Na koniec przeor zmówił modlitwę za Ratapennadę, starą, niegodziwą czarownicę, zaszytą w swej chacie w leśnych ostępach, z której nadal rzucała uroki na mieszkańców miasta. Przewielebny święcie wierzył, że jej los jest przesądzony i że już nic nie uchroni wiedźmy przed stosem...

W tym czasie uciekinierzy przebyli podziemie i po półgodzinie bez przeszkód je opuścili. Kiedy doszli do groty, gdzie wychodził tunel, Katarzyna nabrała powietrza w płuca, wsłuchując się w radosny szmer strumienia, który w dolinie zamieniał się w rwący potok.

Brat Antym pochylił się w jej stronę:

– Czy dobrze się czujesz, pani? Ojciec przeor miał obawy z powodu twojej rany.

– Nigdy nie czułam się lepiej, bracie! Ruszam do boju, a to jest dla mnie najważniejsze! Nawet jeśli nie uda mi się dotrzeć do Arnolda, dopadnę tego Gonneta, możesz być pewien!

I chwyciwszy z pasją jeden z kosturów przygotowanych przez przeora, ruszyła w dół ścieżką prowadzącą do strumienia. Za skałami otaczającymi dolinę schowało się uśpione miasto i obozowisko wroga.

CZĘŚĆ DRUGA

WIĘZIEŃ BASTYLII

Rozdział szósty

WIDMO PARYŻA

Dojeżdżając w pobliże wysokich murów klasztoru jakobinów, w sąsiedztwie bramy Świętego Jakuba, Katarzyna skierowała konia w stronę małego wzgórza zwieńczonego krzyżem ukrytym wśród winorośli. Po czym, odrzuciwszy kaptur na ramiona, spojrzała na zalany deszczem Paryż...

Minęły już dwadzieścia trzy lata, od kiedy opuściła rodzinne miasto po rzezi urządzonej przez Caboche’a, w której zginął jej ojciec i młody Michał de Montsalvy, starszy brat Arnolda i tylu innych, kiedy to jej spokojny świat dzieciństwa zawalił się wśród łez, krwi i cierpienia, i rozpoczęły się jej nieprawdopodobne przygody.

– A oto stolica królestwa! – rzuciła do swego towarzysza. – Oto Paryż, który przez długie lata był w rękach Anglików i który konetabl właśnie oswobodził.

W istocie, wiadomość o wyzwoleniu Paryża dopadła ich pod Orleanem oznajmiona wielkim głosem przez jeźdźca ze stajni królewskich, wysłanego do Issoudun, gdzie wówczas przebywał król Karol VII.

„Zwycięstwo! Zwycięstwo! Konetabl de Richemont wszedł do Paryża!

Miasto jest nasze!...”

Pogoda była pod zdechłym psem, padał drobny, uparty deszcz wciskający się w każdy zakamarek ciała, lecz krzyk posłańca owionął strudzonych jeźdźców jak tchnienie wiosny, jak kielich rosy wylany na zwiędłą roślinę.

Istotnie, droga była długa i ciężka. Minęły dwa tygodnie, od kiedy Katarzyna i jej paź opuścili Carlat. Nietrudno było podążać śladem bękarta Gonneta, gdyż drogę jego przejazdu znaczyły spalone sioła, pozarzynane bydło gnijące przy zagrodach, zwęglone szczątki pozbawione głów.

Dobrzy ludzie zapytani przez Katarzynę potwierdzali, że mieli do czynienia z tym zaledwie dwudziestoletnim mężczyzną, który tylko z pozoru był człowiekiem. Bez obawy zbliżali się do tego pięknego, całego w czerni kawalera o płowych włosach, za którym jechał dorastający młodzieniec. Przemawiał on tak łagodnie, a jego dłoń odziana w rękawiczkę wkładała w ich chropowate dłonie kilka srebrnych monet. Pasterze z gór jak i wieśniacy z dolin zachowali w swych wystraszonych oczach przerażający obraz tamtego jasnowłosego mężczyzny, jego topora oraz zatkniętej u siodła obciętej głowy, którą raz po raz wymieniał na świeżą...

Twierdzili, że towarzyszyło mu sześciu ludzi, podążających za nim jak stado wilków za swym przodownikiem, i biada oddalonemu domostwu, biada wieśniakowi samotnie pasącemu stado, biada dziewczynie powracającej z sąsiedniej osady czy ze źródła: Gonnet i jego banda nie przepuścili nikomu, nie znając innego sposobu na zdobycie pożywienia i na umilenie sobie wędrówki niż przemoc i tortury.

Wkrótce pod Clermont okazało się, że Gonnetowi nie śpieszyło się do Paryża, gdyż ponoć napotkał po drodze Rodryga Villa-Andrando, przywódcę Rzeźników, łupiącego z wielkim powodzeniem okolicę, z którym Gonnet związał się ongiś przysięgą.

– Nawet gdybyśmy mieli nadłożyć drogi przez tego Rodryga, jego obecność nie jest taka zła – powiedział Bérenger. – Jeżeli dwaj piraci spotkali się, z pewnością zaczną świętować, może zafundują sobie jedną z ich ulubionych rozrywek, mały wspólny wypad w okolicę. To zabierze im trochę czasu, a ponieważ Gonnet nie wie, że jesteśmy na jego tropie, nie śpieszy się. Możliwe więc, że dzięki pojawieniu się Rodryga Villa-Andrando nadrobimy nasze opóźnienie, a nawet może przyjedziemy do Paryża razem z Gonnetem...

Mało brakowało, a Katarzyna byłaby uściskała pazia z radości. Ze zdwojonym zapałem ruszyła w dalszą drogę, która przez Bourges i Orlean prowadziła do celu.

Spotkanie królewskiego posłańca dodało jej skrzydeł: wiadomość o wyzwoleniu Paryża wypełniła jej serce radością i świeżą nadzieją: skoro stolica wróciła do prawowitego właściciela, pan de Montsalvy będzie mógł szybko wrócić do domu i przepędzić najeźdźcę.

Oczywiście, wokół stolicy były jeszcze miejsca pozostające w rękach Anglików, lecz do całkowitego oczyszczenia terenu konetabl mógł obejść się bez Arnolda.

W Corbeil napotkali przednią straż armii królewskiej. Oddziały Richemonta zdobyły miasto niedawno otoczywszy je. A teraz Paryż roztaczał przed Katarzyną i jej towarzyszem las dachów opadających z przedmieścia Świętego Jakuba w wilgotnej mgle, w której majaczyły wieże kościołów, Sekwana i jej wyspy.

Nagle Katarzyna usłyszała głos Barnaby, starego żebraka z Dziedzińca Cudów, który ongiś kochał ją jak ojciec i który umarł dla niej... Przypomniała sobie tamten lipcowy dzień, kiedy to w barce wypełnionej wyrobami garncarskimi płynęli razem w górę Sekwany, by dostać się do Dijon, do domu wuja Mateusza, w którym znalazła schronienie wraz z matką i siostrą.

Równocześnie usłyszała pieśń, którą tamtego dnia śpiewał w barce Barnaba:

To miast wszystkich jest królowa,

Studnia, źródło nauk wszelkich,

Nad Sekwaną położona,

Lasów, łąk i winnic,

Dóbr żywota doczesnego Więcej ma niż inne miasta.

Także obcy ją kochają

I kochać będą,

Bo piękna jest tak,

Że innego takiego miasta nigdzie nie znajdą, Gdyż nic nie równa się Paryżowi...

Westchnienie pazia przywołało ją do rzeczywistości i spostrzegła, że musiała myśleć głośno, gdyż Bérenger powiedział:

– Nie można zaufać poetom, oni zawsze widzą samo piękno... Popatrz, pani, jakie smutne jest to miasto.

Istotnie tak było i Katarzyna nie mogła poznać miasta swego dzieciństwa. Kiedy je opuszczała, ulicami lała się krew, a mimo to zachowała zachwycone wspomnienia, gdyż oczy dziecka są jeszcze jaśniejsze niż oczy poetów.

Niestety, miasto, które miała przed oczami, nie miało nic wspólnego z jej wspomnieniami ani z wierszem poety. Oczywiście, jak dawniej było rozlegle i imponujące, lecz przyglądając się uważniej, odnosiło się szczególne wrażenie, że to fatamorgana, ułuda, miasto-duch, pozbawione swej substancji, pomimo pasemek dymu wydobywających się z kominów.

Katarzyna z westchnieniem opuściła stanowisko obserwacyjne i skierowała się do bramy Świętego Jakuba, szeroko otwartej o tej porannej porze i strzeżonej przez łuczników. Przekraczał ją istny tłum żebraków w plugawych sukniach, kierujących się do klasztoru jakobinów, gdzie na progu stał mnich z koszem pełnym bochenków chleba. Zbliżywszy się Katarzyna stwierdziła, że cały ten nędzny ludek nie przypominał tamtych żebraków z królestwa króla Thune, z których prawie każdy był zawodowcem: tutaj w większości tłoczyły się kobiety, dzieci, podtrzymujący się staruszkowie z nędzą wyrytą na twarzach.

Odezwały się dzwony klasztorne, co było znakiem dla innych dzwonów w mieście, które rozbrzmiały zgodnym chórem. Katarzyna uzmysłowiła sobie, że jest I maja i że to pora sumy. Przez chwilę zawahała się, czy wchodzić do klasztoru jakobinów, lecz jej niecierpliwość i pragnienie odnalezienia męża oraz usunięcia wiszącego nad ich głowami niebezpieczeństwa okazały się silniejsze.

Pchnęła konia pod czarne sklepienie bramy, gdzie roznosił się nieprzyjemny odór uryny i zjełczałego oleju. Na straży stało tu dwóch żołnierzy, jeden z nich dłubał w zębach, drugi zaś spluwał pod nogi, oparłszy się niedbale o bramę. Katarzyna do niego skierowała pytanie:

– Chcę widzieć się z konetablem! Gdzie mogę go znaleźć? Strażnik zaprzestał swego zajęcia, odsunął hełm na tył głowy i przyjrzał się dwóm kawalerom z nie udawanym zaciekawieniem. Wynik tego badania nie był chyba zbyt korzystny, gdyż zarechotał, ukazując zęby nie zasługujące zupełnie na taki przywilej.

– Hola, mospanie! Widzieć się z konetablem, powiadasz? Tylko tyle? He, he, he! Myślisz, że my go tak sobie pokazujemy pierwszemu lepszemu?... Ciekawe jak?...

– Nie pytam jak! Pytam gdzie! – przerwała ze zniecierpliwieniem Katarzyna.

Zdecydowany ton nieznajomego zmusił łucznika do baczniejszego przyjrzenia się przybyłym, na których przed chwilą zauważył jedynie grubą warstwę kurzu. To pozwoliło mu odkryć, że byli zmęczeni, że mieli kosztowne, choć zakurzone stroje i że ton tego młodzieńca o tak łagodnym głosie zdradzał kogoś, kto zwykł wydawać rozkazy.

Szybko nałożył hełm, poprawił postawę i mruknął:

– Jego wysokość zajmuje apartamenty w hotelu Pod Jeżozwierzem przy ulicy Przebitej, niedaleko kościoła Świętego Pawła...

– Wiem, gdzie to jest – przerwała chwytając konia za uzdę. – Dziękuję, przyjacielu...

– Hej! Poczekajże! Do diabła, ależ ci się spieszy, panie! W tej chwili nie zastaniesz go w hotelu...

– Z powodu?...

– Bo go tam nie ma!

– A gdzie jest z przeproszeniem waści?

– W klasztorze Świętego Marcina z Pól wraz ze wszystkimi swoimi kapitanami, częścią armii i tłumem ludzi stąd. Odbywa się tam ceremonia...