pan de Montsalvy pomimo swoich zasług stracił życie!

– W takim razie – krzyknął z ogniem paź – miejcie się na baczności! W całej Owernii nie znajdziesz takiego, który nie chwyci za broń i nie stanie przeciwko konetablowi, jeśli ten ośmieli się strącić głowę człowiekowi, którego oni wszyscy kochają i poważają!

– A więc bunt?

– Bunt, a nawet rewolucja, dlatego że nawet maluczcy się doń dołączą! Powiedz konetablowi, żeby się zastanowił, zanim skaże hrabiego! Dlatego że tym samym skaże całą Owernię! Sądzę, że nie powinien pozwolić jazgotać wdowie po mordercy, upasionej na złocie zdrady.

Zapał pazia wywołał uśmiech na twarzy namiestnika. Uniósłszy kułak walnął go przyjacielsko w plecy, aż paź zachwiał się na nogach.

– Do diaska, wyborny z ciebie adwokat, panie de Roquemaurel! Niepodobnyś co prawda do braci, lecz za toś równie co oni skuteczny! Wszystko to przekażę wiernie konetablowi... tym bardziej że sam kocham te szalone głowy, tak Katarzynę jak i pana Arnolda. Ty pozostań tutaj, mój chłopcze, wyśpij się, nabierz sił i pilnuj swojej pani. Wrócę wieczorem, by zdać sprawę z tego, jak się rzeczy mają!

Ruszył do drzwi, zza których dochodziło skrzypienie schodów pod szacownym ciężarem dwustu z górą funtów imć Renaudotowej, która pokonywała je z lekka dysząc. Przed otwarciem drzwi odwrócił się jeszcze i rzekł:

– Lepiej będzie nie wyjawiać przed konetablem i jego parami więzów rodzinnych wiążących panią Katarzynę z tym przeklętym Legoix! Nikt na dworze nie wie, że jest ona pospolitego pochodzenia. Dla honoru i poważania de Montsalvych lepiej, żeby to pozostało tajemnicą.

Bérenger wzruszył ramionami.

– Myślałem, że jaśniepaństwo jest jak ospa! – zakpił.

– Bez wątpienia! Jedyna to zresztą choroba, z której nikt nie chce się wyleczyć. I nawet nie masz zielonego pojęcia, do jakiego stopnia najbardziej nią dotknięci pogardzają ludźmi zdrowymi!

Rozdział siódmy

WYROK ARTURA DE RICHEMONTA

Podejrzewając, że wiadomość o przyjeździe do Paryża pani de Montsalvy wyrwie rycerzy Owernii z ich kryjówki, Tristan Eremita postanowił udać się do nich z nowiną.

Opuściwszy gospodę Pod Orłem udał się prosto do oberży Pod Wielkim Kielichem, w której zainstalowali się ich dowódcy. Jadło było tam podłe, co najwyżej można było połechtać podniebienia pieczystym z jeża, krowim wymieniem czy „leśnym węgorzem w galarecie”, którego na tę okoliczność odgrywał, chcąc nie chcąc, zaskroniec, jak za czasów wielkiego głodu. Za to lało się tam białe wytrawne wino i bracia Roquemaurel wraz ze swymi nierozdzielnymi kompanami, Gontranem i Fabrefortem, takimi jak oni chwackimi chłopcami z jednego lasu, szybko odkryli jego niepowtarzalne zalety.

Tristan wierzył, że służąc interesom zwierzchnika przez zmuszenie zbuntowanych, by wyszli ze swej nory, przysłuży się jednocześnie swoim przyjaciołom Montsalvym, zapewniając Katarzynie dzielną eskortę, na wypadek gdyby musiała zmierzyć się z Richemontem.

Rozmowa była krótka. Rady Tristana zostały obficie oblane, jak przystoi wśród rycerzy, i kiedy namiestnik wstał z zamiarem opuszczenia kompanii, pożegnaniom nie było końca: Renaud de Roquemaurel poklepywał go potężnie po plecach, podczas gdy Fabrefort wyciskał na jego policzku wylewne, zalatujące winem pocałunki, ściskając go przy tym w ramionach i nazywając „dobrym bratem”. Umówiono się na poranek następnego dnia.

Po przekazaniu swojej nieoficjalnej wiadomości Tristan skierował kroki do pałacu des Tournelles, eleganckiej rezydencji książąt orleańskich, znajdującej się w pobliżu Bastylii, gdzie udał się z wizytą do pewnej bardzo wpływowej osobistości, na której pomoc mógł liczyć w obecnych okolicznościach. Wyszedł stamtąd po niespełna półgodzinie bardziej odprężony, niż tam wchodził i podśpiewując dosyć fałszywie, lecz z wielkim samozaparciem rondo biesiadne, skierował wreszcie swego konia do pałacu Pod Jeżozwierzem, dawniej należącego do księcia Burgundii. Filip Dobry kazał jednak podarować go konetablowi w zamian za pałac Richemontów, który skonfiskowali mu Anglicy w 1425 roku i z którego nic praktycznie nie pozostało.

Wynik jego zabiegów był taki, że kiedy następnego dnia rankiem dzwony u Świętej Katarzyny wydzwoniły dziewiątą rano, imć Renaudot ujrzał przed swoją gospodą eskadrę rycerzy o dumnych minach, wystrojonych i hałaśliwych.

Mówili wszyscy naraz, głośno jak to ludzie przywykli do przekrzykiwania grzmotów i błyskawic w górach, a głosy te dobywały się z piersi, z których niejedna starła się z niedźwiedziem. Oberżysta domyślił się po akcencie, że wszyscy są Owerniakami. Niektórzy z nich po raz pierwszy zresztą opuścili rodzinne strony i mówili tylko dialektem, starym językiem arwerneńskim, w którym z równym powodzeniem odbijały się i skały granitowe, i słońce.

Tylko dwóch jasnowłosych olbrzymów podobnych do siebie jak dwie krople wody mówiło bezbłędnie po francusku. Jeden z nich, Amaury de Roquemaurel, chwyciwszy oberżystę za uszy zaniósł go delikatnie do środka, nakazując mu udać się czym prędzej do pani de Montsalvy z wiadomością, że obstawa jest gotowa towarzyszyć jej w wizycie u konetabla.

Oberżysta zeskoczył ze stołu, na którym postawił go olbrzym, i z twarzą mokrą od potu rzucił się na schody, lecz potknąwszy się runął jak długi ze szkodą dla nosa, wreszcie zniknął na pięterku. Zanim jednak zdyszany mógł spełnić swoje posłanie, natknął się na stojącą w progu swego pokoju damę. Katarzyna uśmiechała się do nieboraka.